Jan Kasprowicz
Życia płomienny stróż…
Jan Kasprowicz (1860—1926) to po Klemensie Janickim drugi w polskiej poezji poeta o chłopskim rodowodzie, który trwale się zapisał w jej dziejach, choć jego popularność nie jest dziś tak duża jak za życia, kiedy działał, publikował, tłumaczył, uczył, rektorował, był. Syn analfabety, który zostaje rektorem starego Uniwersytetu (Lwowskiego), to przecież samo w sobie zjawisko niebywałe. Urodzony w zaborze pruskim (Kujawy), wykształcony w pruskiej szkole, wyniósł z niej znajomość greki, łaciny, angielskiego i, oczywiście, niemieckiego. Tłumaczył więc z powodzeniem Goethego i Shelleya, Ajschylosa i Wilde’a, z nieco mniejszym, jak sądzę, Szekspira i Byrona, ale ich znał doskonale. W młodości bywał buńczuczny, to znaczy zbyt dumny jak na Polaka w Prusach. Usuwano go z kolejnych gimnazjów, maturę zdał jako dwudziesto— trzyletni mężczyzna. W pruskim więzieniu siedział za przekonania socjalistyczne, ale też i tam się do socjalizmu rozczarował. Z czasem „skręcił w prawo” i przystał do endecji, co się także odbiło w jego wierszach.
Seria poetycka, w której Życia płomienny stróż… jest tomem dwudziestym, ma dawać świadectwo dziejom poetów, drogom ich poezji — a tym samym — historii kraju i oddawać — Ducha Epoki… Kasprowicz zaczynał od naśladowania Mickiewicza, skończył na ludowych stylizacjach w tomie Mój świat, przeszedłszy drogę od typowej, „dusznej” młodopolszczyzny do jędrnej góralszczyzny. Był doceniony niemal od debiutu, potem nie znikał z pola widzenia krytyki ani na chwilę, choć opinie o nim ulegały zmianie. Od zachwytów Przybyszewskiego po miażdżące zaliczenie go przez Przybosia do „chamułów poezji”. Napisano o nim setki prac, pewnie powstanie jeszcze niejedna. Ale jego wiersze można dziś czytać bez cudzych komentarzy. Spodobają się — dobrze, nie spodobają — no cóż… Z pewnością jednak nie można go ani w całości dziś akceptować, ani w czambuł potępiać i odrzucać. W popiele czasu coś się nadal tli…
(bd)
Rozmiłowała się ma dusza
W cichym szeleście drzew,
Gdy koronami ich porusza
Druh mój, przecichy wiew.
W głośnych odmętach fal,
Gdy druh mój, burza, je porusza,
W nieznaną płynąc dal.
W twórczych promieniach zórz,
Gdy druh mój, słońce, w świat wyrusza,
Życia płomienny stróż.
W przepastnej nocy mgłach,
Gdy druh mój, śmierć, na połów rusza,
A przed nie lek i strach.
Witajcie, kochane góry,
O, witaj, droga ma rzeko!
I oto znów jestem z wami,
A byłem tak daleko!
Dzielili mnie od was ludzie,
Wrzaskliwy rozgwar miasta,
I owa śmieszna cierpliwość,
Co z wyrzeczenia wyrasta.
Oddalne to są przestrzenie,
Pustkowia, bezpłodne głusze,
Przerywa je tylko tęsknota,
Co ku wam pędzi duszę.
I ona mnie wreszcie przygnała,
Że widzę was oko w oko,
Że słyszę, jak szumisz ty, wodo,
Szeroko i głęboko.
Tak! Chodzę i patrzę, i słucham —
O, jakżeż tu miło! jak miło! —
I śledzę, czy coś się tu może
Od kiedyś nie zmieniło?
Nic, jeno w chacie przydrożnej
Zmarł mój przyjaciel leciwy
I uschły dwie wierzby nad rowem,
Strażniczki wiosennej niwy.
A za to świeżym się liściem
Pokryły nasze jesiony
I jaskry się złocą w trawie
Zielonej, nie pokoszonej.
A za to płyną od pola
Twórcze podmuchy wieczności,
Co śmierć na życie przetwarza
I ścieżki myśli mych prości.
Przestałem się wadzić z Bogiem —
Serdeczne to były zwady:
Zrodziła je ludzka niedola,
Na którą nie ma już rady.
Tliło w mej piersi zarzewie,
Materiał skier tak bogaty,
Że jeno dąć w palenisko,
A płomień ogarnie światy.
Wiedziały o tym potęgi,
Co gdzieś po norach drzemią
Albo z bezczelną jawnością
Jak mgły się włóczą nad ziemią.
Wiedziały ci o tym moce,
Które złośliwość popędza,
By szły powiększać nędzę
Tam, gdzie największa jest nędza.
Wiedziały ci o tym zastępy,
Które czyhają zza węgła
Lub z okna patrzą z szyderstwem,
Czy zbrodnia się nie wylęgła?
Wiedziały, że jeno się zbliżyć
Ku popiołowi mej kuźni,
A serce od razu wybuchnie,
Zuchwale zaklnie, zabluźni.
Że swym bluźnierstwom i klątwom
Czynu wyciśnie znamię,
Płonące żądze odmiany,
Przewrotu, co berło Mu złamie.
I dzisiaj nie żal mi tego.
Najmniejszej nie czuję skruchy,
Bom ci nie żaden służalec
Na własne serce głuchy.
Bo w sporze o szczęście świata
Swawolność mi była daleka,
A tylkom korzystał z prawa
Wojującego człowieka.
Jeno że dzisiaj to widzę,
W patrzeniu dosyć już biegły,
Czego w zamęcie walki
Źrenice me nie dostrzegły.
Nie ruszał ci On naprzeciw
W rynsztunku wspaniałym dziwie,
A tylko na tronie swym siedząc,
Uśmiechał się pobłażliwie…
I dziś ja sam uśmiechnięty,
Gdy krzyczą: „w żelazo się okuj!”,
Jak ongi miecz niosłem walczącym,
Tak dzisiaj niosę im spokój.
Lecz już nie wadząc się z Bogiem,
Mam jeszcze cichą nadzieję,
Że na dnie mojego spokoju
Żar świętej wojny tleje.
Umiłowanie ty moje!
Kształty nieomal dziecięce!
Skroń dotąd nie pomarszczona,
Białe, wąziutkie ręce!
Lubię, gdy stajesz ze mną
Na tym tu wiejskim balkonie,
Który poczerniał od deszczów,
Lecz dzisiaj mi w blaskach tonie.
Lubię, gdy z tego dzbana
Podlewasz kwiaty na grzędzie,
Marząca lub głośno mówiąca,
Jaka to rozkosz z nich będzie!
Lubię, gdy siedząc przy stole,
Sięgasz po kromkę chleba
I dzieląc ją, dajesz mi cząstkę,
Czy trzeba mi, czy nie trzeba.
Lubię, gdy gubiąc się w dali,
Gdzie Wierch się rozsiadł Lodowy,
Czoło, przyćmione zadumą,
Do mojej tulisz głowy.
Ale najbardziej ja lubię
Ciekawość, co z oczu ci tryska,
Gdy wracam, jak zwykle, od pola,
Od lasu, od rzeki łożyska.
Gdy wracam z codziennej drogi,
Cały rozpłomieniony,
Pytasz się, cała w płomieniach,
Jakie przynoszę plony?
Czy w szumie wody lub drzewa
Nutę odkryłem świeżą
I czym już doszedł, co żyje
Za nieba i ziemi rubieżą?
Czy mgły się przedarły, czym słyszał,
Jak dzisiaj, melodie skowrończe,
I kiedy z zwątpieniem w pieśń własną
Raz ostatecznie zakończę?
Czy miałem tę szczęsną chwilę
Spojrzenia do głębi wnętrza,
By się przekonać, że jeszcze
Jakiś tam pokład się spiętrza?
Że w duszy niewyczerpanej —
Niech prawda ta będzie prawdziwa!
Na hymn, co zgaśnie li z życiem,
Godnego starczy paliwa?
Strasznie to lubię, gdyż czuję,
W dolę zapatrzeń wzajemną,
Że w takich mi drogich godzinach
Najbardziej żyjesz ze mną.
Okrutna dziś spadła ulewa —
Mgieł nieprzeparty nawał
W północ zamienił poranek,
Co kłam swej prawdzie zadawał.
Urągająca swym brzegom,
Ta zaperzona rzeka
Przed własnych gniewów szaleństwem
Z groźnym przestrachem ucieka.
Nie troszcząc się o nic, pożółkła,
Toczy w swej złości głębokiej
Od łon urwane wieczystych
Ciężkie, kamienne bloki.
Słychać jej pomruk na milę —
Dnia on robotę zagłusza,
Choćby w niej całkiem ugrzęzły
I ciało twoje, i dusza.
Choćbyś się zapamiętał
I jął się młyńskiego koła,
By nie zapomnieć o ziemi,
On cię od ziemi odwoła.
Choćbyś się w jarzmie powszednim
Tak kochał, że śniłbyś li o tem,
Jakby najbardziej się zgarbić,
Wyprzężon będziesz tym grzmotem.
Pójdziesz jak ja w tej godzinie —
Z dziwu ci grzbiet się wyprości —
By patrzeć, jak żywioł tym ścianom
Głaźne wyżera wnętrzności.
Pójdziesz, jak ja dziś, w ten mgławy
Czas blaskiem słońca nie zdarty,
By odczuć żądzę czytania
Z tej przeolbrzymiej karty.
Lecz choć widoczne są znaki,
Dostępne dla wszystkich w świecie,
Nie będziesz się mógł rozeznać
W ogromów tych alfabecie.
Rozsadzać cię będzie pragnienie
Powzięcia dokładnych wieści,
Lecz jasna się prawda w twej głowie
Snadź nigdy już nie pomieści.
Bo strach już pomyśleć, już człowiek
Niemal obłędu jest blisko,
Że się lat setki tysięcy
Powtarza to widowisko.
Na razie, mówiący prawdę,
Nie palę się całkiem do śmierci.
Przyjdzie tu sama tą drogą
Albo po wąskiej tej perci.
Całkiem też ludzi rozumiem
Krzyczących, że wszystko im jedno,
Jaki ich rydel oklepie,
Gdzie zgnije śmiertelne ich sedno.
Ale że umrzeć raz trzeba,
A marzyć jest wolno każdemu,
Więc mam i ja prośbę w sprawie
Ostatecznego Eremu.
Do was się zwracam, najbliżsi,
I do was, cni przyjaciele,
Byście z tym śmiesznym zewłokiem
Nie mieli zachodów zbyt wiele.
Na chłopską połóżcie furę,
W cztery schowawszy go deski,
Niech w takim zajeżdża tryumfie
Ten pomiot chuci niebieskiej.
Jubilat ciężkich lat życia,
Co swą i cudzą niedolę
...
trzeciezyczenie