Patent AV - Lagin Lazar.pdf

(1483 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Łazar Łagin
Patent AV
Przełożył Józef Brodzki
Część pierwsza
Wstęp
Moje biurko stoi przy samym oknie. Piszę i widzę, jak przy skrzyżowaniu ulicy, na rogu uliczki
Błagowieszczeńskiego kilku przechodniów czyta gazetę nalepioną na parkanie. Nieco dalej, na tle
zimowego pochmurnego nieba piętrzą się mury nowych, jeszcze nie otynkowanych domów na
ulicy Dużej Sadowej. Niekiedy chodnikami mojej małej uliczki kroczą przechodnie z
podniesionymi kołnierzami. Bardzo rzadko przejeżdża z łoskotem samochód i znów panuje cisza.
Leniwie pada suchy śnieg.
Ale wystarczy, abym się zamyślił, i oto znów widzę skwarne od słońca ulice dalekiego
Bakbuku, misterne mosty i nie kończące się nabrzeże portowe Miasta Wielkich Żab, głównego
handlowego aportu i stolicy republiki — Argentei.
Oto znów w mojej pamięci przesuwają się postacie bohaterów tej powieści. Niektórych z nich
lubię, niektórych nie tylko lubię, lecz i szanuję, dla innych żywię uczucie pogardy, są i tacy,
których nienawidzę. Ale o wszystkich zamierzam napisać prawdę tylko prawdę.
Niech czytelnicy nie mają mi za złe, że nie wyjawiłem nazwiska i zawodu człowieka, który
opowiedział mi wszystkie szczegóły niejakiej historii doktora Popffa i jego wynalazku. Nie wolno
mi narażać tego odważnego i bezinteresownego człowieka na niebezpieczeństwo.
Ogłaszając w druku swój rękopis, raz na zawsze uniemożliwiam sobie ponowny przyjazd do
Argentei. Ministerstwo Spraw Wojskowych tego kraju, nie mówiąc już o panu Primo Padrele i
innych wpływowych osobistościach, uczyni wszystko, by do tego nie dopuścić. Możliwe, że
komuś przyjdzie ochota przedsięwziąć bardziej agresywne kroki w stosunku do autora 4ej
opowieści. Zdaję sobie wszakże sprawę z tego, na co się narażam.
875103679.001.png
Rozdział pierwszy
Doktor Stephen Popff przybywa do Bakbuku
Parę słów o pogodzie, jaka panowała tego dnia w Bakbuku. W okolicznościach, o których
czytelnik dowie się później, dopatrywano się w niej groźnych przepowiedni zwiastujących to
wszystko, co zaszło w tym mieście parę miesięcy później.
W ciągu trzech dni, które poprzedziły przybycie małżeństwa Popffów do Bakbuku, deszcz lał
jak z cebra. Potem deszcz ustał, ale niebo w dalszym ciągu było zasłonięte nisko wiszącymi
chmurami, które jak gdyby na zawsze przyrosły do ponurego widnokręgu. Niekiedy rozlegał się
łoskot dalekich grzmotów, blade błyskawice zapalały się nad zachodnią dzielnicą miasta. Było
duszno jak w pralni.
Jednak autorzy głupich plotek o tych wszystkich rzekomych przepowiedniach zapominają, że
właśnie o godzinie szóstej wieczorem powiał niespodzianie silny wiatr i chmury poczęły się
szybko rozpraszać. Złociste snopy słonecznych promieni zalały Bakbuk — i ekspres, którym
przybyli Stephen Popff i jego żona Berenika, mignął na tle gorejącego zachodu jak dziecinna
zabawka. W mieście zrobiło się jasno, przewiewnie i świątecznie.
Po upływie piętnastu minut do zamkniętej willi zmarłego doktora Prado podjechała taksówka.
Wysiadły z niej dwie osoby: rosły, dobrze zbudowany mężczyzna około trzydziestu lat w
szarawym kapeluszu nasuniętym na tył głowy i zgrabna brunetka z miłą, lecz niewyrazistą
twarzyczką. Na pierwszy rzut oka można było jej dać nie więcej jak dwadzieścia dwa lata, mimo że
w rzeczywistości miała już dwadzieścia sześć.
Mężczyzna ów zapłacił szoferowi, który pomógł mu wnieść kilka dużych, choć niezbyt
eleganckich kufrów i waliz. Następnie Żartobliwie uchylił kapelusza, z przesadną galanterią podał
swej damie ramię i wyraźnie nadrabiając miną, powiedział:
— Zechce czcigodna pani przekroczyć próg swego pałacu.
Ale „czcigodna pani” albo nie rozumiała żartu, albo nie miała zamiaru podtrzymywać
żartobliwej rozmowy, gdyż zamiast odpowiedzieć, głęboko westchnęła.
— Nic się; nie martw, staruszko — mówił dalej jej towarzysz, nie tracąc werwy — domek jest
wcale niczego, i zdaje się, że będziemy mieli niezłych sąsiadów.
Z tych niewielu słów można bez trudu wywnioskować, że nowoprzybyłych łączyły legalne
875103679.002.png
związki małżeńskie. Do tego samego, całkiem słusznego wniosku doszła również i małżonka
aptekarza Bambolego. Apteka znajdowała się naprzeciwko domu zmarłęgo doktora Prado.
Pani aptekarzowa od pewnego czasu z wielkim zainteresowaniem obserwowała, jak nowi
mieszkańcy oglądali dom ze wszystkich stron, po czym zawołała swego małżonka, który był
czymś zajęty przy stole z lekarstwami
— Spójrz, Morgue, nareszcie przyjechali.
Po chwili odezwała się krytycznie:
— Nigdy bym nie myślała , że damy ze stolicy tak wyglądają! Pan Morgue Bamboli, którego
zawód i sytuacja społeczna zobowiązywały do stateczności i mówienia z namysłem, nie
odpowiedział od razu:
— Bo i on, właściwie mówiąc, bardziej wygląda na tragarza owego aniżeli na doktora.
Małżonkowie roześmieli się z widocznym ukontentowaniem.
Byłoby wszelako rzeczą wielce niesprawiedliwą na podstawie tej rozmowy twierdzić, iż
małżeństwo Bambolowie żywili nieprzyjazne uczucia dla swych nowych sąsiadów. Oczywiście,
aptekarzowej byłoby znacznie przyjemniej, gdyby żona doktora Popffa była nieco starsza i…
nieco mniej ładna. Co się zaś tyczy — aptekarza Bambolego — zawsze zazdrościł szczęśliwym
posiadaczom lekarskiego dyplomu.
Po złożeniu należnej daniny swym pierwszym refleksjom pan Bamboli i jego małżonka
przyznali, iż zarówno doktor jak i jego najprawdopodobniej ludźmi zasługującymi na szacunek.
Przy uzgadnianiu tego stanowiska małżeństwo Bambolowie wychylili się nieco przez otwarte
okno apteki i zostali zauważeni przez doktora Popffa. Doktor uważał za właściwe uchylić
kapelusza. I w ten sposób dokonała się pierwsza wymiana powitań między sąsiadami.
By uczynić zadość konwenansom, aptekarz Bamboli dopiero po paru godzinach zapukał do
drzwi domku, jak będziemy po prostu nazywali skromną, willę doktora Popffa.
— Mam zaszczyt być pańskim najbliższym sąsiadem — rzekł przyjaźnie do doktora, który mu
otworzył drzwi — i poczytuję sobie za miły obowiązek zapytać, czy mógłbym być panu w
czymkolwiek pomocny.
Aptekarz odczuł prawdziwe zadowolenie z powodu swej krótkiej, lecz dobrze wypowiedzianej
przemowy, i jego blada zazwyczaj twarz nabrała rumieńców, przy czym zarysowały się na niej w
sposób przyjemny jego niewielkie niebieskie oczy.
W pokoju, do którego doktor wprowadził swego gościa, przepraszając go za panujący w nim
875103679.003.png
nieład, stały na pół rozpakowane skrzynie, a stoły były zawalone mnóstwem epruwetek, szklanych
słoików, retort i wszelkich innych laboratoryjnych naczyń. Widok ten nasunął aptekarzowi
trwożliwe myśli: czyżby ten nowoprzybyły lekarz zamierzał pozbawić go chleba, przygotowując
własnoręcznie lekarstwa dla swoich pacjentów?
Milczeli parę sekund, studiując się nawzajem. Doktor Popff — barczysty, wysportowany szatyn
z szarymi oczami, z twarzą szczerą a jednak nie pozbawioną pewnej przebiegłości — był mniej
więcej tego samego wzrostu co Bamboli, aczkolwiek wydawał się niższy od niego. Tłumaczyło się
to niezwykłą zaiste chudością aptekarza. Ogromnie długie nogi, niemal takie same długie ręce,
długa blada twarz i długie włosy koloru popiołu, spadające kosmykami na przedwcześnie
pomarszczone czoło — wszystko to czyniłoby aptekarza Bamboli niemal upiornie brzydkim
człowiekiem, gdyby nie ów wyraz szczerej życzliwości, który nie schodził z jego twarzy.
— Bardzo trafnie wybrał pan nasze miasto jako teren swojej pracy — odezwał się wreszcie,
przerywając milczenie. — Bakbuk ma przed sobą wielką przyszłość. Cena na place wciąż wzrasta.
Doktor, którego bynajmniej nie interesowała spekulacja placami, uważał za stosowne milcząco
wyrazić przyjemne zdziwienie.
— A poza tym, doktorze, udało się panu z tym domem — mówił dalej aptekarz — jest bardzo
suchy, ciepły, moc słońca i powietrza i co najważniejsze: nie ma szczurów.
— Może nie będzie tak źle — wyraził optymistyczny pogląd doktor — mam nadzieję, że można
będzie tego dostać, ile się zechce.
— Ma pan na myśli domy? — zapytał ostrożnie pan Bamboli.
— Nie — odpowiedział Popff — mam na myśli szczury.
875103679.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin