Glen Cook - Imperium Grozy 02 - Październikowe Dziecko.doc

(1355 KB) Pobierz
Glen Cook

Glen Cook

 

 

Październikowe dziecko

 

 

Tom drugi cyklu „Imperium grozy”

 

Jan Karłowski

 

Data wydania oryginału: 1980

 

Data wydania polskiego: 1999

 

Wydanie I

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I. Sprawił, że osłoniła go ciemność

 

 

 

Skrzydlaty człowiek niczym szepczący duch opadł z bezksiężycowego nieboskłonu zimowej nocy — tylko cień na tle gwiazd — a kiedy zatrzymywał się, lądując na parapecie wysokiego, pozbawionego szyb okna wieży zamku Krief, jego wielkie skrzydła załopotały, wydając krótki ostry trzask! Złożył je, zwinnym, ledwie dostrzegalnym ruchem, otulając się w nie niczym w ciemny żywy płaszcz. Kiedy wpatrywał się w ciemność wnętrza wieży oczy płonęły mu zimnym szkarłatem. Nasłuchując, przekrzywiał z boku na bok głowę podobną do psiego łba. Nie wychwycił jednak najlżejszego odgłosu, nie wypatrzył nawet drgnienia i wcale mu się to nie spodobało, oznaczało bowiem, że trzeba będzie podjąć dalsze kroki.

 

Ostrożnie, pełen obaw — miejsca zamieszkane przez ludzi zawsze budziły w nim trwogę — opadł na zimną posadzkę. Panujące w środku ciemności, nieprzeniknione nawet dla jego przystosowanych do widzenia w mroku oczu stanowiły znakomitą pożywkę dla lęku przed ludźmi właściwego rasie, do której należał. Jakież człowiecze zło, otulone płaszczem nocy, może czyhać na niego w środku? A jednak zebrał się na odwagę i ruszył, drżącymi palcami wciąż muskając kryształowy sztylet u boku, a w drugiej dłoni ściskając maleńką sakiewkę. Niemy strach nabrzmiewał jękiem w gardle. Nie należał do istot cechujących się szczególną odwagą. Nigdy też nie znalazłby się w tym przerażającym miejscu, gdyby nie złożone z mieszaniny grozy i miłości uczucie, jakim darzył swego pana.

 

Kierując się najlżejszymi echami szeptów, które tylko on był w stanie wychwycić, odnalazł wreszcie drzwi. Strach zaczął się już powoli rozwiewać, kiedy odkrył, że wszystko jest tak spokojne, jak obiecał jego pan, lecz nagle powrócił — dalszą drogę blokowało bowiem zaklęcie ostrzegawcze z gatunku tych, które potrafią podnieść wielkie larum, sprowadzając natychmiast uzbrojonych w stal ludzi. Jednak nie był zupełnie bezbronny. Wizyta w tym miejscu stanowiła główny manewr operacji, za którą stały niesamowicie drobiazgowe przygotowania. Z sakiewki wyjął purpurowy klejnot i cisnął nim w głąb korytarza. Klejnot potoczył się z głośnym stukotem. Wstrzymał oddech. Jego wyczulony słuch odebrał dźwięk niby łoskot grzmotu. Rozbłysło jaskrawe czerwone światło. Zaklęcie ostrzegawcze usunęło się z drogi, przenosząc na jedną z płaszczyzn przestrzeni, które tworzą kąt prosty z trzema wymiarami wyznaczającymi rzeczywistość. Zerknął przez szparę między długimi kościstymi palcami, za którymi skrył przerażone oczy. Wszystko w porządku. Podszedł do drzwi i bezgłośnie je otworzył.

 

Pomieszczenie oświetlała pojedyncza świeca, właściwie już ogarek. Po przeciwnej stronie komnaty, w szerokim łożu z czterema słupkami podtrzymującymi jedwabny baldachim, spał cel jego misji. Była młoda, śliczna i delikatna, jednak wszystkie te cechy nie miały dlań najmniejszego znaczenia. Należał do stworzeń pozbawionych płci. Nie dręczyły go żadne ludzkie tęsknoty — przynajmniej te z gatunku cielesnych. Tęsknił wyłącznie za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała rodzinna jaskinia i towarzystwo braci. Leżąca przed nim istota w jego oczach była tylko przedmiotem poszukiwań wzbudzającym strach i litość, jedynie naczyniem, które może się przydać.

 

Kobieta (ledwie wyrosła z wieku dziecięcego — jej ciało dopiero zaczynało nabierać kobiecych krągłości) poruszyła się, wymamrotała coś przez sen. Serce skrzydlatego człowieka na moment zamarło. Dobrze wiedział, jaka jest moc snów. Pośpiesznie zaczął gmerać w sakiewce. Wyszperał owinięty w skórę kłębek wilgotnej bawełny i podsunął jej pod nos. Czekał, póki opary dekoktu znowu nie sprowadziły spokojnego snu. Zadowolony, ściągnął z niej pościel i rozwiązał tasiemki nocnej koszuli. Z sakiewki wydobył swój ostatni skarb. Magiczny przyrząd pokrywały zaklęcia, których celem było niedopuszczenie do tego, aby zawartość obumarła, co z kolei stanowiło gwarancję powodzenia nocnej misji.

 

Gardził samym sobą za zimną krew, z jaką wykonywał zadanie, jednak doprowadził całą operację do końca. Przywrócił kobietę i łoże do poprzedniego stanu i cicho wyszedł z komnaty.

 

Odzyskał purpurowy klejnot, rozdeptał go i skruszył na proch, aby ostrzegawcze zaklęcie mogło powrócić na swoje miejsce. Wszystko powinno wyglądać dokładnie tak jak przed jego wizytą. Zanim rozłożył skrzydła, delikatnie musnął dłonią rękojeść kryształowego sztyletu. Poczuł zadowolenie, gdy uświadomił sobie, że nie musiał go użyć. Nienawidził przemocy.

 

 

 

II. Patrzy oczyma wroga

 

 

 

Dziewięć miesięcy i kilka dni później. Październik — znakomity miesiąc na mroczne i dziwne czyny, kiedy czerwone i złote liście opadają, łudząc umysł barwnymi cudami. Kiedy chłodny wiatr o sosnowej woni niesie ze sobą z wysokich partii Kapenrungu obietnicę zimy, nocami świecą wielkie pomarańczowe księżyce, a na tle tego wszystkiego nabrzmiewają i dyszą rozmaite strachy. Miesiąc zaczął się wciąż jeszcze jasnym wspomnieniem wcale nie tak odległego lata, opóźnionym kęsem sierpnia, spychającym w niepamięć kobiecy, zmienny, wciśnięty pomiędzy dwie odsłony jasności wrzesień. Kolejne dni miesiąca stopniowo nabierały rozpędu, tocząc się ze wzgórza czasu, póki z końcowym pluskiem nie zatonęły wszystkie w czarnej studni, z której pozostała część roku wydawać się będzie tylko wysiłkiem mozolnego wspinania się ku szczytowi góry w pościgu za światłem gwiazd. Na jego koniec przypadała noc poświęcona wszystkiemu, co bezbożne — noc bluźnierczych czynów.

 

Miasto Kriefa — Vorgreberg było niewielkie, co jednak nie było niezwykłe, biorąc pod uwagę to, że ma się do czynienia ze stolicą jednego z Pomniejszych Królestw. Jego ulic praktycznie nikt nie sprzątał: bogaci nie mieli zamiaru trwonić swoich zysków na zamiataczy, a biednych nękały inne zmartwienia. Trzy czwarte stanowiły starożytne slumsy, a resztę — bogate rezydencje albo budowle przekazane na domy handlowe kupców, którzy przez przełęcz Savernake przybywali do miasta ze Wschodu. Rezydencje szlachty zaludniały się jedynie na czas trwania sesji Zgromadzenia. Pozostałą część roku ci ponurzy starzy krętacze spędzali w zamkach i posiadłościach wiejskich, batogami wydzierając dalsze bogactwa ze swoich niewolników. Przestępczość w mieście była właściwie niewielka, a podatki wysokie. Każdego dnia ludzie umierali z głodu albo od jednej z setek grasujących w nim chorób, korupcja w rządzie była powszechna, mniejszości etniczne zaś nienawidziły się wzajemnie z zajadłością, mogącą w każdej chwili wybuchnąć orgią gwałtów. A więc było to normalne miasto w sercu niewielkiej krainy zamieszkanej przez ludzi zazwyczaj słabych. O jego wyjątkowości stanowił tylko fakt, że król utrzymywał tutaj dwór, oraz to, iż było końcowym etapem karawan przybywających ze Wschodu. Z niego właśnie płynęły na Zachód orientalne bogactwa; a docierały do niego najlepsze towary produkowane w państwach wybrzeża. Jednak pewnego dnia w końcu października, kiedy przebudziło się zło, oto cóż można w nim było zobaczyć:

 

Niedzielny poranek po deszczu i starego człowieka w obszarpanym grubym płaszczu, któremu bardzo przydałaby się kąpiel i golenie. Odchodził właśnie od tylnych drzwi domu bogacza, a na podniebieniu wciąż jeszcze czuł smak bekonu. Lekko zrobiło mu się na duszy, gdy pomyślał o miedziakach w sakiewce. Zachichotał. Potem jednak dobry humor rozwiał się, jakby go nigdy nie było. Przystanął, spojrzał w głąb uliczki i ruszył w przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał grzechoczące donośnie w ciszy poranka turkotanie stalowych obręczy po ceglanym bruku. Włóczęga zatrzymał się na moment, podrapał w kroku, wykonał dłonią znak mający odpędzić zły omen i ruszył biegiem. W ustach czuł kwaśny teraz smak niedawno spożytego śniadania.

 

Człowiek z ręcznym wózkiem skręcił właśnie za róg i powoli wędrował w kierunku, w którym zniknął włóczęga. Drobny stary mężczyzna z posiwiałą postrzępioną brodą. Ociężały chód sprawiał wrażenie, jakby z najwyższym trudem pchał wózek po mokrym bruku. Oczy zaćmione błoną katarakty mrugały, gdy bacznie przyglądał się tylnym wejściom do domów. Po każdym spojrzeniu kręcił głową. Mamrocząc coś pod nosem, wyszedł z uliczki i ruszył w stronę terenów publicznych otaczających pałac Kriefa. Bezlistne drzewa posadzone rzędami majaczyły niczym szeregi ponurych szkieletów w mokrym, zalanym szarą poświatą poranku. Zamek wyglądał, jakby oblegały go zastępy szarych drewnianych strachów. Właściciel wózka zatrzymał się.

 

— Pałac królewski.

 

Wykrzywił się. Zamek Krief mógł przez sześć stuleci opierać się najeźdźcom i ulec jedynie Ilkazarowi, jednak nie był przecież niezdobyty. Działająca od wewnątrz moc była w stanie go zniszczyć. Pomyślał o wygodach, o bogactwach kryjących się za tymi murami i o nędzy własnego życia. Przeklął oczekiwanie. Miał przed sobą pracę do wykonania. Przykrą pracę. Zamki i królestwa nie upadają od pstryknięcia palcami.

 

Obszedł cały zamek, przyglądając się śpiącym wartownikom, wiekowemu bluszczowi na południowej ścianie, wielkim bramom wychodzącym na zachód, na wschód oraz licznym poternom. Chociaż drobnej szlachty wadzącej się z sobą było w Kavelinie tyle co pcheł na psie, żaden konflikt nigdy nie zagroził Vorgrebergowi. Wojny były dla baronów, którzy ścierali się ze sobą na lennych posiadłościach. Koronie z ich strony raczej nic nie zagrażało, bowiem zarezerwowała sobie pozycję bezinteresownego sędziego w ich sporach. Niekiedy jednak któreś z sąsiednich królestw zazdrosnych o zyskowny handel ze Wschodem próbowało podboju, co szybko jednoczyło zwaśnione domy.

 

Poranek powoli tracił swą świeżość. Przy zachodniej bramie pałacu gromadzili się ludzie. Starzec otworzył wózek, rozpalił węgle i wkrótce sprzedawał już kiełbaski oraz ciepłe pierożki. Koło południa brama się otworzyła.

 

Tłum zamilkł. Kompania królewskich wymaszerowała przy wtórze ryczących trąb, posłańcy na koniach wypadli z bramy z łoskotem kopyt, kierując się ku najdalszym krańcom Kavelina i cały czas wrzeszcząc: „Król ma syna!”

 

Tłum zaczął wiwatować: całe lata czekano na tę wiadomość.

 

Drobny starzec uśmiechnął się do kiełbasek. Królowi urodził się syn, który zapewni ciągłość dynastii tyrana, a ci idioci wiwatowali, jakby właśnie nastał dzień zbawienia. Biedne, głupie istoty. Nigdy się nie nauczą. Nadzieje na lepszą przyszłość nigdy nie zgasną w ich sercach. Dlaczegóż mieliby oczekiwać, że dzieciak będzie mniej okrutnym królem niż jego przodkowie? Opinia starca na temat własnego gatunku była raczej kiepska. Niektórzy w innym miejscu i w innym czasie słyszeli, jak powiadał, iż biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, wolałby raczej urodzić się kaczką.

 

Ostatni królewscy wyszli wreszcie z bramy. Tłum ruszył naprzód, chcąc skorzystać z nastroju świątecznej chwili. Plebs rzadko miał okazję przekraczać te portale. Starzec ruszył razem z tłuszczą. Pozwolił, by duszę przepełniła mu ich żądza. Jednak nie w głowie były mu przysmaki z wystawionych na dziedzińcu stołów. Pragnął wiedzy. I to takiej, która uradowałaby włamywacza. Szedł więc, dokądkolwiek mu pozwolono wejść, zobaczył wszystko, co wolno było oglądać, i słuchał; szczególną uwagę zwracając na obrośniętą bluszczem ścianę i wieżę królowej. Wreszcie, usatysfakcjonowany, popróbował nawet królewskiej szczodrości — kilkoma pierożkami przegnał smak taniego wina — potem wrócił do swego wózka i zniknął z oczu w sieci uliczek.

 

 

 

III. Wraca na miejsce swej zbrodni

 

 

 

I znowu skrzydlaty człowiek opuścił się z nocnego nieba niczym migotliwy cień mknący na promieniach październikowego księżyca. Przypadała właśnie Noc Allernmas, dziewięć miesięcy po jego pierwszej wizycie. Zanurkował w rozszeptanym powietrzu, przemknął obok wież, grzebiąc równocześnie w swej niemrawej pamięci. Znalazł właściwe okno, poszybował w jego stronę i zniknął w ciemnościach. Czerwonooki cień w płaszczu ze skrzydeł patrzył teraz na dziedziniec, który jeszcze niedawno był miejscem świątecznej zabawy. Czekał. Bał się — druga wizyta to już kuszenie Losu. Coś może pójść źle.

 

Czarny kleks na chwilę wypełnił szczelinę w krenelażach blank. Ruszył wzdłuż muru, potem na dół, na dziedziniec.

 

Skrzydlaty człowiek odwinął lekką linkę, którą przewiązany był w pasie. Jeden z jej końców przywiązał do belki ponad głową i w ten sposób wykonał swoje zadanie. Pierwotnie miał zaraz po tym wznieść się w powietrze, jednak postanowił zaczekać na przyjaciela. Burla, wyglądający niczym uosobienie wszystkich nieszczęść, karłowaty stwór z przytroczonym do pleców tobołkiem, wspiął się ku niemu zręcznie niczym małpa, do której w istocie był podobny. Skrzydlaty człowiek odwrócił się bokiem, aby przyjaciel mógł przecisnąć się obok niego.

 

— Lecisz już? — zapytał Burla.

 

— Nie. Patrzę. — Delikatnie dotknął jego ramienia, uronił zębaty uśmiech. On również się bał, w każdej chwili mogła spaść na nich śmierć. — Zaczynam. — Zakręcił się, wymamrotał coś i ściągnął plecak z grzbietu.

 

Ruszyli korytarzem, z którego skrzydlaty człowiek korzystał poprzednim razem. Burla otrzymanymi instrumentami zlikwidował zaklęcia ochronne, potem sforsował nowy zamek w drzwiach królowej...

 

Zadane sennym głosem pytanie. Burla i skrzydlaty człowiek wymienili spojrzenia — jak się okazało, ich obawy były usprawiedliwione, chociaż Mistrz zapewniał, że będzie inaczej. Jednak mimo to, uzbroił Burlę i na taką ewentualność. Karzeł podał skrzydlatemu tobołek, wyciągnął z sakiewki kruchą fiolkę, uchylił odrobinę drzwi i wrzucił ją do wnętrza. Następne pytanie — wyraźniejsze, głośniejsze, bardziej lękliwe. Burla wyciągnął z sakwy ciężką, nasączoną wodą materię, znowu wyjął tobołek z rąk skrzydlatego, podczas gdy tamten na skrzywionych ustach i nosie zawiązywał płótno.

 

Jeszcze jedno pytanie za drzwiami.

 

Kiedy Burla wszedł do środka, rozległ się krzyk, który rozbrzmiał echem w głębi korytarza. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet.

 

— Szybciej! — powiedział.

 

W ich kierunku zbliżały się echa podnieconych, przejętych głosów, którym towarzyszył szczęk metalu. Żołnierze. Z każdą chwilą ogarniało go coraz większe przerażenie, chciałby już odlecieć. Ale nie mógł przecież porzucić przyjaciela. Świadomie stanął tak, aby oznaczające drogę ucieczki okno mieć za plecami. Ostrze sztyletu rozjarzyło się. Skrzydlaty człowiek trzymał go wysoko ponad głową, tak że w ciemności widać było tylko ostrze i odblask padający na jego odrażające oblicze. Ludzie również mieli swoje strachy.

 

Trzej żołnierze weszli po schodach, zobaczyli go i zawahali się. Skrzydlaty człowiek przysunął klingę do twarzy, rozpostarł skrzydła. Sztylet kąpał go w swej poświacie i wyglądało, jakby wciąż rósł, całkowicie wypełniając sobą korytarz. Jeden z żołnierzy skrzeknął coś zdjęty trwogą, potem umknął w dół po schodach. Pozostali mruczeli zaklęcia.

 

Burla wrócił z dzieckiem.

 

— Idziemy już.

 

W jednej chwili był za oknem, a zejście po linie zabrało mu dosłownie kilka sekund. Skrzydlaty człowiek pomknął za nimi i już w locie schwycił linę. Potem wzbił się, kierując się ku tarczy księżyca w nadziei, że odciągnie uwagę od karła. W dole wrzawa rozchodząca się niczym fale po powierzchni stawu dotarła już do najdalej położonych komnat pałacu.

 

 

 

IV. Prowadza się ze stworami ciemności

 

 

 

W lesie Gudbrandsdal, królewskim rezerwacie, tuż za granicami Siedliska Vorgrebergu, kilkanaście mil od zamku Krief, pokrzywiony starzec patrzył w niechętnie pełgające płomyki ogniska i chichotał.

 

— Udało im się! Udało. Odtąd już tylko z górki.

 

Odziana w ciężką szatę zakapturzona postać po przeciwnej stronie ognia lekko skinęła głową. Starzec, sprzedawca kiełbasek, był niegodziwy — w osobliwie czysty i bezosobowy, chciałoby się rzec, figlarny sposób — ale tamten drugi był złem — złośliwym, okrutnym czarnym złem.

 

Skrzydlaty człowiek, Burla ani ich przyjaciele nie mieli pojęcia, że Mistrz wszedł z nim w konszachty.

 

 

 

V. Śmiały w służbie swego Pana

 

 

 

Eanred Tarlson, wessoński kapitan królewskich, był żołnierzem o wielkiej sławie. Jego dokonania podczas wojen El Murida stały się głośne wzdłuż i wszerz Pomniejszych Królestw. Los postawił wessońskiego chłopa, służącego w kompanii piechoty, tuż obok jego króla w momencie, gdy tamten otrzymał idiotyczną paskudną ranę od rykoszetującej strzały. Eanred przywdział zbroję swego pana i przez wiele dni powstrzymywał fanatyków. W wyniku tych działań zdobył sobie przyjaciela w koronie. Gdyby był nordmenem, pasowano by go na rycerza. Jednak w takiej sytuacji wszystkim, co król mógł dla niego zrobić, był awans. Ostrogi rycerskie przyszły wiele lat później. Był pierwszym wessończykiem, który zasilił stan rycerski od czasów Przesiedlenia.

 

Eanred był królewskim rycerzem, szanowanym nawet przez wrogów. Powszechnie znano jego uczciwość, lojalność i rozum. Cieszył się sławą człowieka, który nie potrzebuje uciekać się do zdrady i nawet w obecności króla nie zawaha się obstawać przy swoim. Niewzruszenie trzymał się swych zasad. Wśród ludu znany był ze zwycięstw w sądach bożych, które kończyły spory z sąsiednimi księstwami. Wessońskie chłopstwo widziało w nim rzecznika swoich praw. Chociaż Eanred zabijał dla swego króla, nie był bezwzględny ani okrutny. Był jedynie żołnierzem, bynajmniej nie wyniesionym ponad innych, którego jedyną ambicją była obrona swojego króla. Był to więc człowiek szlachetny, jakich niewielu w Pomniejszych Królestwach.

 

Kiedy wybuchło zamieszanie, Tarlson przypadkowo znajdował się na dziedzińcu. Pod wieżę królowej dotarł akurat w porę, by na tle tarczy księżyca dostrzec cień skrzydlatego potwora ciągnącego za sobą cienką linkę, jakby łowił niewidzialne latające ryby. Bacznie obserwował tor lotu — stwór kierował się ku Gudbrandsdalowi.

 

— Gjerdrum! — zagrzmiał na swojego syna i giermka, który mu towarzyszył. — Konia!

 

Po kilku minutach galopował już przez Bramę Wschodnią. Zgodnie z wydanym rozkazem jego kompania miała natychmiast ruszać za nim. Być może tylko ścigam wiatr, pomyślał, ale przynajmniej coś robię. Pozostali mieszkańcy pałacu piszczeli jak stare baby przyłapane z zadartymi spódnicami. Ci nordmeńscy dworacy! Ich przodkowie może byli twardzi, jednak dzisiejsze pokolenia składały się wyłącznie ze skretyniałych dandysów.

 

Dla galopującego konia droga do Gudbrandsdalu była krótka. Eanred zanurzył się w gąszcz, przywiązawszy najpierw wierzchowca w miejscu, gdzie inni bez trudu go odnajdą. Niemal natychmiast zobaczył ognisko. Wyciągnął miecz i zaczął podkradać się w kierunku pełzających płomieni. Po chwili obserwował ukryty w cieniu, skrzydlatego stwora rozmawiającego z otulonym w koce starcem. Nie dostrzegł żadnej broni bardziej niebezpiecznej niźli sztylet skrzydlatego. Sztylet... Jego ostrze delikatnie się jarzyło.

 

Ruszył w kierunku ognia.

 

— Gdzie jest książę? — Klinga miecza pomknęła do gardła starca.

 

Jego pojawienie się najwyraźniej wcale nie zaskoczyło tamtych dwóch, chociaż trochę zrzedły im miny. Żaden nie odpowiedział. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet. Tak, naprawdę lśnił. Magia! Eanred zmienił ułożenie klingi, osłaniając się. Monstrualna czerwonawa istota z ostrzem białego ognia mogła być bardziej niebezpieczna, niźli się z pozoru wydawała.

 

W ciemnościach za Tarlsonem coś się poruszyło. Okutane w czarną materię ramię sięgnęło w jego kierunku. Wyczuł grożące mu niebezpieczeństwo i odwrócił się z kocią zręcznością, równocześnie tnąc ostrzem z góry. Klinga przecięła powietrze... a potem ciało i kość. Dłoń upadła obok ognia, wzniecając małe obłoczki popiołu, a palce wciąż kurczowo zaciskały się i rozprostowywały niczym nogi umierającego pająka. Wrzask bólu i wściekłości poniósł się po lesie. Ale cios Eanreda był spóźniony — wcześniej palce musnęły jego gardło. Cały świat nagle ogarnęło arktyczne zimno. Skłonił się powoli jak podcięte drzewo i poczuł, że traci zmysły. Padając, odwrócił się jeszcze; zobaczył najpierw ciemny zarys sylwetki istoty, która go powaliła, zaskoczone twarze tamtych, potem odciętą dłoń. Plastyczna, potworna, pełzła z powrotem ku swemu właścicielowi... Świat ogarnął mrok. Ale zatonął w ciemnościach, śmiejąc się bezgłośnie. Los nie poskąpił mu przynajmniej jednego drobnego triumfu — zdołał jeszcze przebić mieczem dłoń i wepchnąć ją w ogień.

 

 

 

VI. Ciężko mu na sercu, ale nie ustaje

 

 

 

Burla z dzieckiem w tobołku na plecach dotarł do ogniska swego Mistrza, gdy dogasały już ostatnie głownie i zdradziecki świt powoli wypełzał sponad gór Kapenrung. Przeklął światło, a jego ruchy stały się jeszcze ostrożniejsze. Od czasu, kiedy opuścił miasto, wszędzie galopowali jeźdźcy. By im umknąć, trzeba było wszystkich jego umiejętności poruszania się wśród nocy. Przy ognisku zobaczył żołnierzy. Wcześniej się bili. Ktoś został ranny. Koce Mistrza leżały rozrzucone, to był znak, że wszystko w porządku, ale musi uciekać. Bezmiar nieszczęścia Burli był obecnie niczym w porównaniu z lękiem, że nie uda mu się wypełnić nałożonego nań zadania. Jego dzieło, które powinno właśnie dobiec końca, w istocie dopiero się rozpoczynało. Zerknął w kierunku jutrzenki, która barwiła niebo. Tak wiele mil do przebycia z dzieckiem przez niespokojny kraj. Jak uniknąć mieczy dużych ludzi?

 

Musi spróbować.

 

Za dnia trochę sypiał, wędrował tylko wtedy, kiedy było całkowicie bezpiecznie. Nocami natomiast gnał na złamanie karku, poruszając się tak szybko, jak tylko nogi były zdolne go nieść, z rzadka zatrzymując przy jakiejś wessońskiej farmie, by ukraść coś do zjedzenia lub mleko dla dziecka. Spodziewał się, że maleństwo może mu w każdej chwili umrzeć, okazało się jednak nadnaturalnie wytrzymałe. Dużym ludziom nie udało się go złapać. Wiedzieli, że się gdzieś w pobliżu kręci i że musiał mieć coś wspólnego z napaścią na wieżę królowej. Przetrząsnęli cały kraj, płosząc tysiące rozmaitych stworzeń z ich kryjówek. Aż nadszedł wreszcie czas, kiedy śmiertelnie znużony wkr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin