Werber Bernard - Imperium mrówek 01 - Imperium mrówek.doc

(1224 KB) Pobierz
Bernard Werber

Bernard Werber

 

Trylogia mrówcza tom 01: Imperium mrówek

 

Tłumaczenie: Marta Turnau

Tytuł oryginału: Les fourmis

Wydanie francuskie: 1991

Wydanie polskie: 2003

Moim rodzicom oraz tym wszystkim - przyjaciołom i badaczom którzy wnieśli swoją

gałązkę

do tej budowli.

W ciągu kilku chwil, które zajmuje Wam przeczytanie tych wersów:

- na Ziemi rodzi się 40 istot ludzkich i 700 milionów mrówek;

- na Ziemi umiera 30 istot ludzkich i 500 milionów mrówek.

ISTOTA LUDZKA: Ssak, którego wielkość waha się od 1 do 2 metrów. Waga: od 30

do 100 kilogramów. Ciąża samic trwa 9 miesięcy. Sposób odżywiania się:

wszystkożerne.

Szacunkowa wielkość populacji: ponad 5 miliardów osobników.

MRÓWKA: Owad, którego wielkość waha się od 0,01 do 3 centymetrów. Waga: od 1

do 150 miligramów. Znoszenie jaj: dowolnie, w zależności od zapasu

spermatozoidów.

Sposób odżywiania się: wszystkożerne. Szacunkowa wielkość populacji: ponad

trylion

osobników.

Edmund Wells,

Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej

1. PRZEBUDZENIE

Zobaczycie coś zupełnie innego niż to, czego się spodziewacie. Notariusz

wyjaśnił, że

budynek został zaklasyfikowany jako zabytek i że mieszkali w nim mędrcy epoki

Renesansu,

już nie pamiętał, kto dokładnie.

Zeszli schodami kończącymi się ciemnym korytarzem, w którym notariusz najpierw

długo szukał, a potem na próżno włączał przycisk, nim wreszcie rzucił:

- A niech to! Nie działa.

Po omacku przedzierali się w ciemnościach. Gdy notariusz znalazł w końcu drzwi,

otworzył je i - tym razem owocnie - nacisnął przełącznik światła, zobaczył, że

jego klient

zmienił się na twarzy.

- Coś nie tak, panie Wells?

- Mam taką fobię. Nic wielkiego.

- Lęk przed ciemnością?

- Właśnie. Ale już mi lepiej.

Obeszli pomieszczenie. Była to suterena o powierzchni dwustu metrów

kwadratowych. Mimo że na zewnątrz wychodziły jedynie nieliczne okienka

piwniczne, niskie

i umieszczone tuż przy suficie, mieszkanie spodobało się Jonatanowi. Wszystkie

ściany były

jednolicie szare, wszędzie mnóstwo kurzu. Ale nie zamierzał narzekać.

Jego obecne mieszkanie stanowiło jedną piątą tego. Poza tym nie miał już

środków,

żeby opłacać czynsz; firma ślusarska, w której pracował, ostatnio postanowiła

zrezygnować z

jego usług.

Ten spadek po wuju Edmundzie był naprawdę nie lada gratka.

Dwa dni później urządzał się przy ulicy Sybarytów 3 ze swoją żoną Lucie, synem

Nicolasem i psem Ouarzazate, krótkowłosą miniaturką pudla.

— Te szare ściany całkiem mi się podobają - oznajmiła Lucie, upinając gęste,

rude

włosy. - Będziemy mogli urządzić się tu jak nam się spodoba. Wszystko jest do

przerobienia.

To zupełnie jakby zamienić więzienie na hotel.

— Gdzie będzie mój pokój? - spytał Nicolas.

— W głębi, po prawej.

Pies zaszczekał i zaczął podgryzać łydki Lucie, nie zważając na fakt, że trzyma

ona w

rękach swoją ślubną zastawę. Został więc zamknięty w toalecie na klucz, gdyż

doskakując aż

do klamki, potrafił otworzyć sobie drzwi.

— Znałeś dobrze tego marnotrawnego wuja? - podjęła Lucie.

— Edmunda? Właściwie pamiętam tylko, że kiedy byłem mały, bawił się ze mną w

samolot. Raz tak się przestraszyłem, że aż się na niego zsiusiałem.

Roześmieli się.

- Już wtedy miewałeś pietra, co? - drażniła się z nim Lucie. Jonatan udał, że

nie

słyszy.

— Nie miał mi tego za złe. Powiedział tylko do mojej mamy: „Dobra, wiemy już, że

pilotem to on nie będzie...” Później mama mówiła, że śledził uważnie moje życie,

ale nigdy

więcej go nie widziałem.

— Czym się zajmował?

— Był naukowcem. Biologiem chyba.

Jonatan zamyślił się. Właściwie prawie nie znał swojego dobroczyńcy.

6 km stamtąd:

BEL-O-KAN

1 metr wysokości

50 pięter pod ziemią

50 pięter nad ziemią

Największe miasto regionu

Szacunkowa populacja: 18 milionów mieszkańców.

Roczna produkcja:

- 50 litrów spadzi z mszyc.

- 10 litrów spadzi z koszenili.

- 4 kilogramy grzybków.

- Wydalony żwir: 1 tona.

- Kilometry drożnych korytarzy: 120.

- Powierzchnia: 2 m2.

-

Przedarł się promień. Poruszyła się nóżka. Pierwszy ruch od czasu wejścia w

hibernację przed trzema miesiącami. Inna nóżka wysuwa się powoli, jest

zakończona

pazurami, które rozchylają się po trochu. Trzecia nóżka rozprostowuje się. Potem

klatka

piersiowa. Potem cała istota. I wreszcie dwanaście istot.

Drżą, aby w sieci tętnic przyspieszyć krążenie przezroczystej krwi. Ta powoli

przechodzi ze stanu przypominającego gęstością likier w stan rzadszy. Serce

powoli znowu

zaczyna pracować. Wstrzykuje życiodajny płyn aż po końce odnóży. Procesy

biologiczne

odzyskują pełną wydajność. Obracają się ultraskomplikowane stawy. Kończyny

próbują

skręcić się do granic możliwości.

Wstają. Pracuje już ich układ oddechowy. Poruszają się nieskładnie. Taniec w

zwolnionym tempie. Lekko otrząsają się, wzdrygają. Składają odnóża tuż przy

wargach, jak

do modlitwy, ale nie, to tylko zwilżone pazurki mają nadać połysk czułkom.

Dwanaście już rozbudzonych istot naciera się wzajemnie. Następnie próbują

obudzić

sąsiadów. Mają jednak zaledwie tyle sił, by poruszyć własne ciała, nie mają

energii do

oddania. Rezygnują.

Z trudem przemieszczają się więc między zmienionymi w posągi ciałami swych

sióstr.

Kierują się na wielkie Zewnątrz. Ich zmiennocieplne organizmy muszą pozyskać

energię od

gwiazdy dnia.

Prą do przodu, wyczerpane. Każdy krok sprawia ból. Mają taką ochotę ponownie

położyć się i trwać w spokoju jak miliony ich współtowarzyszy! Ale nie. Obudziły

się

pierwsze. Muszą teraz przywrócić do życia całą populację.

Przechodzą przez skórę miasta. Światło słoneczne je oślepia, ale kontakt z

czystą

energią jest tak pokrzepiający.

Słońce przenika nasze szkielety, Porusza obolałe mięśnie, Jednoczy rozdzielone

myśli.

To stara pieśń rudych mrówek z setnego tysiąclecia. Już w tamtych czasach przy

pierwszym kontakcie z ciepłem miały ochotę śpiewać w myśli.

Znalazłszy się na zewnątrz, zaczynają metodyczne mycie. Wydzielają białą ślinę i

pokrywają nią szczęki i odnóża. Czyszczą się. To niezmienny rytuał. Najpierw

oczy. Tysiąc

trzysta maleńkich okienek, składających się na każde ze sferycznych oczu, jest

oczyszczanych

z kurzu, zwilżanych, osuszanych. To samo z czułkami, kończynami przednimi,

środkowymi i

tylnymi. Na koniec polerują piękne rude pancerze, aż te lśnią jak ogniste

krople.

Pośród dwunastu rozbudzonych mrówek jest jeden samiec reproduktor, nieco

mniejszy niż reszta populacji belokanijskiej. Ma wąskie szczęki i zaprogramowane

życie nie

dłuższe niż kilka miesięcy, obdarzony jest jednak wieloma atutami, nieznanymi

jego

rodakom.

Pierwszy przywilej kasty: jako osobnik obdarzony organami płciowymi ma pięcioro

oczu. Dwoje wielkich gałkowatych, dających pole widzenia 180°, ponadto troje

małych oczek

ułożonych w trójkąt na czole. Te dodatkowe oczy są w rzeczywistości wykrywaczami

podczerwieni, które pozwalają na rozpoznanie z daleka każdego źródła ciepła,

nawet w

kompletnych ciemnościach. Ta cecha okazuje się wyjątkowo cenna, gdyż większość

mieszkańców w tym stutysięcznym tysiącleciu całkowicie oślepła na skutek

spędzania całego

życia pod ziemią.

Ale to nie jedyna osobliwość samca. Ma on również (podobnie jak samice)

skrzydła,

które pozwolą mu pewnego dnia na miłosny lot. Tułów chroniony jest specjalnym

pancerzem:

mesotonum. Czułki są dłuższe i bardziej wrażliwe niż u innych mieszkańców. Ten

młody

samiec reproduktor zostaje dłuższy czas na kopule mrowiska, chłonąc słońce.

Wraca do

miasta na jakiś czas, ale dopiero gdy się dobrze rozgrzeje - tam tworzy się

kasta mrówek-

kurierów termicznych.

Krąży po korytarzach trzeciego podziemnego piętra. Tutaj wszyscy jeszcze głęboko

śpią. Lodowate ciała są zastygłe w bezruchu. Czułki opuszczone.

Mrówki jeszcze śnią.

Młody samiec wysuwa nóżkę ku robotnicy, którą chce obudzić ciepłem swojego

ciała.

Wilgotny kontakt wywołuje przyjemne wyładowanie elektryczne.

Po drugim dzwonku dało się słyszeć drobne kroki. Drzwi uchyliły się najpierw,

gdy

Babcia Augusta odblokowywała łańcuch, a potem otwarły na całą szerokość.

Od śmierci swych dwojga dzieci żyła zamknięta w trzydziestu metrach

kwadratowych,

przesiewając w pamięci wspomnienia dawnych czasów. To na pewno nie było dla niej

dobre,

ale w żaden sposób nie zmieniło jej miłego charakteru.

- Wiem, że to śmieszne, ale włóż pantofle. Wypastowałam parkiet.

Jonatan usłuchał prośby. Babcia podreptała przed nim, kierując się do salonu

pełnego

mebli w pokrowcach. Siadając na brzegu dużej kanapy, Jonatan bezskutecznie

próbował nie

dopuścić do skrzypienia plastikowego pokrowca.

- Tak się cieszę, że przyszedłeś... Wierz mi, miałam zamiar zadzwonić do ciebie

w

tych dniach.

- Tak?

- Wyobraź sobie, że Edmund zostawił coś dla ciebie. List. Powiedział: jeśli

umrę,

musisz to koniecznie przekazać Jonatanowi.

- List?

-

- List, tak... Hmm... już nie pamiętam, gdzie go położyłam. Poczekaj sekundę...

Daje

mi list, mówię mu, że go schowam, wkładam go do pudełka. To musi być jedno z

blaszanych

pudełek w dużej szafie.

Rusza w swych pantoflach, lecz zatrzymuje się przy trzecim posuwistym kroku.

- Ależ jestem głupia! Jakże ja cię przyjmuję! Wypijesz małą herbatkę ziołową?

- Bardzo chętnie.

Zniknęła w kuchni i zaczęła przestawiać garnki.

- Powiedz, co tam u ciebie, Jonatanie! - rzuciła.

- No więc nie najlepiej. Zostałem zwolniony z pracy. Babcia wysunęła na chwilę

przez

drzwi swoją mysią głowę, później ukazała się cała, z poważną miną, owinięta w

długi

niebieski fartuch.

- Zwolnili cię? - Tak.

- Dlaczego?

- Wiesz, ślusarze to specyficzne środowisko. Nasza firma „SOS Ślusarz” działa

dwadzieścia cztery godziny na dobę we wszystkich dzielnicach Paryża. A odkąd

jeden z

moich kolegów został napadnięty, odmówiłem chodzenia nocą po podejrzanych

dzielnicach.

Więc mnie wywalili.

- Słusznie zrobiłeś. Lepiej być bezrobotnym i zdrowym niż odwrotnie.

- Poza tym nie najlepiej układało mi się z szefem.

- A twoje doświadczenia dotyczące utopijnych społeczeństw? Za moich czasów

nazywało się to społeczeństwem New Age. (Roześmiała się ukradkiem, „nju ejdż”

wymawiała w charakterystyczny sposób).

- Zrezygnowałem z tego po porażce z fermą w Pirenejach. Lucie miała już dosyć

gotowania i zmywania dla wszystkich. Pośród nas były pasożyty. Pokłóciliśmy się.

Teraz

mieszkam tylko z Lucie i Nicolasem... A ty, babciu, jak się miewasz?

- Ja? Egzystuję. To już wypełnia każdą chwilę.

-

- Szczęściara! Przeżyłaś wejście w nowe tysiąclecie...

- Och! Wiesz, najbardziej uderza mnie to, że nic się nie zmieniło. Dawniej, gdy

byłam

młodziutka, mówiło się, że w nowym tysiącleciu zdarzą się rzeczy niesamowite, a

widzisz,

nic się takiego nie stało. Nadal starcy żyją w samotności, nadal są bezrobotni i

spaliny

samochodów. Nawet pomysły nie ruszyły z miejsca. Popatrz, w zeszłym roku na nowo

odkryto surrealizm, rok wcześniej rock and roll, a na lato prasa już zapowiada

wielki powrót

minispódniczek. Jeśli tak dalej pójdzie, niedługo powrócą idee z początku

zeszłego wieku:

komunizm, psychoanaliza i teoria względności...

Jonatan uśmiechnął się.

- Jest jednak jakiś postęp: wzrosła średnia długość życia człowieka, podobnie

jak i

liczba rozwodów, zanieczyszczenie powietrza, długość linii metra...

- Wielkie mi rzeczy. Ja wierzyłam, że będziemy mieć swoje osobiste samoloty i że

będziemy startować z balkonów... Wiesz, gdy byłam młoda, ludzie bali się wojny

atomowej.

To był potworny strach. Umrzeć w wieku stu lat w ogniu wielkiego nuklearnego

grzyba,

zginąć razem z planetą... to, trzeba przyznać, nieźle brzmiało. Zamiast tego

umrę jak stary,

zgniły ziemniak. I wszyscy będą to mieli gdzieś.

- Ależ nie, babciu, wcale nie. Otarła czoło.

- I na dodatek jest gorąco, ciągle za gorąco. Za moich czasów tak nie było.

Mieliśmy

prawdziwe zimy i prawdziwe lata. Teraz upały zaczynają się w marcu.

Ruszyła w stronę kuchni, chwytając z niezwykłą zręcznością wszystkie akcesoria

niezbędne do przygotowania prawdziwej dobrej herbatki ziołowej. Kiedy potarła

zapałkę i

zaszumiał gaz w starych rurach kuchenki, wróciła odprężona.

- A tak właściwie, musiałeś tu przyjść w jakimś konkretnym celu. W dzisiejszych

czasach nie przychodzi się odwiedzać starych ludzi ot tak, bez powodu.

- Nie bądź cyniczna, babciu.

- Nie jestem cyniczna, wiem, w jakim świecie żyję, i tyle. Dobrze, dosyć

krygowania

się, powiedz, co cię sprowadza.

— Chciałbym, żebyś mi opowiedziała o nim. Zostawił mi swoje mieszkanie, a ja

nawet

go nie znam...

— Edmund? Nie pamiętasz Edmunda? A przecież lubił ci robić „samolot”, jak byłeś

mały. Pamiętam nawet, że kiedyś...

- Tak, to akurat też pamiętam... ale poza tą anegdotą mam pustkę w głowie.

Usiadła w głębokim fotelu, uważając, by zanadto nie zgnieść pokrowca.

- Edmund był kimś. Jeszcze jako całkiem młody człowiek twój wuj przysparzał mi

wielu zmartwień. Bycie jego matką nie było łatwe. Na przykład systematycznie

psuł

wszystkie zabawki, żeby je rozłożyć na części, rzadziej, żeby je złożyć. I żeby

niszczył tylko

zabawki! Rozbierał wszystko: zegar, adapter, elektryczną szczoteczkę do zębów.

Raz nawet

rozłożył na części lodówkę.

Jakby dla potwierdzenia jej słów, antyczny zegar z wahadłem zaczął bić ponuro.

Ten

też przeszedł swoje przez małego Edmunda.

— Miał jeszcze innego bzika: kryjówki. Przewracał cały dom do góry nogami, żeby

je

budować. Jedną zrobił na strychu z kołder i parasoli, inną z krzeseł i futer w

swoim pokoju.

Lubił tak siedzieć ukryty, pośród skarbów, które gromadził. Zajrzałam kiedyś do

środka, miał

tam pełno poduszek i mnóstwo mechanicznych urządzeń wyciągniętych z różnych

staroci.

Swoją drogą było tam całkiem przytulnie.

— Wszystkie dzieci tak robią.

- Może, ale u niego to przybierało zadziwiającą skalę. Przestał się już kłaść do

łóżka,

mógł zasnąć tylko w którymś ze swoich domków. Siedział tam niekiedy całymi

dniami w

bezruchu. Jakby w hibernacji. Twoja mama twierdziła zresztą, że w poprzednim

życiu musiał

być wiewiórką.

Jonatan uśmiechnął się, zachęcając babcię do dalszej opowieści.

- Któregoś dnia zbudował sobie domek pod stołem w salonie. I tym razem przebrał

miarkę, twój dziadek wybuchnął zupełnie wyjątkową wściekłością. Dał mu lanie,

zniszczył

wszystkie kryjówki i zmusił go do spania w łóżku.

Westchnęła.

- Od tego dnia straciliśmy z nim kontakt. Zupełnie jakbyśmy przecięli pępowinę.

Przestaliśmy być częścią jego świata. Ale myślę, że to było konieczne, musiał

zrozumieć, że

świat nie będzie wiecznie podporządkowywał się jego kaprysom. Później, w miarę

jak rósł,

rodziły się kolejne problemy. Nie znosił szkoły. Znowu mi powiesz: „Jak

wszystkie dzieci”.

Ale u niego to przybrało większe rozmiary. Dużo znasz dzieci, które wieszają się

na pasku w

toalecie, bo pokłóciły się z nauczycielem? On się powiesił w wieku siedmiu lat.

Woźny go

zdjął.

- Może był zbyt wrażliwy?

- Wrażliwy?! Chyba żartujesz! Rok później próbował zadźgać nożyczkami jednego ze

swoich nauczycieli. Celował w serce. Na szczęście zniszczył tylko papierośnicę.

Wzniosła oczy ku górze. Rozproszone wspomnienia opadały na jej myśli jak płatki

śniegu.

- Potem się trochę poprawiło, bo niektórym profesorom udawało się go czymś

zainteresować. Miał szóstki z przedmiotów, którymi się pasjonował, i jedynki ze

wszystkich

innych. Zawsze szóstki albo jedynki.

- Mama mówiła, że był genialny.

- Fascynował twoją matkę, bo tłumaczył jej, że próbuje posiąść „wiedzę

absolutną”. A

ona już w wieku dziesięciu lat wierzyła w poprzednie wcielenia, myślała, że jej

brat jest

wcieleniem Einsteina albo Leonarda da Vinci.

- Oprócz tego, że wiewiórką?

- Czemu nie? Budda powiedział: „Trzeba wielu egzystencji, żeby stworzyć

duszę...”

- Robił testy na inteligencję?

- Tak. Poszło mu bardzo źle. Dostał dwadzieścia trzy punkty na sto

osiemdziesiąt, co

odpowiada poziomowi lekkiego idioty.

-

Wychowawcy uważali, że jest szalony i że trzeba go zamknąć w specjalnym ośrodku.

Ja jednak wiedziałam, że się mylą. Zył po prostu obok. Pamiętam, jak raz -

musiał mieć

ledwie jedenaście lat - rzucił mi wyzwanie, żeby ułożyć cztery trójkąty

równoboczne jedynie

z sześciu zapałek. To niełatwe, sam spróbuj...

Wyszła do kuchni, rzuciła okiem na czajnik i przyniosła sześć zapałek. Jonatan

zawahał się. To wydawało się do zrobienia. Układał sześć patyczków na różne

sposoby, ale

po paru minutach musiał zrezygnować.

- Jakie jest rozwiązanie? Babcia Augusta skupiła się.

- No więc, właściwie to nigdy mi go nie wyjawił. Pamiętam tylko zdanie, które

rzucił i

które miało mi pomóc je znaleźć: „Trzeba myśleć inaczej, jeśli się myśli

zwyczajnie, nie

dojdzie się do niczego”. Wyobrażasz sobie, jedenastoletni brzdąc wyjeżdża z

takimi

rzeczami! O! Chyba czajnik już gwiżdże. Woda się zagotowała.

Wróciła z dwiema filiżankami wypełnionymi żółtawym, bardzo aromatycznym

płynem.

- Wiesz, cieszę się, że interesujesz się wujem. Teraz ludzie umierają i zapomina

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin