Cole Allan 01 - Czarodziej Wichrów.rtf

(1655 KB) Pobierz

Allan Cole

 

 

CZARODZIEJ WICHRÓW

 

 

Tłumaczyła Ewa Helińska

Tytuł oryginału Wizard of the Winds


Shelly i Owenowi,

którzy wysłali statek w podróż

oraz

Russ i Donny’emu

którzy ujrzeli go wśród burzy,

a także

Kathrin,

która sprowadziła go do portu.


Myśl. - Świat, którego ty się czujesz panem

Drzwi w dzień i w noc ma takie same właśnie

I popatrz: jak pyszny sułtan za sułtanem

Świeci godziną, lub dwie, a potem gaśnie

 

Rubaiyat

Omar Khayyam* [* Omar Khayyam, Rubaiyat, z perskiego na angielski przełożył Edward Fitzgerald, z angielskiego na polski przełożył Zygmunt M. Jabłoński, Chelsea 1947. Ze zbiorów Biblioteki Narodowej w Warszawie. (Przypis pochodzi od tłumaczki.)]


Część pierwsza

 

GDY ZASNĘLI BOGOWIE


Prolog

 

Nieznajomy na wzgórzu

 

 

Mieszkańcy wioski lękają się go.

Każdego dnia ciągną losy, dowiadując się w ten sposób, który z nich musi napełnić jego żebraczą miskę.

Pechowiec skrada się w górę zbocza, drżąc i ściskając talizman. Nieznajomy wie, że chłopi boją się złego oka, tak więc nie spogląda w ich stronę, kiedy nadchodzą. Nie porusza się i nie wydaje żadnego dźwięku, aż wieśniak, spełniwszy ofiarę, ucieknie jakby derwisz deptał mu po piętach.

Mieszkańcy wioski sądzą, że obcy jest obłąkanym kapłanem i przeklinają dzień, w którym przybył, by schronić się wśród wzgórz.

Nie jest obłąkany. Nie jest też kapłanem. Jednak pozwala im wierzyć w to, co zechcą. Gdyby odkryli jego prawdziwą tożsamość, skarbiec wioski wkrótce zacząłby pękać w szwach. Nieznajomy jest bowiem królewskim zbiegiem. Safar Timura, niegdyś wielki wezyr króla Protarusa, jest teraz przez niego ścigany.

Związało ich ze sobą braterstwo krwi. Safar siedział obok tronu przyjaciela, doradzał mu i wypędzał diabły, które zakłócały królewski sen. Wielokrotnie uratował życie władcy. W zamian otrzymał ziemie, pałace, klejnoty i zaszczyty, o których większości ludzi nawet się nie śniło.

Gdy powstanie kronika życia króla Protarusa, napiszą w niej, że to lord Timura zdradził swego pana. Zapiszą, że dla miłości Safar zaryzykował wszystko, co miał, i przegrał.

Jeśli chodzi o pierwszy zarzut, jest niewinny. Safar uważa, że to król Protarus go zdradził. Co do drugiego, lord przyznaje się do winy. I właśnie za to przestępstwo Protarus chce jego głowy. Ale Safar żąda więcej za zbrodnię króla.

I odbierze swoją zapłatę - chyba, że król schwyta go pierwszy.

Ze swej samotni Safar widzi miasto, w którym mieszka jego wróg. Nocą, pod wirującym Księżycem Demonów dostrzega światła Zanzairu, które przyćmiewają blask gwiazd. Obserwuje, jak każdego poranka z kuźni i kuchni wznosi się dym zasnuwający światło dnia. Znakomicie widzi królewski Wielki Pałac, którego okna żarzą się różowo o świcie.

Safar formuje pałac w najbielszej glinie, zręcznie kształtując wieże między wilgotnymi dłońmi i ryjąc na gzymsach wzory srebrnym magicznym nożem. Szepcze słowa garncarskich zaklęć, modelując kopuły i filary. Przesyca glinę tchnieniem swej nienawiści.

Nocą owija model w mokre liście i odstawia, by czekał na nadejście kolejnego dnia. Opróżnia żebraczą miskę, a potem owija się czarną, żałobną szatą chroniącą go przed chłodem. O świcie zaczyna wszystko od nowa.

Kiedy Safar Timura ukończy pałac i rzuci potężne zaklęcie, jego zemsta dokona się.

Wtedy porzuci to samotne wzgórze. Ucieknie przez pustynie, sawanny i rozległe skaliste równiny ku górom, gdzie się urodził.

Tam, gdzie zaśnieżone przełęcze wiodą ku jasnym horyzontom karawany przeprawiające się przez wysokie góry.

Tam, skąd nigdy nie powinien odchodzić.

Tam, gdzie zaczyna się opowieść.


1

 

Dolina Obłoków

 

 

Działo się to wtedy, gdy świat był wielki, a sny malutkie. Niewielu okrętom zdarzało się zabłąkać w okolice oddalone od czterech wielkich żółwi, które na swych grzbietach niosły przez oceany góry i równiny. Zarówno ludzie, jak i demony gromadzili się pod wyblakłymi sztandarami królów, których rządy trwały już zbyt długo. Między jedną granicą a drugą rozciągała się przestrzeń, którą można było pokonać szybkim marszem. Ci, którzy mieszkali dalej, skupiali się w uzbrojonych osadach, wspólnie stawiając czoło rabusiom i bestiom.

Były to niespokojne czasy, które wręcz krzyczały o zmianę. Królewscy czarodzieje studiowali gwiazdy, szukając znaków, które zapewniłyby ich panów, że mogą spać spokojnie. Poddani zaś gromadzili się potajemnie, by błagać bogów o uwolnienie od owych panów.

Ale bogowie nie zdradzali w niczym swych zamiarów. Gwieździste koło, gdzie spali w swych dziesięciu królestwach, toczyło się rok po roku, nieczułe na wszelkie prośby.

Wtedy objawił się znak. Nie zesłali go uśpieni bogowie, lecz dobiegł z roztopionych czeluści samego świata. A jego zwiastun nie pojawił się dzięki potężnemu magowi, lecz dzięki chłopcu.

Tym chłopcem był Safar Timura.

Mieszkał w krainie zwanej Esmirem, Żółwiem Mórz Środkowych. Był to kraj, gdzie demony i ludzie mierzyli się wzrokiem ponad Zakazaną Pustynią. Tylko starożytna klątwa i nieustanne wojny wewnętrzne powstrzymywały odwiecznych wrogów przed przekroczeniem pustyni i pozabijaniem się nawzajem.

Jednakże w Zanzairze, mieście demonów, król Manacia i jego magowie knuli, czekając na właściwą chwilę. Chociaż ludzie mieli liczebną przewagę, Manacia wiedział, że ich magia była słaba, a przywódcy tchórzliwi. Pragnął, by nadszedł dzień, w którym ich zwłoki utworzą schody, wiodące go ku wspanialszemu tronowi.

Chcąc spełnić swoje marzenia, król studiował starożytne mapy i księgi, a także udawał się do wielu wyroczni. W końcu sam stworzył najpotężniejszą z nich, poświęcając w trakcie tego procesu pięć tysięcy istnień ludzkich niewolników.

 

Pośrodku sali tronowej pałacu Manacii, na metalowym słupie, umieszczono ludzką głowę. Miała zamknięte oczy, obwisłe usta i upiorną skórę.

Manacia rzucił najpotężniejsze zaklęcie i rozkazał:

- Przemów, Bracie Cieni. Co jest kluczem do pragnienia ukrytego w mym sercu? Jaką drogę mam obrać, jakiego przejścia szukać, by zdobyć tron króla królów?

Oczy otworzyły się, pałając nienawiścią i cierpieniem. Sztywne wargi uformowały słowo:

- Kyrania... - Głowa zaskrzeczała niczym stary kruk z dziobem wypełnionym skrzepami krwi.

- Co to za miejsce? - zażądał wyjaśnienia król.

- Kyrania - skrzeknęła ponownie głowa.

Cały dwór gapił się na nią, rozdziawiając w oczekiwaniu demoniczne paszcze, podczas gdy król wbił długi, ostry szpon w starożytną mapę ludzkich krain.

- Gdzie znajdę tę... Kyranię? - zapytał.

- Dolina Obłoków - odparła głowa. I wtedy jej oczy zmętniały, a usta ponownie obwisły w martwym grymasie.

- Mów! - rozkazał król, rzucając kolejny potężny czar. Ale bez skutku. Wyrocznię opuściła już cała moc.

Król demonów obrócił się ku zebranym magom i doradcom.

- Znajdźcie to miejsce - zagrzmiał. - Znajdźcie Kyranię! Tę Dolinę Obłoków!

 

Oddaleni o tysiąc mil, Safar Timura oraz jego lud w pocie czoła i względnym pokoju uprawiali ziemię i strzegli swych stad. Mieszkali w znacznym oddaleniu od problemów otaczającego ich świata. Od dawna trwali w przekonaniu, że sami niewiele znaczą.

Ich dolina leżała tak daleko od innych siedzib ludzkich, że znajdowała się na niewielu mapach. Te z kolei były niezwykle zazdrośnie strzeżone przez panów karawan, którzy przewozili towary przez Łańcuch Bogów dzielący starożytne ludzkie królestwa Walarii oraz Caspanu.

Dolina znana była pod nazwą Kyrania, co w języku ludu Safara oznaczało Dolinę Obłoków.

Była to kraina mlekiem i miodem płynąca. Wiosną i latem dolina zamieniała się w nieckę pełną kwiecia oraz owoców, niesioną wysoko przez postrzępione pasmo górskie, które mieszkańcy doliny nazywali Panną Młodą i Sześcioma Druhnami. Nazwa pochodziła od siedmiu pełnych wdzięku szczytów, których kształt przypominał smukłe, młode kobiety. Patrząc od strony południowej, wydawało się, że kroczą w wiekuistej procesji. Najwyższy i najwdzięczniejszy szczyt prowadził pozostałe. Dla Kyranian ten wierzchołek był Panną Młodą, ponieważ zawsze okrywał go śnieg, a jego szczyt zasłaniały koronkowe obłoki tworzące welon. Chociaż dolina leżała tak wysoko, że przybyszom czasami brakowało tchu, to dzięki panieńskim szczytom prawie zawsze panował tam łagodny klimat.

Połowę doliny wypełniało święte Jezioro Naszej Pani Felakii. Czasami z karawanami przybywali pielgrzymi, chcąc złożyć hołd tej bogini czystości i zdrowia oraz napić się leczniczych wód. Zbierali się, czekając na błogosławieństwo, w starożytnej świątyni na wschodnim brzegu, która była tak malutka i nieważna, że służył w niej tylko jeden stary kapłan. Dwa razy w roku przy jeziorze zatrzymywały się stada ptaków, by odpocząć w czasie sezonowych migracji. Nikt nie wiedział, skąd się biorą ani dokąd lecą, ale zawsze witano je z radością. Napełniały bowiem powietrze śpiewem, a wiejskie paleniska pieczonym mięsem.

Lud Kyranii uprawiał jęczmień, kukurydzę i fasolę, nawadniając pola wodą z jeziora. Gaje oliwne i sady obfitowały w owoce, jednak okres wegetacyjny był krótki i dlatego Kyranianie przywiązywali wielką wagę do kozich stad. Wiosną oraz latem Safar i pozostali chłopcy wyprowadzali kozy w góry, by tam pasły się delikatnymi pędami. Gdy nadchodziła zima, kozy tłoczyły się w oborach za domostwami, żywiąc się zapasami ziarna i ogrzewając rodziny ciepłem swych ciał.

Wszystkie te sprawy, które mieszkańcom miast mogły się wydawać trywialne, a nawet nudne, stanowiły najwyższą wartość dla Safara i jego ludu. Nadawały ton ich rozmowom i snom, a także rytm ich życiu.

W pewnym sensie - na kyrański sposób - Safar pochodził z królewskiego rodu. Był synem garncarza, a w Kyranii tacy mężczyźni jak jego ojciec ustępowali w hierarchii ważności tylko wioskowemu kapłanowi. Ojciec jego ojca był również garncarzem, tak jak i jego ojciec. Tak zawsze było w klanie Timurów. Wiele pokoleń kyrańskich kobiet, kołysząc biodrami i balansując dzbanami Timurów na głowach, wyprawiało się ze wsi do jeziora i z powrotem. Wszyscy mieszkańcy wioski gotowali jedzenie w garnkach Timurów, albo przechowywali je w słojach Timurów, które pieczętowano na zimę gliną i zakopywano w ziemi. W dzbanach Timurów fermentował alkohol, który rozlewano następnie w naczynia Timurów. Mówiono, że każdy napój smakuje najlepiej, kiedy pije się go z kubków i miseczek Timurów. Kiedy przybywały karawany, wyroby rodziny Safara były bardziej pożądane od wielbłądów i lam, które mieszkańcy wioski trzymali dla panów karawan, by ci mogli zmienić wierzchowce na świeże zwierzęta.

Safar uczył się, by zastąpić ojca w kultywowaniu tej niegdyś najświętszej ze sztuk, gdy nadciągnęły kłopoty. Osiągnięcie tego celu było najszczerszą ambicją Safara, ale jak powiedział kiedyś pewien mędrzec: „Chcesz rozśmieszyć bogów - zdradź im swoje plany”.

Dzień, który położył kres młodzieńczym ambicjom, zaczął się na długo przed pierwszym świtaniem, jak wszystkie dni w Kyranii. Była wczesna wiosna, a porankiem nadal panował chłód. Jedna z sióstr długo uderzała kijem od miotły w jego pryczę, zanim w końcu podniósł się z ciepłego, puchowego materaca.

Safar zamruczał gniewnie, wyrwany ze snu, w którym pływał w ciepłych wodach jeziora w towarzystwie hożych panien. Miał dopiero siedemnaście wiosen. W jego wieku takie sny były uderzająco realistyczne i prawie tak częste, jak narzekania na niesprawiedliwość życiową.

Wtem Safar usłyszał Nayę, najlepszą mleczną kozę rodziny, żalącą się w obórce. To było słodkie zwierzę. Chłopiec nie znosił myśli, że może cierpieć. Zeskoczył z pryczy na wypolerowane deski podłogi głównej sali domu, a następnie wyciągnął kufer, w którym przechowywał swoje rzeczy i pospiesznie naciągnął na siebie ubranie - obszerne skórzane spodnie, grubą koszulę i ciężkie robocze buty. Matka stała już przy palenisku, mieszając aromatyczną jęczmienną polewkę, którą miała podać na śniadanie, i wrzucając do niej garście suszonych jabłek.

Cmoknęła z niezadowoleniem, besztając za spóźnienie, ale zaraz potem uśmiechnęła się i podała mu pajdę chleba posmarowaną brzoskwiniowym dżemem, by przetrwał jakoś dojenie. Safar był średni z rodzeństwa, ale jako jedyny chłopiec z sześciorga dzieci był z uczuciem i rozmysłem psuty przez matkę i siostry.

- Lepiej się pospiesz, Safarze - ostrzegła matka. - Ojciec wkrótce wróci na śniadanie.

Safar wiedział, że ojciec sprawdzał w przyległym warsztacie wyniki wypalania z poprzedniego dnia. Ojciec, Khadji, wolał, by na czas posiłków rodzina zbierała się razem. Tego ranka było to dla niego szczególnie ważne. Do późnej nocy trwało zebranie Rady Starszych i Khadji niecierpliwił się, by przekazać wieści rodzinie.

Safar, z ustami wypełnionymi chlebem, zbiegł z hałasem po drabinie i zapalił łojowe lampki. W głowie aż szumiało mu z ciekawości. Wyjął kilka naczyń wykonanych z najczystszej gliny ojca, powleczonych oślepiająco białą glazurą. Jak zwykle najpierw zajął się Nayą. Miała pyszne mleko, a jego matka często oskarżała go, że więcej wlewa płynu do ust niż do wiadra.

- Dlaczego to zawsze ja jestem winny, kiedy coś tu szwankuje? - protestował w takich wypadkach.

- Ponieważ coś ci zostało na brodzie, mały rabusiu - odpowiadała na to.

Zawsze przyłapywała Safara. Chłopiec ocierał w zamyśleniu brodę, dając rodzinie swym zakłopotaniem powód do gromkiego śmiechu.

- Nigdy nawet nie myśl o karierze rozbójnika, Safarze - żartował ojciec. - Na pewno złapie cię pan pierwszej obrabowanej karawany. Wtedy jedyną pamiątką po naszym synu byłaby głowa na słupie.

Naya tego ranka była bardziej niespokojna, niż można się było spodziewać po przepełnionych wymionach. Kiedy Safar zdjął płócienną torbę owiniętą dla utrzymania czystości wokół jej sutków, zauważył kilka podrażnionych ran. Sprawdził płótno i odkrył, że jedna strona była wystrzępiona. Szorstki materiał ocierał się całą noc o wymię. Rany szybko by zaropiały podczas wilgotnej wiosny.

- Nie martw się, mamuśku - wymruczał. - Safar cię wyleczy.

Rozejrzał się wokoło, by upewnić się, że nie ma świadków. Siostry poszły po wodę z jeziora, tak więc w oborze nie było nikogo prócz kóz i innych zwierząt. Safar poskrobał się w głowę, rozmyślając.

Jego wzrok spoczął na lampie obok stołka. Zanurzył palce w gęstym, ciepłym tłuszczu, a potem wtarł go delikatnie w wymię Nayi. Następnie wymyślił małe zaklęcie i wyszeptał je, wyciągając więcej łoju i okładając nim podrażnienia.

 

Odpoczywaj,

Mamuśku,

Safar jest obok.

Nic nie boli,

Nie ma dokuczających ran.

Odpoczywaj,

Mamuśku,

Safar jest obok.

 

Spojrzał na wymię. Podrażnienia znikły. Pozostał tylko różowy, szybko blaknący ślad.

Wtedy usłyszał matkę.

- Do kogo mówisz, Safarze?

Zaczerwienił się i odpowiedział:

- Do nikogo, matko. Po prostu... śpiewałem.

Wtedy jeszcze Safar ukrywał przed innymi swe magiczne talenty.

Jego matka, usatysfakcjonowana odpowiedzią, nic już nie odpowiedziała. Safar szybko dokończył dojenie i wykonał pozostałe obowiązki. Do tego czasu ojciec i siostry zasiedli do śniadania. Przy stole pozostało jedno puste miejsce, zajmowane zawsze przez najstarszą siostrę Safara, Queterę. Safar ujrzał, jak matka spogląda na nie ze smutkiem. Jego siostra mieszkała teraz z mężem. Nosiła swoje pierwsze dziecko, a ciąża należała do trudnych. Cała rodzina martwiła się o nią.

Matka wytarła łzy, zmusiła się do uśmiechu i zaczęła rozdzielać jedzenie. Jedli polewkę, chleb pieczony na palenisku, grube kawałki sera z okrytej twardą skórką gomółki, którą matka zawsze przechowywała przy żarze. Po śniadaniu przepłukali gardła jeszcze ciepłym mlekiem z porannego udoju.

- Późno wróciłeś do domu tej nocy, Khadji - powiedziała matka, podając ojcu kolejną, posmarowaną masłem grzankę. - Pewnie na radzie musiało być wiele spraw do omówienia. Mam nadzieję, że nie ma żadnych złych wieści.

Khadji zmarszczył brwi.

- Nie nazwałbym ich złymi, Myrno - odparł. - Ale z pewnością były kłopotliwe.

Myrna zaniepokoiła się.

- Proszę, powiedz, że to nie ma nic wspólnego z karawaną? - poprosiła.

Właśnie zaczął się sezon karawan. Do wioski dotarła wiadomość, że pierwsza grupa kupców zmierza ku Kyranii. Zima była długa i mieszkańcom wioski brakowało towarów oraz pieniędzy przywożonych przez karawany.

- Nie, to nie dotyczy karawany - zapewnił ojciec Safara. - I tak nie spodziewamy się jej przed upływem paru tygodni.

Myrna prychnęła zniecierpliwiona.

- Jeśli nie chcesz, żeby druga miska polewki wylądowała na twojej głowie, Khadji Timuro - zagroziła - to lepiej mów natychmiast, o co chodzi!

Zazwyczaj Khadji śmiał się w takich wypadkach, ale Safar ujrzał, jak tym razem ojciec jeszcze bardziej ściągnął brwi.

- Zgodziliśmy się przyjąć chłopca do wioski - rzekł Khadji. - Przedstawił go nam starszy klanu Babor. Błagał nas, żebyśmy udzielili mu azylu.

Baborowie byli najważniejszą rodziną wielkiego i srogiego klanu zamieszkującego odległe równiny.

Poruszona Myrna upuściła chochlę.

- Nie podoba mi się to - oznajmiła. - Ach, przecież to prawie barbarzyńcy. Nie sądzę, żeby wpuszczenie jednego z ich młodocianych zbójów między nas miało być dla nas dobre.

Kadji wzruszył ramionami.

- Co mogliśmy poradzić? Barbarzyńcy czy nie, Baborowie związani są z nami więzami krwi. Niegodnie byłoby odmówić kuzynom.

Myrna pociągnęła nosem.

- Mimo wszystko to bardzo dalecy kuzyni.

- Sądzę, Myrno, że ten chłopak da się lubić - Khadji bronił nieznajomego. - Jego rodzina to krewni żony przywódcy Baborów. Mieszkają gdzieś na południu. Wnioskując z zachowania chłopca, to wpływowi ludzie. To przystojniak mniej więcej w twoim wieku, Safarze. Wysoki - też mniej więcej twojego wzrostu. Bardzo zmanierowany. Jest dobrze odziany i nieźle się wysławia. Wydaje się, że to jeden z tych, którzy są przyzwyczajeni do wydawania rozkazów otaczającej go służbie.

- Wkrótce się nauczy, że w Kyranii nie ma służby - powiedziała ostro Myrna. - Po co go tu przysyłają?

- Jest sierotą - odparł ojciec Safara.

Myrna oburzyła się.

- Sierota? Co to za sierota? Nie, cofam moje słowa. Bogowie stwarzają sieroty. To nie wina dziecka. Dziwię się rodzinie chłopca. Co to za ludzie, którzy wypychają sierotę do obcych? Czy oni nie mają serca?

Safar zobaczył, jak jego ojciec wierci się niespokojnie.

- Wygląda na to, że w jego klanie panuje jakieś zamieszanie - odpowiedział Khadji. - Chyba się kłócą.

Myrna uniosła brwi.

- Dla tych ludzi - rzekła - kłótnia zazwyczaj oznacza przemoc i przelew krwi. To jedyny znany im sposób rozwiązywania sporów.

Khadji przytaknął smutno.

- Zapewne masz rację, Myrno - odparł. - Wujek chłopca tylko tyle nam powiedział. Sądzę, że boi się o jego życie. Poprosił nas o pozwolenie chłopcu na pobyt w świątyni, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.

Safar od razu wiedział, że ojciec użył niewłaściwych słów.

- Niebezpieczeństwo? - wykrzyknęła matka. - Co za niebezpieczeństwo, Khadji?

- Grozi tylko chłopcu, Myrno - uspokajał ojciec. - Tylko chłopcu.

- Ale co się stanie, jeśli przyjadą tutaj? A jeśli będą nam sprawiać kłopoty?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin