kolacja 2.docx

(26 KB) Pobierz

1

Kolacja

Czarodzieje zajmowali wyznaczone im miejsca. Wielka Sale wypelnial powoli gwar rozmów i

wymienianych pozdrowien, a powietrze prawie wibrowalo od oczekiwania i nagromadzonej

nadziei. Mury Hogwartu pierwszy raz od zakonczenia wojny widzialy takie poruszenie. W

szybkim tempie zapelnialy sie rzedy krzesel zajmujace przewazajaca wiekszosc pomieszczenia.

Pusta pozostawala jedynie scena wyczarowana na dotychczasowym miejscu stolu prezydialnego.

***

— Nie zrobie tego. — Harry z podziwu godna konsekwencja juz od pietnastu minut odmawial

wziecia udzialu w czyms, co jak z grzecznoscia okreslil „znów uczyni z niego malpke na

wybiegu dla zidiocialego tlumu”.

— Zrobisz. Jestes to winny wszystkim tym, dla których jest to organizowane.

— To byl cios ponizej pasa, Hermionowarknal zbulwersowany, ze przyjaciólka uzyla wlasnie

takiego argumentu. Dobrze wiedziala, iz byl to jego czuly punkt. Zreszta, jeden z niewielu, jakie

jeszcze posiadal. Jego lekko poszarzala twarz zrobila sie pusta i bez wyrazu. — Dobrze, pójde

tam, ale bedziesz dlugo pamietac, ze mnie do tego zmusilaswysyczal. Odwrócil sie i odszedl,

by nie widziec jej zadowolonej miny.

Jestes pewna, ze to dobry pomysl? — Ron patrzyl na swoja dziewczyne z powatpiewaniem.

Na ile zdazyl juz poznac nowa wersje swojego kumpla, to na pewno odwdzieczy sie im w malo

przyjemny sposób.

— Tak i nawet podejrzewam, ze nam podziekuje. — Usmiechnela sie w ten swój typowy wiemto-na-pewno sposób, a chlopak po raz kolejny poczul sie, jakby chcial byc wszedzie byle nie tu.

***

Lucjusz ze znudzeniem obserwowal to cale zgromadzenie. Chmara czarodziei i czarownic

przekrzykiwala sie z pozalowania godnym entuzjazmem, podbijajac ceny kolejnych uczniów do

sum, które dla niego byly smiesznie malymi, a dla nich oznaczaly spory wydatek. Jednak czego

sie nie robi dla idei?

Aukcja Dobroczynna na rzecz rodzin bohaterów oraz ofiar wojny z Voldemortem — genialny

pomysl Albusa Dumbledore'a. Przedmiotem aukcji mieli byc uczniowie, którzy zobowiazali sie

zjesc kolacje z tym, który da za nich najwiecej. Musial przyznac, ze niektórzy z nich byli nawet

interesujacy, choc szczerze watpil, by okazali sie znosnymi kompanami do dyskusji. Jednakze

jako przykladny obywatel za jakiego starl sie uchodzic, musial tu byc oraz zostawic zawartosc

swojej sakiewki, z czego to ostatnie bylo mniej drazniace.

Jego uwage przykul kolejny „okaz” — wysoki, dobrze zbudowany, zielonooki Gryfon z wlosami

zawadiacko opadajacymi na twarz. Odkad wyprowadzil go z walacego sie zamku Czarnego Pana,

nie mial okazji znalezc sie w odleglosci chocby kilkunastu metrów od niego. Usmiechnal sie

ironicznie, czujac, ze los sie do niego usmiecha. Od smierci swojej zony nie mial zadnej

kochanki ani kochanka i byl juz znudzony, ze poniekad z lowcy stal sie zwierzyna. Ten chlopak,

tak czysty, nieskalany i az proszacy sie o zdeprawowanie, byl tym, czego potrzebowal. Zaczal

uwaznie sledzic licytacje, rozbawiony powiekszajaca sie konsternacja chlopaka, gdy cena zaczela

ostro windowac w góre. Parenascie tysiecy galeonów pózniej na placu boju pozostal juz tylko

starszy czarodziej o posiwialych wlosach i wodnistych, niebieskich oczach oraz mloda wiedzma,

o której Lucjusz wiedzial, ze wspólpracowala z Bankiem Gringotta. Albus uderzyl swoim

2

smiesznym mlotkiem po raz drugi, gdy cena miliona galeonów zaproponowana przez kobiete nie

zostala przebita.

— Dwa miliony. — Malfoy z wrodzona nonszalancja podbil cene na chwile przed trzecim

uderzeniem. Wszystkie oczy zwrócily sie w jego strone, ale on patrzyl tylko w te zielone, które

rozszerzyly sie do niebotycznych rozmiarów w zdziwieniu, by nagle zwezic sie podejrzliwie.

— Sprzedane! — Glos Dumbledora byl az obscenicznie radosny, gdy wykrzykiwal swa

standardowa formulke. — Teraz prosze nastepna kandydatke, a jest nia….

Harry juz go nie sluchal, jak w amoku zszedl z podwyzszenia i skierowal sie w strone Lucjusza

Malfoya, który go kupil. Poczul jak mimowolny dreszcz strachu przebiega mu po plecach. Po

tym mezczyznie mógl spodziewac sie wszystkiego, a scislej tego, co zle.

— Panie Malfoy… — nim zdazyl dokonczyc, arystokrata zlapal go za ramie i pchajac przed soba

wyprowadzil z Wielkiej Sali.

— Lucjusz.

— Co? — spytal, nie rozumiejac o co chodzi starszemu czarodziejowi,

— Tak mam na imie, Lucjusz, chce bys tak do mnie mówil.

Harry juz mial cos odpowiedziec, gdy zdal sobie sprawe, ze starszy czarodziej kieruje ich do

lochów, a konkretnie w strone gabinetu Severusa Snape'a.

— Po co tam idziemy? — Spróbowal sie wyswobodzic, by spojrzec swojemu towarzyszowi w

twarz, ale jego uscisk na ramieniu okazal sie byc duzo silniejszy niz sadzil.

— Siec Fiuu, jestes mi winny kolacje — szepnal, a jego oddech poruszyl wloski na karku

chlopaka. Harry nic nie odpowiedzial, czujac nagle, ze nie moze ufac wlasnemu glosowi.

***

Potter z rosnaca fascynacja rozgladal sie po olbrzymim salonie Malfoyów. Lucjusz — jak kazal

siebie nazywacsprowadzil go tutaj i zniknal, informujac go przedtem, by czul sie jak w domu.

Harry mial ochote smiac sie z absurdalnosci tego stwierdzenia. Domek jego wujostwa zmiescilby

sie w tym miejscu trzykrotnie i on mialby sie czuc jak u siebie? Zmeczenie ostatniego tygodnia i

stres zwiazany z egzaminami zaczynal o sobie przypominac, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin