DAVID & LEIGH EDDINGS
PIEŚŃ REGINY
Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Wydanie polskie: 2003
Angeli oraz Pat -
za wszystkie rady dotyczące polityki i religii,
jakich mi udzieliły,
zanim wróciły do Irlandii
Preludium
ANDANTE
Les Greenleaf oraz mój ojciec, Ben Austin, służyli w Wietnamie w tej samej jednostce. Dwadzieścia pięć lat później nadal potrafili całymi popołudniami roztrząsać wojenne przygody. Obaj wyrośli w Everett, miasteczku położonym sześćdziesiąt kilometrów na północ od Seattle. Obaj pracowali w tym samym zakładzie stolarki budowlanej.
Poza tym wszystko ich dzieliło. Mój ojciec w zakładzie był traczem, Les — szefem. Les Greenleaf był katolikiem, republikaninem i członkiem Narodowego Stowarzyszenia Pracodawców; mój tata — metodystą, demokratą i działaczem związków zawodowych. Les Greenleaf lokował pieniądze i grał na giełdzie, tata żył od wypłaty do wypłaty. Znajdowali się po przeciwnych stronach grubego i wysokiego muru.
Tymczasem wojenne braterstwo zdołało pokonać wszelkie przeszkody. Najwyraźniej człowiek mocno się przywiązuje do kumpla, który pod obstrzałem osłania mu rufę.
¬ ¬ ¬
Wróćmy do lat sześćdziesiątych. W tamtym czasie każdy młody człowiek unikał powołania do służby wojskowej oraz wyjazdu na wojnę w Wietnamie. Dzieciaki z bogatych domów mogły się postarać o odroczenie ze względu na studia, jeśli były wystarczająco inteligentne, żeby się dostać do college’u, ale dzieciaki z klasy pracującej nie miały tak luksusowego wyjścia.
Les i mój tata ukończyli szkołę średnią w 1967. Tata od razu ożenił się ze śliczną Pauline Baker, swoją szkolną miłością, i zaczął pracę w zakładach Greenleafa.
Natomiast Les Greenleaf zapisał się na uniwersytet w Waszyngtonie, został duszą towarzystwa i specjalistą od imprezowania. Wyrzucono go pod koniec drugiego roku.
Mój tata któregoś razu po sprzeczce z mamą, chcąc jej udowodnić, że jest człowiekiem niezależnym, wstąpił do armii. Pewnie by tego nie zrobił, gdyby był trzeźwy. Szczęśliwie zostało mu tyle przytomności umysłu, że zaciągnął się tylko na dwa lata, zamiast zwyczajowych sześciu.
Jak się potem okazało, Les Greenleaf trafił do wojska tego samego dnia, więc rozpoczęli służbę razem.
Podczas tamtej drobnej, a brzemiennej w skutki sprzeczki moja mama była od niedawna w ciąży, co w pewnym stopniu tłumaczyło, dlaczego okazała się wyjątkowo mało tolerancyjna.
Tak czy inaczej Ben i Les poszli na wojnę, a moja mama została w domu, obrażona na cały świat.
Miałem jakieś półtora roku, gdy wrócili. Byłem między gośćmi zaproszonymi na ślub pana Lestera Greenleafa i panny Ingi Wurzberger. Jako jedyny przespałem calutką ceremonię. Inga, bardzo typowa Niemka, chyba z Bawarii, pilnie studiowała na uniwersytecie, gdy Les skupiał się na oblewaniu kolejnych egzaminów. Ślub miał miejsce w kościele katolickim, gdzie mój tata nie czuł się zbyt swobodnie, ale przyjaźń, jak zwykle, zwyciężyła wszelkie przeszkody.
Inga i moja mama szybko znalazły wspólny język, więc kiedy byłem jeszcze berbeciem, zaczęliśmy często odwiedzać Greenleafów w ich fantastycznym domu wybudowanym w szykownej dzielnicy Everett. Ponieważ w tamtych czasach byłem absolutnie rozkoszny, zawsze podczas tych wizyt stanowiłem centrum uwagi i nie przeczę, dosyć mi się to podobało.
Ten dobry czas skończył się raptownie w roku 1977, gdy Inga napęczniała, a następnie wydała owoc — bliźniaczki Reginę i Renatę, które bezapelacyjnie przejęły pałeczkę w dziedzinie wzbudzania zachwytów. Szczerze mnie zasmuciła taka odmiana losu.
Regina i Renata były identyczne. Tak identyczne, że nawet Inga nie potrafiła ich odróżnić. Kiedy zaczęły mówić, z początku wcale nie używały angielskiego. Podobno rzeczą całkowicie naturalną jest tworzenie przez bliźnięta własnego języka, ale dzieci go zapominają przed pójściem do przedszkola. Regina i Renata porozumiewały się tak w najlepsze jeszcze w szkole średniej.
Istniała w tamtym czasie pewna zwariowana teoria mówiąca, że bliźnięta nie powinny być jednakowo ubierane, bo wyrosną na psychicznie skrzywione. Inga pogodnie ignorowała owe poglądy i podtrzymywała dawne zwyczaje, codziennie rano ubierając dziewczynki w identyczne sukienki. Jedyną różnicę stanowiły wstążki: czerwona we włosach Reginy, niebieska — Renaty. Co rano Inga uważnie sprawdzała imiona wygrawerowane na złotych bransoletkach dziewczynek, by się upewnić, że nie pomyliła córek. Moim zdaniem właśnie te wstążki do włosów nasunęły dziewczynkom na myśl coś, co rodzina Greenleafów nazywała „grą w zgadywanie bliźniaczek”. Zamieniały się kokardami trzy, cztery razy dziennie, a gdy tylko nauczyły się odpinać klamerki bransoletek z imionami, nikt już nie wiedział, która jest która.
Dziewczynki wykorzystywały tę „grę w zgadywanie bliźniaczek” do rozmaitych psikusów, ale teraz, kiedy wracam myślą do tamtych czasów, zastanawiam się, czy przypadkiem nie chciały nam w ten sposób powiedzieć czegoś ważnego. Śliczne blondyneczki nie miały poczucia indywidualnej tożsamości. Chyba nigdy nie słyszałem, żeby któraś z nich powiedziała „ja”. Regina i Renata zawsze mówiły „my”. Nawet każda z nich reagowała na oba imiona.
Greenleafów to irytowało, mnie natomiast nie przeszkadzało wcale. Rozwiązałem „problem identyfikacji”, nazywając je Twinkie Twins*. Z początku trochę się na mnie za to boczyły, ale niedługo okazało się, że przydomek najwyraźniej wpasował się w ich pojęcie o sobie, bo przestały w ogóle używać swych imion i zaczęły się zwracać do siebie Twinkie albo Twink, nawet gdy używały własnego języka.
W jakiś szczególny sposób włączyło mnie to w ich prywatność. Nasze rodziny utrzymywały bliskie kontakty od zawsze, a ponieważ byłem od dziewczynek siedem lat starszy, traktowały mnie jak starszego brata. Wiązałem im buciki, wycierałem nosy, naprawiałem trójkołowe rowerki. Zawsze kiedy coś popsuły, zapewniały się wzajemnie: „Markie naprawi”. Od czasu do czasu któraś z nich przez pomyłkę zwracała się do mnie w języku bliźniaczym, a potem wydawały się zawiedzione, że nie rozumiałem ani słowa.
Jako oficjalny zastępca starszego brata, przez znaczną część dzieciństwa oraz wczesny okres dojrzewania wiele czasu spędzałem w towarzystwie Twinkie Twins. Nauczyłem się ignorować ich nieszczególnie grzeczny nawyk: szeptały sobie wzajemnie do ucha, chichocząc i rzucając na mnie chytre spojrzenia. Zanim przeszedłem do gimnazjum, zanim nastąpił w moim życiu ten przełomowy moment, który dla większości nastolatków jest porównywalny z doświadczeniem natury religijnej — byłem w znacznym stopniu uodporniony na ich wybryki.
W maju, drugiego roku nauki w drugiej w moim życiu szkole, skończyłem szesnaście lat i zdobyłem prawo jazdy. Ojciec stanowczo oznajmił, że rodzinny samochód nie będzie dla mnie dostępny, ale też obiecał sprawdzić w siedzibie związku, czy znajdzie się jakaś praca na lato dla młodego człowieka. Nie miałem dużej nadziei, lecz tego dnia wrócił do domu ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
— Znalazłem ci pracę w tartaku, Mark — oznajmił.
— Poważnie? — ucieszyłem się.
— Poważnie. Już od poniedziałku, jak tylko skończy się rok szkolny, możesz iść do roboty.
— Co będę robił?
— Ciągnął łańcuch.
— Nie rozumiem.
— I niech tak lepiej zostanie.
A dlaczego, zrozumiałem, kiedy wstąpiłem do związku zawodowego i zacząłem pracować. Dowiedziałem się także, dlaczego zawsze były wolne miejsca przy zielonym łańcuchu. W tartaku przerabiano pnie na deski. Najpierw ogromne sosny przez sześć do ośmiu tygodni leżakowały w stawie, wchłaniając słoną wodę, przez co stawały się bardzo, ale to bardzo ciężkie i tak nasiąknięte, że w czasie cięcia piłą bryzgały deszczem kropel na wszystkie strony jak zepsuty prysznic. Potem ociekające wodą deski wyjeżdżały z tartaku na szerokiej taśmie rolek, nazywanej zielonym łańcuchem. Były chropowate, najeżone drzazgami i ciężkie jak ołów. „Ciągnięcie łańcucha” oznaczało podnoszenie tych surowych dech z taśmy i układanie ich w sagi. Jest to zdecydowanie mało przyjemne zajęcie. W nowocześniejszych tartakach instaluje się maszyny, które sortują, przeciągają i układają drewno, ale tartak, w którym pracowałem tamtego lata, nie zmienił się specjalnie od lat dwudziestych, więc trzeba było wszystko robić jak za dawnych czasów. Nie bardzo mi się podobała ta robota, lecz naprawdę chciałem mieć własny samochód, więc jakoś wytrwałem.
Do tamtej pory byłem — w najlepszym wypadku — uczniem dość przeciętnym, ale po lecie osiemdziesiątego szóstego moje zwyczaje uległy zmianie. Można by nawet napisać na ten temat jakąś rozprawę psychologiczną, choćby pod tytułem „Siła motywacyjna zielonego łańcucha”. Ja powiem tylko, że od jesieni stałem się znacznie pilniejszym uczniem.
Ciągnięcie łańcucha rzeczywiście pozwoliło mi zarobić na własny samochód, a było to bardzo ważne dla szesnastolatka o gorącej głowie, jako że w jego otoczeniu naczelna zasada głosiła: „Jeśli nie masz swoich czterech kółek — jesteś nikim”. Twinkie Twins nie były pod szczególnym wrażeniem mojego porysowanego czarnego dodge’a rocznik 74, ale przecież nie kupiłem go po to, żeby robić wrażenie akurat na nich. Chodziły dopiero do trzeciej klasy i z założenia niewarte były mojej uwagi. Nadal miały jasne włosy, były pulchne, pucołowate i chichotały z byle powodu.
W cudownie słonecznym okresie mojego dorastania czas pędził jak szalony. Zanim się obejrzałem, nadszedł dzień promocji. Złowieszcza perspektywa ciągnięcia łańcucha znowu stanęła mi przed oczami, ale w tym punkcie mojego życia wkroczył do akcji stary dobry Les Greenleaf. Na pewno odbyła się niejedna zakulisowa rozmowa, skoro zaraz po tym, jak ukończyłem szkołę, okazało się „przypadkiem”, że właśnie jest wolne miejsce w fabryce drzwi. Tata zaprowadził mnie tam uzbrojonego w reaktywowaną kartę związku zawodowego. W poniedziałek, zaraz po zakończeniu roku szkolnego, rozpocząłem pracę w zakładach Greenleafa. Zostałem robotnikiem. Nawet chodziłem na zebrania związkowe.
Myślę, że zwrotnym punktem mojego pierwszego roku w fabryce produkującej drzwi był dzień, kiedy wszystkie dzieciaki w Everett poszły do szkoły — a ja nie. Rozkoszowałem się tym prawie cały tydzień. Potem stopniowo zaczęło do mnie docierać, że brakuje mi szkoły. Że strach przed zielonym łańcuchem, którego nabawiłem się w czasie wakacji po drugiej klasie, przeobraził mnie na następne dwa lata w pojętnego i pilnego ucznia. I że teraz, skończywszy szkołę, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. Fabryka drzwi zajmowała mi tylko czterdzieści godzin tygodniowo, a tata bezustannie okupował telewizor ustawiony na kanały sportowe. Tymczasem ja zawsze byłem głęboko przekonany, że świat się nie skończy, jeśli Seahawks z Seattle nie zdołają zwyciężyć w rozgrywkach pucharowych. Żeby zapełnić puste godziny, zacząłem czytać i do lata 1990 przebrnąłem przez znaczną część niemałego księgozbioru biblioteki publicznej.
Dla zabicia czasu zacząłem tej jesieni uczęszczać na jakiś kurs wieczorowy organizowany w miejscowym college’u i ukończyłem go jako najlepszy. Trochę się zdziwiłem, że to takie łatwe.
W czasie semestru zimowego zapisałem się na inny kurs, który okazał się jeszcze łatwiejszy.
Tej samej zimy dłuższy czas chodziłem z jedną dziewczyną z college’u, w semestrze wiosennym też byliśmy razem. Latem jednak zerwaliśmy, a ja zacząłem traktować kursy jako swego rodzaju hobby. Nie stawiałem sobie żadnego konkretnego celu akademickiego, można by powiedzieć, że specjalizowałem się we wszystkim.
„1001 specjalizacji” — niezły temat kursu, prawda?
Tak to trwało dwa lata, w czasie których zgromadziłem dość imponujący zasób wszelkich wiadomości. Tata nie komentował moich poszukiwań w świecie nauki, ale doglądał postępów.
Ponownie zapachniało intrygą w końcu listopada 1992. Na Święto Dziękczynienia zostaliśmy zaproszeni do Greenleafów, a kiedy już za dużo zjedliśmy, mój tata i szef wdali się w dyskusję, jak rozumiem, świetnie zaaranżowaną, dotyczącą aktualnego problemu fabryki drzwi. Pracowały tylko cztery piły, trzeba było redukować zamówienia, bo każda piła mogła ciąć określoną, niewystarczającą ilość drzewa w czasie ośmiu godzin. Oznaczało to, że szef musiał płacić za nadgodziny, co z początku bardzo się podobało traczom, ale kiedy przeszło w zwyczaj, wzbudziło pomruki niezadowolenia na temat dziesięcio- albo nawet dwunastogodzinnego dnia pracy. Rozwiązanie było najprostsze pod słońcem. Nazywa się ono pracą na zmiany. Potrzebny był jeden robotnik pracujący od czwartej po południu do wpół do pierwszej w nocy. Pięciu pracowników przy czterech piłach wystarczyło, żeby szef nie musiał kupować nowej piły ani płacić nadgodzin.
Zgadnijcie, kto został wybrany na tę nocną zmianę. I kto miał mnóstwo wolnego czasu akurat wówczas, gdy w Community College w Everett odbywały się normalne zajęcia. I kto został zmuszony do podjęcia nauki w zwykłym trybie. I kto jako jedyny obecny przy rozmowie u Greenleafów nie miał pojęcia, do czego to wszystko zmierza.
Zgadliście.
Moim zdaniem największy ubaw miały z tego Twinkie Twins. Były już w pierwszej klasie gimnazjum, ale znowu zaczęło się szeptanie w mowie bliźniąt, obrzucanie mnie bystrym spojrzeniem, głupawe uśmieszki i chichoty.
Podczas semestru zimowego dziewięćdziesiąt dwa i wiosennego dziewięćdziesiąt trzy wzorowo odgrywałem rolę studenta, i tak spełniłem warunki wymagane do ubiegania się o dyplom. Cztery lata zajęło mi osiągnięcie celu, do którego przeciętny student dociera w dwa, ale w końcu zdobyłem BA i BSc* w pełnej chwale. Skończyłem w zasadzie profil humanistyczny, ale wsparty mnóstwem „kursów o wszystkim i o niczym”, które zupełnie do niego nie pasowały.
Przeszedłem przez ceremonię płaszcza i kapelusza, podczas której wśród publiczności obecni byli zarówno Austinowie, jak i Greenleafowie, a po uroczystości wróciliśmy do rezydencji Greenleafów na kolejną sesję z serii „pokierujmy Markiem we właściwy sposób”, podczas których zwykle byłem w mniejszości liczonej sześć do jednego.
Natarcie rozpoczęła Inga Greenleaf.
— Czyś ty się w ogóle zastanawiał, co robisz, Mark? — zapytała, wymachując odpisem moich osiągnięć. — Oceny masz bardzo dobre, ale połowa kursów, na jakie uczęszczałeś, nie jest nawet luźno związana z profilem humanistycznym.
— Kiedy na nie chodziłem, nie wiedziałem jeszcze, czym to się skończy — wyjaśniłem. — Szedłem, gdzie się dało. Dopiero mniej więcej po roku zdecydowałem się na profil humanistyczny.
— Zostały ci dość istotne luki. Dowiadywałam się na uniwersytecie stanowym, będziesz musiał latem nadrobić zaległości. Les rozmawiał z kilkoma bankami, twoje oceny pozwalają ci na zaciągnięcie pożyczki studenckiej.
Zerknąłem na tatę. Dyskutowaliśmy na ten temat już od jakiegoś czasu. Lekko pokręcił głową.
— Nic z tego, Ingo — odezwałem się głosem bez wyrazu. — O pożyczce studenckiej nie ma mowy. Wcześniej czy później będę musiał spłacać z pensji hipotekę i pewnie jeszcze raty za samochód... mój dodge ma już swoje lata. Nie mogę do tego dorzucić jeszcze pożyczki studenckiej. Nie będę odsyłał trzech czwartych wypłaty do banku na spłatę kredytów. Poszukam sobie pracy na pół etatu, ale nie będę brał pożyczki, nie ma mowy.
— O rety! — wykrzyknęła jedna z bliźniaczek, klaszcząc w dłonie. — Zostanie z nami!
— Cicho, Twink! — uciszyła ją matka. Chyba nawet nie zauważyła, że użyła wymyślonego przeze mnie słowa.
Szef szacował nas wzrokiem spod przeciwległej ściany.
— Jak się tak zastanowić, Mark, to już masz pracę na pół etatu.
— A to ona nie jest na cały? — zdziwiłem się teatralnie.
— Jasne że tak — odparł z diabelskim uśmiechem. — Ale jak się człowiek postara, może być bardziej wydajny. Jeśli będziesz chciał, na pewno opędzisz robotę w cztery czy pięć godzin. Gdybyś z czymś nie zdążył, nadrobisz w sobotę.
— A jeśli naprawdę poważnie myślisz o zdobyciu wykształcenia, możesz mieszkać z nami i dojeżdżać na uniwersytet — dodała mama. — Nie stać nas, żeby cię posłać na Harvard, ale jesteśmy w stanie zapewnić ci wyżywienie i dach nad głową. Nie będziesz musiał wynajmować pokoju ani kupować jedzenia.
— Nasz starszy braciszek jednak nas opuści — westchnęła z udawanym smutkiem jedna z bliźniaczek.
— Wszystko, co dobre, szybko się kończy — odparowałem.
— Kto nam będzie zawiązywał buciki? — spytała druga.
— Kto nam pomoże włożyć rękawiczki?
— Dacie sobie radę — pocieszyłem je. — Bądźcie dzielne i prawe, a wszystko się ułoży.
...
andziulla