Scott Justin - Wyspa skarbów.doc

(1106 KB) Pobierz

 

 

 

Justin  Scott

 

 

WYSPA  SKARBÓW

 

 

Część  pierwsza

 

 

Mapa Flinta

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

Stary marynarz w Admirał
Benbow Hotel

Senator Trelawney i doktor Livesey poprosili mnie, abym
opisał wszystko, co wydarzyło się na Wyspie Skarbów — ale bym
nie zdradził przy tym faktycznego położenia tego miejsca,
ponieważ pozostawiliśmy tam zrabowany łup ważący całą tonę.
Od początku do końca, życzy sobie senator. Całą tę krwawą
historię.

Muszę zatem wrócić do lat pięćdziesiątych do czasu bezpo-
średnio poprzedzającego śmierć mojego ojca, kiedy to lekarze
palili tytoń, a od mężczyzn oczekiwano, by uważali na to, co
mówią w obecności dzieci; kiedy mama mówiła „wojna", mając
na myśli II wojnę światową; kiedy moja rodzina była właścicielem
podupadłego domu z pokojami dla turystów i restauracją, stojące-
go nad zatoką Great South i noszącego nazwę Admirał Benbow
Hotel.

Pewnego dnia wynajęliśmy pokój staremu inarynarzowi z bli-
zną od noża, przecinającą jego twarz niczyj biały ślad bły-
skawicy. Był to potężnie zbudowany mężczyzną. Resory taksówki
z Sayville jęknęły, gdy wysiadał, by skierować się do naszych
drzwi — wysoki, silny, opalony mężczyzna, od.ziany w znoszoną,
starą marynarską kapotę i czapkę oficerską nasadzoną na
głowę pokrytą nastroszonymi włosami,  ostrzyżonymi  na jeża.

7


Miał stwardniałe, podrapane dłonie o brudnych, połamanych
paznokciach; nie mogłem się powstrzymać od popatrywania na
szramę zniekształcającą jego policzek. Był to jednak żeglarz,
wnoszący zapach łodzi i statków, i to mi wystarczało, bo też sam
chciałem zostać marynarzem.

Przybysz utkwił bystry wzrok w Wyspie Ognistej, nisko
położonej plaży na północnoatlantyckiej rafie widocznej na
morzu w odległości pięciu mil. Następnie zlustrował drogę
biegnącą za promami i miejskim dokiem, która wyznaczała
granicę naszej posiadłości, oraz plażę pokrytą wodorostami
i skorupami krabów, poprzecinaną co kilkaset jardów kamien-
nymi falochronami. Penetrując wzrokiem scenerię pogwizdywał
sobie, a następnie zaśpiewał na cały głos piosenkę, mającą,
jak się okazało w ciągu nadchodzących miesięcy, nieskończoną
liczbę zwrotek, z których każda następna była gorsza od
poprzedniej:

„O, małpy nie mają ogonów
w Zamboanga..."

Śpiewał zachrypniętym, „rozlewnym" głosem, który brzmiał
tak, jakby jego właściciel praktykował chóralne popisy w destylar-
niach dżinu na całym świecie.

Zastukał do drzwi rękojeścią wielkiego kordelasa, umoco-
wanego na łańcuchu wychodzącym z kieszeni. Kiedy ojciec
otworzył drzwi, przybysz wszedł dó środka, skierował się do
baru i zażądał rumu z coca-colą. Tato podał mu napój, i zanim
byliśmy go w stanie powstrzymać, marynarz złamał wszelkie
przepisy dotyczące wyszynku, wychodząc na zewnątrz ze swym
drinkiem; ponownie obejrzał plażę i przyjrzał się zatoce, sącząc
z wolna napitek, delektując się nim, jakby ojciec nalał mu
courvoisier VSOP ze specjalnej karafki, a nie zwykłego rumu
z podręcznego baru. Gość popatrzył na szyld przedstawiający
admirała Benbow — neon w formie kapelusza o zadartym
rondzie, armaty i kotwicy, wyłączany w ciągu dnia z myślą
o oszczędzaniu prądu — i zauważył tonem wskazującym na
zadowolenie:

— Spokojne miejsce.

8


              W lecie jest większy ruch — wyjaśnił ojciec. — Przyjeżdżają
ludzie z miasta. Czasami.

Marynarz przyjrzał mu się bystrym wzrokiem:

              Ale nie w zimie.

Nie, w zimie nie, przyznał ojciec ze śmiertelnie ponurym
wyrazem twarzy; o tej porze roku pojawiają się tu jedynie
zwykli, miejscowi bywalcy baru i kilku stołowników w sobotę
wieczorem.

              To mi odpowiada, chyba zatrzymam się tu na jakiś czas.
Hej, kolego — wykrzyknął marynarz do taksówkarza — przynieś
tu moją torbę żeglarską.

Kierowca uginał się pod ciężarem potężnego worka, a marynarz
jedną ręką zarzucił go sobie na ramię.

              Nie wymagam wiele, tylko proste śniadanie i jeden czy dwa
drinki. Jestem pewien, że nie będzie pan miał nic przeciw temu, że
postoję sobie jakiś czas na wachcie na wdowim wybiegu — wskazał
na otoczony barierką taras na dachu, z którego w tej części kraju
żony kapitanów zwykle wypatrywały statków swych małżonków. —
Moje nazwisko? Niech mnie pan nazywa po prostu kapitanem.
Trzymaj pan.

Włożył rękę do kieszeni, w której dzierżył nóż, i nagle, niczym
sztukmistrz, rozłożył w dłoni, jak wachlarz, sześć pięćdziesięcio-
dolarowych banknotów. Dla nas oznaczało to trzymiesięczną ratę
hipoteczną.

              Niech mi pan da znać, kiedy będę winien następne pienią-
dze — rzucił rozkaz głosem tak ostrym i pełnym dumy, jakby był
samym admirałem Benbow.

Chociaż przybysz był ubrany jak włóczęga i zachował się jak
patałach, wynosząc na dwór drinka bez pytania, czy może tak
postąpić, w jego zachowaniu było coś, co wskazywało, iż nie jest to
zwyczajny marynarz, tylko prawdziwy morski kapitan, którego
rozkazy inni przyjmują w pozycji na baczność. Taksówkarz
powiedział nam, że człowiek ten wysiadł z nowojorskiego pociągu
i wypytywał o spokojny hotel na brzegu morza, w którym mógłby
się zatrzymać. Kiedy dowiedział się, że nasz Admirał Benbow
Hotel jest cichy niczym cmentarz, postanowił się tu wprowadzić.
Niczego więcej o naszym nowym gościu nie mogliśmy się dowie-
dzieć.

9


Na ogół zachowywał się bardzo cicho. Codziennie chodził po
plaży z silną lornetką (którą, jak mi kiedyś wspomniał, „oswobodził"
od dowódcy niemieckiego okrętu podwodnego) albo wdrapywał się
po schodach na wdowi wybieg. Wieczorami siadywał przy kominku
obok baru i popijał rum z coca-colą, który określał słowami „easy
on the Coke". Kiedy ktoś się do niego zwracał, odpędzał go
spojrzeniem, a jeśli natręt upierał się przy swoim, wydawał przez
nos odgłos podobny do dźwięku rogu przeciwmgłowego; ludzie
nauczyli się schodzić mu z drogi.

Codziennie po powrocie z plaży wypytywał, czy nie kręcili
się w okolicy jacyś żeglarze. Początkowo podejrzewaliśmy, że
ma nadzieję spotkać znajomych wilków morskich, z którymi
mógłby porozmawiać, ale z czasem zorientowaliśmy się, że
raczej stara się ich unikać. W Admirał Benbow Hotel zatrzy-
mywali się kilka razy na noc marynarze (wracający z portu
marynarki wojennej w Brooklynie ze swymi żonami — ładnymi
kobietami, z którymi matka nie pozwalała mi rozmawiać), ka-
pitan od drzwi taksował ich czujnym wzrokiem, zanim zde-
cydował się wejść do baru; potem zachowywał się cicho, jak
mysz pod miotłą, jak długo oni tam byli. Moim zdaniem,
w jego ostrożności nie było niczego tajemniczego. Orientowałem
się, o co chodzi, ponieważ zatrudnił mnie jako swego obse-
rwatora.

Kapitan odkrył, że pieniądze są kluczem otwierającym bramę
do mojego serca. Przyłapał mnie kiedyś w miejskich dokach,
kontemplującego miłość mojego życia — szesnastostopową łódź
Cruisers Incorporated, o kadłubie zbudowanym systemem domo-
wym, z pochyloną do tyłu osłoną oraz połykającym ogień mercurym
o mocy dwudziestu pięciu koni — najszybszym motorem, jaki
można było kupić w tamtych czasach. Łódź była wystawiona na
sprzedaż, a kapitan bez trudności wycisnął ze mnie zeznanie, że
wszystko oddałbym za powiększenie mego skromniutkiego rachunku
oszczędnościowego w Oystermen's Bank.

Wzrokiem znawcy obrzucił ostre, wzburzone fale, przecinające
powierzchnię morza za strumieniem, po czym skierował moją
uwagę na inną łódź, także przeznaczoną na sprzedaż. Była tej samej
wielkości co „moja", ale ledwie ją zauważyłem, ponieważ miała
zwykły silnik evinrude i dziecinne koło sterowe.

10


      Ona nie ma osłony przeciwwietrznej.

      Popatrz na jej dziób, Jim. Ostry jak nóż. Pięknie przecina
fale. Ta balia, na której widok cieknie ci ślinka, wytrzęsie z ciebie
wnętrzności, podczas gdy ta druga pięknotka znajdzie się daleko
w przedzie.

Nie miałem zamiaru tego słuchać; pewnie dało się to wyczytać
z mojej twarzy. Kapitan rozejrzał się dookoła. Był przejmująco
zimny, jesienny dzień, na wodzie kołysało się zaledwie kilka łodzi,
a przystań robiła wrażenie opustoszałej.

              Wskakuj — mruknął wchodząc na pokład łodzi, która tak
mu się spodobała. — Pokażę ci, co mam na myśli.

Rozdziawiłem usta. Wejście do cudzej łodzi bez pozwolenia
oznaczało złamanie wszelkich znanych mi zasad.

      Wskakuj, powiedziałem —powtórzył chłodno, głosem, który
wymuszał natychmiastowe posłuszeństwo. Z mocno bijącym sercem
wspiąłem się na pokład.

      Wylewaj wodę — polecił. — Ja muszę ją odcumować.

Z niedowierzaniem przyglądałem się, jak wyciąga z kieszeni
nóż, obnaża wąskie ostrze i z hałasem otwiera kłódkę, spinającą
łańcuch na dziobie.

      Wylewaj — warknął ponownie. Znalazłem blaszany czer-
pak pod ławką i zacząłem wylewać deszczówkę, podczas gdy
kapitan napełnił zbiornik paliwa i zajął się gaźnikiem oraz
przepustnicą umocowanego na zewnątrz silnika. Jego potężne
dłonie poruszały się przy maszynerii z całkowitą swobodą, jakby
od niechcenia; następnie jedno pociągnięcie za linkę i motor
zaskoczył, krztusząc się i wydzielając ostry zapach benzyny
i oleju.

      Rzucaj!

Runąłem do lin rufowych.

Wycofał łódź spomiędzy pali i sterował szybkim kursem środ-
kiem strumienia, robiąc większą falę niż pozwalała uprzejmość, na
skutek czego nieomal zatopił jedyną poza nami łódź, która znaj-
dowała się na wodzie — płytką krypę o niskich burtach. Mijaliśmy
nasz hotel; skuliłem się obok kapitana modląc się, by nie zauważyli
mnie rodzice. Kiedy znaleźliśmy się między kamiennymi falo-
chronami, osłaniającymi ujście strumienia od strony zatoki, kapitan
dodał gazu. Łódź skoczyła do przodu, ślizgając się po wodzie.

11


              Patrz uważnie — mruknął stary marynarz.

U ujścia potoku do morza przelewały się wielkie fale. Przez
pierwszą z nich przebiliśmy się lekko, jak przez masło, wyrzucając
na obie strony cienkie strugi wody. Drugą rozbiliśmy na deszcz
połyskujących kropelek.

              Powodem, dla którego nie ma tu osłony, jest fakt, że
ta łódź go nie potrzebuje, synku, bo zbudowano ją jak należy.
Pamiętaj, że najpierw trzeba zawsze sprawdzić kadłub — resztę
możesz wymienić, kiedy zechcesz, ale kadłuba przerobić się
nie da.

Wprowadził łódź w ciąg szybkich zwrotów, przypominający
literę „S". Stopniowo opuszczał mnie strach, wywołany kradzieżą
łodzi; nabrałem nadziei, że kapitan zdecyduje się przepłynąć całą
drogę aż do Wyspy Ognistej, i pozwoli mi trzymać ster. Ale on
zawrócił niemal w miejscu i skierował łódź do ujścia strumienia.
Kiedy przybijaliśmy do brzegu, marzyłem już tylko o zgrabnej,
małej łodzi Lyman z trzydziestką envirude.

              Do tego mniej kosztuje — powiedział kapitan, po czym
przedstawił mi propozycję.

Obiecał dawać mi co poniedziałek banknot pięciodolarowy,
jeśli będę „bacznie wypatrywał jednonogiego marynarza" i dam
mu znać natychmiast, gdy zobaczę takiego człowieka. Zazwyczaj,
kiedy poniedziałek dobiegał końca, a ja upominałem się o pie-
niądze, parskał i odpychał mnie wzrokiem. Ale pod koniec
tygodnia zmieniał zdanie, „rzucał mi płetwę", „przesłuchiwał"
mnie, wypytując o nowo przybyłych i tych, którzy odjechali,
po czym powtarzał, abym nadal wypatrywał „żeglarza z jedną
nogą".

Początkowo stawka pięciu dolarów tygodniowo za wypatrywanie
człowieka z jedną nogą wydawała się całkiem korzystna. Latem za
mniejsze pieniądze wykonywałem co najmniej sto innych robót,
pchając ciężką kosiarkę po pełnych chwastów trawnikach, malując,
sprzątając sklepy. Przez cały, wyjątkowo upalny tydzień pomagałem
kopać szambo na podwórku zbyt małym, by skorzystać z buldożera.
Ta harówka przyniosła mi dziesięć dolarów, pęcherze na dłoniach
i palcach oraz kilka wątłych muskułów, które wyglądały tak,
jakbym wsadził sobie pod skórę żołędzie. W porównaniu z tym
wydawało się, że pięć dolarów kapitana to łatwy zarobek. Tyle

12


tylko, że marynarz z jedną nogą, ktfiijy tak go -iiaifi^ zaczął
prześladować mnie we śnie.

W burzliwe noce, kiedy wicher kołysał domem, rozlegał się
grzmot fali przyboju, a zygzaki błyskawic oświetlały gmatwaninę
grzywiastych bałwanów, dawniej marzyłem, że płynę przez zatokę
na swej łodzi, na ratunek żeglarzom zagnanym na Wyspę Ognistą.
Teraz leżę i wyobrażam sobie, jak wygląda jednonogi człowiek:
czasami ma kikut od pachwiny do kolana, czasami nogę uciętą tuż
przy biodrze; innym razem przedstawia mi się jako potwór na
jednej nodze, wyrastającej z środka tułowia. Widziałem oczyma
wyobraźni, jak szybko skacze, goniąc mnie po plaży, spędzając ze
śliskich grobli i skał w czarną głębinę, pełną wielkich krabów
i meduz. Biorąc wszystko pod uwagę, za cotygodniowe pięć dolarów
płaciłem z nawiązką podczas pełnych strachu nocy i mglistych
poranków.

Z drugiej jednak strony służba obserwatora spowodowała, że
mniej bałem się samego kapitana, który miał zwyczaj wpędzać
w przerażenie gości przychodzących do baru, szczególnie kiedy
wypił o kilka drinków za wiele. Zaczynał wtedy śpiewać na cały
głos wulgarne morskie pieśni — miały takie słowa, jakich nigdy nie
uczono mnie w harcerstwie.

— Kolejka dla wszystkich! — ryczał zmuszając obecnych, by
śpiewali mu do wtóru. Podczas licznych wieczorów szyby w ok-
nach drżały od „małp w Zamboanga, które nie mają ogonów";
kapitan wywrzaskiwał nowe zwrotki, a wszyscy śpiewali wraz
z nim w trosce o swe życie, obawiając się, że zauważy, jeśli
zamilkną.

Potrafił być przerażający, kiedy miał w czubie; łatwo się
obrażał i wyzywał każdego, kto jego zdaniem nie okazywał mu
odpowiedniego szacunku. Był niemłody, ale potężnie zbudowany,
a nasi sąsiedzi, choć sami byli twardymi ludźmi z zatoki,
przyzwyczajonymi do używania pięści i karabinów w obronie
swych hodowli małżów, potrafili rozpoznać zabijakę jednym
rzutem oka; wielka blizna na policzku kapitana zdawała się
szydzić: „Nie boję się ran. Zostałem już poraniony. A jak z tobą,
kolego?"

Kiedy był pijany, zachowywał się butnie; walił wtedy ręką o bar,
domagając się ciszy, gdy ktoś przerywał jedną z opowiadanych

13


przez niego historii, a kiedy uwaga słuchaczy rozpraszała się, walił
jeszcze mocniej. Nie sposób było wyjść, póki on sam nie nabrał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin