Płytkie Groby Deaver Jeffery.doc

(1312 KB) Pobierz
Płytkie Groby

 

JEFFERY

DEAVER

 

PŁYTKIE

GROBY

 


 

 

Nakładem C&T

 

Powieści Jeffery'ego Deavera:

 

KOLEKCJONER KOŚCI

ŁZY DIABŁA

LEKCJA JEJ ŚMIERCI MODLITWA O SEN

 


 

 

JEFFERY

DEAVER

Płytkie

Groby

 

Przekład:

ALEKSANDRA WOLNICKA

TORUŃ

Tytuł oryginału: SHALLOW GRAVES

Copyright © 1992 by Jeffery Wilds Deaver

Copyright © for the Polish édition by „C&T", Toruń 2008

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Wolnicka

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK

Skład i łamanie: KUP „BORGIS" Toruń, tel. (056) 654-82-04

 

ISBN 978-83-7470-110-5

 

Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (056) 652-90-17

Toruń 2008. Wydanie I.

Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o.,

ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.

 


 

„Człowiek powinien dotrzymywać słowa".

James Stewart w roli Ruperta Cadella w filmie Alfreda Hitchcocka „Lina".


 

 

Od autora

 

Cytowane przez Pellama powiedzenie o ognisku, żarze i popiele pocho­dzi od jednego z jego ulubionych pisarzy, Raynoldsa Price'a. Nasz bo­hater nie był jednak tak wielkoduszny, aby przypisać mu autorstwo.

 

1

 

Słyszałem kiedyś o tobie przerażającą historię — zagadnął Marty. — Nie wiem, czy jest prawdziwa, czy nie.

Pellam nawet na niego nie spojrzał. Prowadził samochód kempin­gowy Winnebago Chieftain 43 z powrotem do miasta. Mniej więcej ki­lometr wcześniej znaleźli starą farmę i zaproponowali zaskoczonemu właścicielowi tysiąc trzysta dolarów za nakręcenie dwóch scen na jego ganku — o ile zgodzi się także na kilka dni zastąpić rdzewiejącego na podjeździe pomarańczowego nissana nowiutkim kombajnem. Farmer odparł, że za taką sumę byłby gotów zjeść własny samochód, gdyby te­go właśnie zażądali.

Pellam uspokoił go, że to nie będzie konieczne.

Pracowałeś jako kaskader? — zapytał Marty. Miał wysoki głos i mówił z silnym akcentem ze Środkowego Zachodu.

Występowałem w scenach kaskaderskich, owszem. Przez rok czy coś koło tego.

              A ten film, w którym zagrałeś?

              No. — Pellam zdjął ciemne okulary w stylu lat pięćdziesiątych, takie same, jakie nosił Hugh Hefner. Jesienny dzień zaczął się pogod­nie, ostre promienie słońca błyszczały jak odbite od lodu. Ale przed pół­godziną niebo zasnuło się chmurami i chociaż było dopiero wczesne po­południe, miało się wrażenie, że zapada zimowy zmierzch.

To był film Spielberga — powiedział Marty.

Nigdy nie pracowałem dla Spielberga.

Marty zawahał się. — Nie? No cóż, ja słyszałem, że to był film Spielberga. Tak czy owak, była tam taka scena, w której ten gość, no wiesz, ten gwiazdor, miał przejechać motocyklem przez most, a za nim miały wybuchać bomby, czy coś w tym rodzaju. No, więc on zwiewa jak szalony przed ostrzałem, aż tu nagle dostaje serię tuż pod koła. Wtedy podrywa motocykl do góry i leci w powietrzu, a most się pod nim zapa­

 


 

da...Rozumiesz? Mieli do tego użyć kukły, bo kierownik kaskaderów nie zgodził się, żeby zrobił to któryś z jego chłopców. A wtedy ty po pro­stu wsiadłeś na motor i kazałeś reżyserowi drugiego planu włączyć ka­merę. I zrobiłeś to, jak gdyby nigdy nic.

              Aha.

Marty spojrzał na Pellama. Czekał. W końcu roześmiał się.

Co to ma znaczyć, to „aha"? Zrobiłeś to czy nie?

Tak, coś sobie przypominam.

Marty przewrócił oczami, po czym popatrzył przez szybę na cie­mniejący w oddali kształt jakiegoś ptaka. — Coś sobie przypomina... — Znowu spojrzał na Pellama. — Podobno nie tylko wyleciałeś w po­wietrze, ale musiałeś jeszcze zawisnąć na linie ponad walącym się mo­stem.

              Aha.

Marty czekał w milczeniu. W końcu to żadna frajda opowiadać ko­muś historyjki z jego własnego życia. — No więc?

Tak właśnie było.

Nie bałeś się?

Jasne, że tak.

To dlaczego to zrobiłeś?

Pellam sięgnął pod fotel i wyciągnął butelkę piwa Molson, którą trzymał wetkniętą pomiędzy stopami obutymi w sfatygowane, brązo­we kowbojki. Rozejrzał się po czerwono-żółtym, jesiennym poboczu, że­by się upewnić, czy nigdzie nie widać stanowej drogówki, po czym pod­niósł butelkę do ust i opróżnił ją. — Nie wiem. W tamtych czasach ro­biłem różne wariackie rzeczy. Głupi byłem. I kierownik produkcji mnie zwolnił.

Ale wykorzystali tamten materiał?

Nie mieli wyjścia. W przeciwnym razie zabrakłoby im mostów. Pellam docisnął pedał gazu, żeby pokonać wzniesienie. Silnik nie

najlepiej zareagował. Rozległo się stukanie czegoś, co zwykle stuka w starym silniku, kiedy ten usiłuje wciągnąć ciężki samochód kempin­gowy pod górę.

Marty miał dwadzieścia dziewięć lat, był chudy, a w jego lewym uchu tkwiło nieduże złote kółko. Jego twarz była okrągła i gładka, a oczy musiały mieć jakieś bezpośrednie połączenie z jego sercem: im szybszy puls, tym szerzej się otwierały. Pellam był od niego starszy. Też był chudy, lecz bardziej żylasty niż kościsty, o ciemnej karnacji. Miał mizerną, przyprószoną siwizną bródkę, którą zaczął przed tygo­dniem zapuszczać i której miał już dosyć. Powieki osłaniające jego sza­rozielone oczy nigdy zbytnio się nie podnosiły. Obaj mężczyźni byli ubrani w dżinsowe spodnie i kurtki. Marty miał na sobie czarny pod­koszulek, Pellam niebieską roboczą koszulę. Tak ubrany, w wysokich butach z zaostrzonymi czubkami, przypominał kowboja i jeśli ktokol­wiek — a zwłaszcza kobieta — komentował jego wygląd, Pellam odpo­wiadał, że jest spokrewniony z Dzikim Billem Hickokiem. Była to prawda, choć tak skomplikowana i tylekroć przez niego wypaczana, że sam już nie pamiętał, w jakim dokładnie momencie słynny rewolwero­wiec zawitał w szeregi jego przodków.

Marty westchnął: — Chciałbym być kaskaderem.

Nie sądzę — odparł Pellam.

O tak, to byłoby fajne.

Raczej bolesne.

Po kilku minutach Pellam odezwał się: — Mamy już cmentarz, ry­nek, dwie stodoły i farmę. Do tego całą furę dróg. Czego jeszcze potrze­bujemy?

Marty przerzucał kartki sporego notesu. — Jednego wielkiego, wielkiego pola, naprawdę ogromniastego, domu pogrzebowego, wikto­riańskiej rezydencji z ogrodem wystarczająco dużym, żeby zorganizo­wać w nim przyjęcie weselne, sklepu z artykułami żelaznymi, całej masy wnętrz... Psiakrew, miną kolejne dwa tygodnie, zanim znowu bę­dę na Manhattanie. Mam już dosyć krów, Pellam. Mam już dosyć tych cholernych krów!

Mijały właśnie trzy dni, odkąd zjechali z drogi międzystanowej w Cleary w stanie Nowy Jork. Ich wóz przejechał sporo drogi, poko­nując garbate, sosnowe pagórki, mijając zapomniane farmy i niewiel­kie, proste, pastelowe sześciany domów udekorowanych furgonetkami zaparkowanymi na podjazdach, samochodami stojącymi na cegłach i sztywnym praniem suszącym się na długich sznurach.

Trzy dni jazdy przez mgły i zamglenia, zawieruchy żółtych jesien­nych liści i zacinający deszcz.

Marty wyglądał przez okno. Milczał przez całe pięć minut. A Pel­lam pomyślał: „Cisza jest platynowa".

Nagle Marty zagadnął: — Wiesz, co mi to przypomina?

Skojarzenia chłopaka były zwykle tak chaotyczne, że Pellam na­wet nie usiłował zgadywać.

              Pracowałem kiedyś jako asystent przy „Echach wojny" — cią­gnął.

Chodziło o wartą sześćdziesiąt trzy miliony dolarów produkcję, której akcja toczyła się podczas wojny w Wietnamie; tak jak wcześniej nie miał ochoty wyszukiwać do niej plenerów, tak i teraz Pellam nie miał ochoty oglądać jej w kinie i był pewien, że nie wypożyczy filmu, gdy ten trafi wreszcie na półki Tower Video w Los Angeles.

Marty mówił dalej: — Z jakiegoś powodu nie kręcili go w Azji...?

To było pytanie?

Nie, mówię ci, jak było.

Zabrzmiało, jakbyś mnie o to pytał — odparł Pellam.

Nie. Postanowili, że nie będą kręcić w Azji.

Dlaczego nie?

Nieważne. Tak zdecydowali i już.

Jasne — mruknął Pellam.

              Wszystkie zdjęcia były kręcone w Anglii, w Kornwalii. — Mar­ty pokręcił głową, a jego dużą, owalną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Pellam cenił entuzjazm. Niestety, entuzjazm szedł w parze z gadatli­wością. Cóż, nie można mieć wszystkiego. — Stary, wiedziałeś, że w Anglii mają palmy? Nie mogłem w to uwierzyć. Palmy... W każdym razie scenarzysta zbudował tam zupełnie niewiarygodną bazę wojsko­wą, stanowiska dla moździerzy, wszystko. Zaczynaliśmy zdjęcia o pią­tej rano, a ja za każdym razem miałem to dziwne wrażenie. Niby wie­działem, że jestem w Anglii i że to tylko film. Ale wszyscy aktorzy cho­dzili w kostiumach — w mundurach — spali w okopach i dostawali ra­cje żywnościowe. Reżyser tak zarządził. Mówię ci, stary, kiedy tak na to patrzyłem, czułem się tak totalnie... niespokojny — Przez chwilę za­stanawiał się, czy użył właściwego słowa. Uznał, że tak, i powtórzył je. — Tak, niespokojny. Teraz też się tak czuję.

Umilkł.

W swojej karierze Pellam pracował na planie kilku wojennych fil­mów, lecz w tej chwili żaden tytuł nie przychodził mu do głowy. Myślał za to o strzaskanej szybie w bocznym oknie samochodu, na drugi dzień po ich przyjeździe w te okolice. Winnebago robi mocne szyby i trzeba naprawdę mocno rzucić butelką, żeby ta przebiła szkło i wpadła do środka. Na dołączonej kartce ktoś napisał: „Żegnamy". Przez lata ich przyczepa poddawana była rozmaitym aktom kreatywnej destrukcji, lecz jak dotąd nigdy nie zdarzyło się nic równie dziwnego i niepokoją­cego. Pellam zauważył, że wandale okazali się na tyle przewidujący, aby nie wrzucać swojej wiadomości przez przednią szybę; najwyraźniej chcieli mieć pewność, że kierowca będzie wyraźnie widział drogę, opu­szczając ich miasto.

Zwrócił też uwagę na to, że posłużyli się butelką, a nie kamieniem

              butelką, która równie dobrze mogła zawierać benzynę, jak i staran­nie wykaligrafowaną wiadomość.

O tym wszystkim myślał teraz John Pellam. Nie o kaskaderskich wyczynach, nie o filmach wojennych, nie o złowrogich świtach w tropi­kalnej Anglii.

— Robi się chłodno — zauważył Marty

Pellam sięgnął do deski rozdzielczej i przesunął pokrętło ogrzewa­nia o dwie pozycje. Poczuli wilgotny, tracący gumą zapach ciepłego po­wietrza wypełniającego wnętrze samochodu.

A Pellam wyczuł pod podeszwą trzask okruchów stłuczonej szyby. Kopnął je na bok.

Żegnamy...

Centrum Cleary nie wyglądało jakoś szczególnie.

Dwie pralnie samoobsługowe, oddział banku Chase, lokalny bank. Dwa bary, urządzone najwyraźniej przez tego samego rekwizytora. Tu­zin sklepów ze starociami, z wystawami pełnymi stolików do herbaty, plakietek z kampanii prezydenckich, kinkietów, podstawek kuchen­nych, cynowych naczyń, spłowiałych płacht dywaników i eleganckich wiktoriańskich narzędzi. Były tam też dwie witryny pośrednictwa w handlu nieruchomościami, sklep muzyczny specjalizujący się w in­strumentach dętych oraz sklep z artykułami żelaznymi. Herbaciarnia

              pomieszczenie maleńkie i przytulne niczym nora hobbita — zbijała kokosy na bogatych w błonnik babeczkach z zapiekanymi bakaliami, płatkami zbożowymi i miodem.

Stary sklep „1001 drobiazgów" z podłogą z desek. Kilka drug-store'ow, w tym jeden z jadłodajnią jakby żywcem przeniesioną z lat pięćdziesiątych, tak autentyczną, że żaden scenograf nie odtworzyłby jej lepiej. Kilka budynków mieszkalnych, w których otwarto niewielkie firmy. Crystalmere — oryginalna biżuteria projektu Janine. Scotch Im­ports, nasza specjalność — szetlandzka wełna.

Dwóch nastolatków, dużych, o wyszorowanych twarzach i uśmie­chach, które prowokowały do zaczepki, stało pod markizą sklepu z ar­tykułami żelaznymi; rozpięte koszule ukazywały ich muskularne tor­sy, a oni udawali, że nic sobie nie robią z rześkiego wiatru. Jeden z nich wystawił środkowy palec w stronę przejeżdżającego samochodu.

              Gnojki — powiedział Marty.

(W Meksyku, gdzie Marty i Pełłam spędzili poprzedni miesiąc, miejscowi byli bardziej przyjaźnie nastawieni, chociaż mogło to mieć coś wspólnego z kursem wymiany dolara; amerykańska waluta w wie­lu przypadkach sprzyja braterstwu i wzajemnemu pozrozumieniu mię­dzy narodami).

Pełłam tylko wzruszył ramionami.

Marty nie przestawał wyglądać przez okno, lustrując chodniki. Nagle odezwał się: — Nie ma chyba zbyt wielu kobiet w tym mieście. — Zmarszczył brwi, jakby rozczarowany, że na żadnej z wystaw skle­powych nie widać młodych dam w kostiumach kąpielowych prosto ze Sports Illustrated.

              Wywieźli je w góry jak tylko usłyszeli, że się tu wybierasz. — Pellam szukał miejsca do zaparkowania.

              Nie widziałem też żadnego kina.

              Miejmy nadzieję, że jednak jakieś jest — odparł Pellam. — Obawiam się, że z filmami poszczęści ci się bardziej niż z kobietami.

Marty zignorował tę uwagę i zapytał z niemal nabożną powagą: — Rany, czy to nie byłoby wspaniałe kochać się z wiejską dziewczyną w obcym pokoju hotelowym?

              Zamiast w zwykłym pokoju hotelowym? — Prawdę powie­dziawszy, Pellam uważał, że rzeczywiście byłoby to miłe, choć może nie wspaniałe i raczej nie nazwałby tego „kochaniem". Młodzieńcze pożą­danie, jakie odczuwał Marty, również było mu obce. Trzeba będzie mieć chłopaka na oku. Zbyt często zdarzało mu się tracić panowanie nad so­bą i flirtować bezwstydnie z różnymi blondynkami w małomiasteczko­wych barach koktajlowych — kobietami o całe lata świetlne twardszy­mi od największej elegantki o stalowym spojrzeniu z Manhattanu czy Los Angeles.

Znaleźli się w samym centrum miasteczka akurat w chwili, gdy skumulowany w gęstych chmurach deszcz doszedł do wniosku, że jest go już wystarczająco dużo i lunął w dół, tnąc zakosami ulice i strącając liście z drzew. Widoczność spadła do zera, a ich przyczepa zaczęła się chwiać jak łódź podczas sztormu.

              Hola, hola — zawołał Marty. — Moim zdaniem najwyższa pora się upić.

Pellam zaparkował wóz na wolnym miejscu. W ulewnym deszczu nie dojrzał krawężnika i najechał na niego z metalicznym zgrzytem.

Nie mógł sobie przypomnieć, czy w centrum Cłeary były jakieś parko-metry, ale jeśli tak, teraz było ich o jeden mniej.

Deszcz padał i padał, robiąc taki hałas jak tuzin tancerzy break dance, wirujących, tupiących i ćwiczących jacksonowy moonwalk na dachu Winnebago. Grubymi strugami spływał po przedniej szybie i oknach.

Pellam podniósł się z fotela i popatrzył na Marty'ego. — Na trzy.

Do diabła, Pellam, nie. Tam jest mokro.

Podobno chciałeś się napić.

Zaczekajmy, aż...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin