Bunsch Karol - Trylogia antyczna 02 - Parmenion.rtf

(871 KB) Pobierz
KAROL BUNSCH

Karol Bunsch

Parmenion


W Atenach minęły dni wielkich napięć. Jak w prowincjonalnym miasteczku nie działo się nic ważnego, dzień podobny do dnia, a noc do nocy. Wielka polityka, handel i sztuka, nawet występek i rozpusta przeniosły się na północ, za świętą górę Olimp. W Atenach spały nawet psy i straże — szkoda czuwać. Powszechny pokój, mieszkańcom nie grozi nic.

Martwotę śpiącego miasta podkreślała jeszcze powódź księżycowego światła, ostrymi liniami odcinając jaskrawą biel marmurów od czarnych cieni pełznącego z wąwozu mroku, który sunąc po zboczach gasił światła, w miarę jak księżyc pochylał się w stronę portu i słał zimne iskry na drobnej fali zatoki. Cisza i ciemność zaległy ulice, jeno jak olbrzymie mauzoleum świeciły jeszcze górujące nad miastem świątynie Akropolu.[1] Żaden głos nie zdradzał życia. Gdy jednak księżyc schował się za wzgórza, Akropol zgasł i mrok się pogłębił. Jakby na to czekając, jakaś postać przesmyknęła się przez mur koło Dipylonu[2] i rozpłynęła się w ciemnościach. Jeno szelest skradających się kroków po kamiennym bruku zdradzał, że przybysz kieruje się ku dzielnicy portowej.

I tu panował mrok i cisza. Siedziby bogaczy, gdzie ongiś uczty i zebrania przeciągały się do świtu, teraz czyniły wrażenie opuszczonych. Tylko w domu Demostenesa niepewnym poblaskiem znaczył się świetlik talamu.[3]

Mówca nie spał. Nawykł wykorzystywać do pracy najspokojniejsze godziny przed świtem, gdy skupienia nie mąci ruch w mieście i w domu. Wtedy można utrwalić lotne dary Snu, chytre pomysły, nim je rozproszy trzeźwe światło dnia.

Od dawna już jednak towarzyszem nocnych godzin Demostenesa miast snu była rozpacz. Walka została rozstrzygnięta, wieńce zwycięstwa zabrał wróg. Nikt się nawet nie sprzeciwiał, by je wysłać Filipowi w hołdzie z zapewnieniem służalczej wierności. Demostenes nie miał już nad czym pracować.

Ostatnio, uciekając myślą od tych spraw, zbliżył się do swej córeczki. Ale bogowie, zda się, pogrążyć go chcą na samo dno ludzkiej nędzy. Jak na urągowisko, gdy Filip oczekiwał któregoś tam potomka, zesłali chorobę na jedyne dziecko Demostenesa. Nie pomogły zabiegi najlepszych lekarzy ni hojne ofiary. Przed tygodniem ojciec odprowadził córkę na Drogę Świętą,[4] gdzie spoczęła pod niewielkim kamieniem. W domu zapanowała cisza, którą niedawno jeszcze mącił głos dziewczynki, nieraz niecierpliwiąc Demostenesa. Teraz ma spokój. Kamienny, martwy spokój.

Ale tylko zewnętrzny. W sercu Demostenesa szalał bunt: przeciw bogom, że go opuścili, przeciw miastu, że w haniebnej beztrosce dba już tylko o łaskę swego pogromcy i korzyści darowanego pokoju. Nie trzeba budować floty, opłacać najemników, odrywać rąk od warsztatów i handlu. Kojne ejrene — pokój powszechny! Kto go naruszy, narazi się Filipowi. Tyran[5] dba o to, by jego niewolnicy nie bili się między sobą.

Spokój! Zburzyć go za wszelką cenę! W pełni lat męskich, nawykły do pracy nad siły, Demostenes w miejsce wszystkiego, czym żył, ma spokój. Gdybyż choć Filip prześladował swego wroga, żądał jego głowy, jak ongiś Charidemosa! Byłby wraz ze strategiem[6] zbiegł do Persów i tam gotował opór przeciw tyranowi. Ale rozsądek podszeptywał mu drwiąco, że Charidemos jest wodzem, który potrafił dać się we znaki samemu Filipowi. A on, Demostenes, jeno mówcą. Król perski płacił mu, dopóki go potrzebował, by Helladę podburzać przeciw Macedonii. Teraz, gdy ujrzał, że darmo rzuca złoto, lekceważyć musi Demostenesa wraz z jego sztuką. Tak samo jak Filip. To nie wspaniałomyślność kazała Macedończykowi zostawić w spokoju zaprzysiężonego wroga. W nabrzmiewającym starciu z Persją Demostenes nie liczy się ani jako sprzymierzeniec, ani jako wróg. Wraz ze swą wymową stał się niczym, on, który już sądził, że jest Temistoklesem i Peryklesem w jednej osobie. Może być chyba tylko prowincjonalnym adwokatem. Sztuki swej, którą, pokonując największe opory, latami budował i cyzelował, używać może po to, by zarobić parę drachm[7] — bo na nic więcej się nie zda…

A jednak nie chciał się poddać i nie chciał uwierzyć, by szczerze, choćby bez wewnętrznego oporu, poddała się już cała Hellada. Gdy do Pełli wyruszało haniebne poselstwo z darami i hołdem, zdołał wkręcić do niego zaufanego i chytrego Epimedesa, by mu donosił, jak zachowywać się i co mówić będą ateńscy posłowie. Z dawnego nawyku zbierał zarzuty przeciw stronnikom Filipa, choć stracił już wiarę, by jeszcze się przydały.

Ale nie wierzył też, by Tyche[8] uśmiechać się mogła do kogoś bez przerwy. Dochodziły do Aten plotki o wewnętrznych rysach w gmachu potęgi Filipa. Darmo ironiczny Hypereides mówił, że bezpodstawne nadzieje ogłupiają ludzi, jeśli wprost nie wynikają z głupoty; nadzieją żyje wielu, bez nadziei nikt. A trzeba ją czymś karmić lub zapisać się do „stronnictwa milczenia” przy Drodze Świętej. Po karmę dla nadziei wysłał Epimedesa. Wśród świetnych uroczystości w tłumie poselstw wszystkich krajów, od Istmu[9] i Pontu[10] do Zatoki Peloponeskiej, wiele można usłyszeć. Im świetniej wypolerowana zbroja, tym wyraźniej widać na niej skazy. Bystry i przebiegły Epimedes potrafi je zauważyć.

Wśród zgryzot i koniecznych zajęć ostatnich dni Demostenes zapomniał o uroczystościach w Pełli. Ale teraz, gdy wśród ciemności leżał z otwartymi oczyma, patrząc w mrok pod pułapem, wyobraźnia przedstawiać mu jęła triumf wroga, i łoże, w którym spoczywał, zdało mu się łożem Prokrustesa.[11]

Poderwał się jak żgnięty przez skorpiona. W głuchej ciszy lekkie pukanie do wejściowej bramy rozniosło się pogłosem po całym domu. O tej porze nie zwykły przychodzić błahe wieści. Nie zarzuciwszy nawet chlajny,[12] Demostenes poskoczył i odsunął zaworę. Mimo ciemności poznał Epimedesa i serce jego zatłukło się gwałtownie. Nie bez powodu posłaniec powrócił przed zakończeniem uroczystości. Kładąc palec na ustach, Demostenes wepchnął go do swego talamu. Epimedes, widno znużony, usiadł bez słowa na trójnogu i rozcierał zdrętwiałe nogi. Demostenes, trzymając jeszcze w ręku lampkę oliwną, stał przed nim, nie mogąc wydobyć głosu, by rzucić pytanie, które paliło mu wargi.

Posłaniec zaczął sam:

— Domyślasz się już zapewne, że wróciłem wcześniej nie z tęsknoty za tobą.

— Mów — wyszeptał Demostenes.

— Filip… nie żyje.

Upuszczona lampka stuknęła o kamień posadzki, rozprysnęła się w kawałki i światło zgasło. Z ciemności doszedł Epimedesa zduszony głos:

— Czy jesteś całkiem… całkiem pewny?

— Stało się to na oczach tysięcy ludzi. I tysiące pędzą, jak ów biegacz spod Maratonu, roznosząc wieść po świecie. W Atenach jam pierwszy. Myślę, że nagroda godna będzie wieści.

Nie przerywając ni słowem, wysłuchał krótkiej opowieści. Już panował nad swym głosem, gdy rzekł:

— Teraz ty spocznij tutaj, na moim łożu. Ja muszę pracować.

Już pracował. Jakby ktoś na rzece zerwał tamę, która więziła jej nurt, zatrzymując w biegu i zamieniając w bagno cuchnące, tak wyzwolona od gniotącego ją ciężaru myśl Demostenesa płynęła bystrym strumieniem.

Niebo dopiero zazieleniło się na wschodzie, gdy Demostenes w białym haftowanym chitonie[13] i spiętej zło tą zapinką chlajnie, uwieńczony białym — kwieciem, wyszedł z domu.

Dopiero zaczynał się ruch w mieście. Niewiasty niosły amfory[14] z wodą, niewolnicy płukali przed domem jarzyny. Wszyscy tu znali Demostenesa i wiedzieli o jego świeżym nieszczęściu. Toteż oczy ze zdziwieniem zwracały się na jego jasną szatę i rozpromienioną twarz. Niewiasty, spozierając za nim, szeptały między sobą, niewolnicy, porzucając zajęcia, biegli do swych panów, by zaraz po przebudzeniu oznajmić im nowinę. Demostenes spił się lub oszalał. W kilka dni po śmierci jedynego dziecka zrzucił żałobę i idzie na rynek, przybrany jak na wesele.

W mieście, w którym od dawna nie działo się nic ważnego, byle drobiazg budził zainteresowanie i podniecenie. Demostenes wiedział o tym. Idąc wolno, kątem oka badał wrażenie, jakie czynił. Przed domem Likurga zatrzymał się i zapukawszy wszedł do wnętrza. Stary idealista pierwszy uwierzy w cud, a w mieście cieszy się powagą. Od niego należy zacząć.

Likurg spał jeszcze. Pozbawiony urzędu, nie miał powodu wstawać o świcie. Zawiedziony w swej wierze w sprawiedliwość bogów i wielkie przeznaczenie swego miasta żył również w przygnębieniu, czekając już jeno śmierci. Gdy mówca zaczął go trącać, z trudem otworzył oczy, które uczyniły się okrągłe ze zdziwienia. Patrząc na przyjaciela, zapytał:

— Coś ważnego stać się musiało, Demostenesie, skoro zrzuciłeś żałobę i przerywasz mi sen, który jedynie koi moją duszę.

— Wstań i pójdź ze mną. Musimy obywatelom oznajmić wielką i radosną nowinę.

Patrząc w pytające oczy Likurga, dodał z uśmiechem:

— Filip nie żyje.

Likurg zerwał się i usiadł na łożu. Trzęsącym się z podniecenia głosem zapytał:

— Co mówisz? Skąd ta wieść?

Demostenes przymknął powieki, uśmiechając się tajemniczo. Zaczął uroczyście:

— Sam może bym nie uwierzył, ale powiem, bo nakaz bogów jest wyraźny. Wiesz, że wiele jest przyczyn, które płoszą Hypnosa[15] od mojego łoża. Dziś jednak, znużony, po północy zasnąłem głęboko. Nie wiem, jak długo spałem, gdy jakaś jasność razić mnie zaczęła przez zamknięte powieki. Gdym je otworzył, zrazu widziałem tylko oślepiające światło. Ale po chwili poznałem Opiekunkę miasta. Stała nade mną w hełmie i z włócznią w dłoni, jak Fidiaszowy posąg, tylko jeszcze piękniejsza. Potem ujęła mnie za rękę i rzekła: „Idź i powiedz mojemu miastu, że jest wolne. Krzywoprzysiężca i bluźnierca, który bogom chciał być równy, dłonią Zeusa ciśnięty został na dno Erebu”.[16] Przeto wstałem i jestem. Pójdźmy oznajmić cudowną wieść obywatelom.

Likurg drżącymi rękoma zaczął wkładać szaty, a drżącymi wargami szeptał modlitwy. Demostenes patrzył na niego spod oka. Likurg uwierzył bez najmniejszego wątpienia. Uwierzy i ateński demos,[17] teraz bardziej niż kiedykolwiek spragniony nadzwyczajności i nowości. Ale potwierdzenie nowiny może nadejść każdej chwili. Jeśli Demostenes ma odegrać rolę wybrańca i pośrednika bogów, musi się śpieszyć. Ponaglał do wyjścia.

Skierowali się ku rynkowi. Bramy już były otwarte. Obywatele szli do swych zajęć, nie śpiesząc się, przystając i gwarząc. Wielu już słyszało o niezwykłym zachowaniu się Demostenesa. Teraz na jego widok ten i ów zawracał z drogi i wiedziony ciekawością szedł za nimi. Jak zazwyczaj — gapiów było coraz więcej i nim dotarli do rynku, tłum otaczał już Demostenesa i Likurga. Przepychając się szli do mównicy. Demostenes wstąpił na nią. Podniósł rozpromienione oczy jak wódz, który po długiej chorobie dosiadł rumaka i stanął na czele wojska, by je poprowadzić do zwycięstwa. Potem wzniósł dłonie w górę i wśród powszechnego milczenia rozpoczął dziękczynną modlitwę.

 

*

 

W Prytaneion[18] nastrój był równie niemrawy jak w mieście. Nie było ważnych spraw i urzędnicy, schodząc się, zaczynali zajęcia od plotek. I tutaj dotarła już wiadomość o dziwnym zachowaniu się Demostenesa. Omawiano to właśnie, gdy wpadł herold i krzyknął:

— Demostenes zgromadzenie urządził na rynku i podburza lud!

Gnuśny nastrój pierzchnął jak mgła pod uderzeniem wichru. Z chaosu pytań i odpowiedzi wynikało jedno: Demostenes twierdzi, że Filip nie żyje, i wzywa do wygnania jego stronników.

Po pierwszym osłupieniu archont[19] sam zaczął wypytywać. Dowiedzieli się, że wedle twierdzenia mówcy wiadomość przyniosła mu Pallas Atenę. Rozległy się śmiechy, ale stłumił je gniew. Demostenes gra zuchwale, chwytając się szalbierstwa, które wkrótce musi wyjść na jaw. Ale lud jest łatwowierny i skłonny do nieobliczalnych wystąpień. Stojący u szczytu potęgi, w przededniu perskiej wyprawy, Filip nie daruje buntu, a odpowiedzialność spadnie na rządców miasta. Zamiast wygodnego rządzenia się na własnym podwórku, do którego Filip nie mieszał się zgoła, stanie na Akropolu, jak w tebańskiej Kadmei, macedońska załoga, a miastem rządzić będzie samowola obcego stratega. Trzeba natychmiast zapobiec nieodpowiedzialnym wystąpieniom.

Ale dopchać się na rynek nie było łatwo. Tłum, głowa przy głowie, w napiętym skupieniu zwrócony w stronę mównicy, zgoła nie był skłonny ustępować dostojnikom ni straży. A tymczasem jak żagwie niesione wiatrem po wszystkie krańce rynku leciały płomienne słowa:

— Pomnicie, obywatele, że z tego miejsca mówiłem, iż powodzenie Filipa nie może być trwałe, bo nie wyrosło na uczciwej polityce. Nie tylko kupieni za złoto Filipa zdrajcy, ale i uczciwi ludzie drwili wówczas z moich słów, nazywając mnie marzycielem, jarmarcznym wieszczkiem i jeszcze gorzej. Znawcy zaś sztuki wymowy, a nie brak ich w naszym mieście — Demostenes skierował rozognione spojrzenie ku portykowi, pod którym stał na podwyższeniu Ajschynes — mówili, że chybiony patos zwraca się przeciw temu, kto go użył. Ale tak samo chybiona drwina. Czemuż nie drwią teraz, gdy sama Pallas Atenę potwierdziła prawdę moich przewidywań? Kto waży się wam przeszkodzić, byście zaraz, nim wygnacie służalców tyrana, w pył i proch rozbili posąg Filipa, symbol hańby i niewoli naszego miasta!

Mówca rękę wyciągnął w kierunku posągu przedstawiającego macedońskiego króla jako Heraklesa — z maczugą w ręku i skórą nemejskiego lwa na barkach — patrzącego kamiennym, obojętnym spojrzeniem ponad wzburzony tłum. Ale spojrzenia jego stronników, którzy przypadkowo stanęli u stóp posągu, zdradzały niepokój i zmieszanie. Żaden z nich nie podjął wyzwania zawartego w retorycznych pytaniach mówcy. Demostenes panował nad tłumem, zaskoczył ich niespodziewanym pociągnięciem, a teraz trzeba czekać, aż sama rzeczywistość obali jego szalbierstwo. Ale jego skutki mogą być natychmiastowe i nieodwracalne. Z westchnieniem ulgi ujrzeli podniesioną dłoń kogoś, kto domagał się głosu. Każde odwrócenie uwagi tłumu było pożądane, mogło rozładować nastrój bliski wybuchu.

Istotnie nastąpiło odprężenie, gdy na mównicy ukazała się czerwona, okrągła twarz Diogenesa, pod strzechą zmierzwionych włosów. Samo jego zjawienie się wywołało tu i ówdzie śmiechy, które ginęły jednak wśród gwizdów i ryków. Diogenes, skrobiąc się po głowie, czekał spokojnie, aż przycichły na tyle, że mógł rozpocząć przemowę:

— Przypomnę wam, obywatele, że razem z wami walczyłem przeciw Filipowi. Mniejsza z tym dlaczego, ale przecie przyrzekaliście obywatelstwo swego kraju każdemu, kto podniesie broń przeciw tyranowi. Mnie wasze obywatelstwo nie jest potrzebne, bo jestem obywatelem świata i nie ubiegam się o ten niewielki zaszczyt, którym obdzielacie nie tylko waszych obrońców, ale i pogromców. A jeśli o tym wzmiankuję, to jeno dlatego, byście spokojnie wysłuchali tego, co powiem, mając porękę, że w przeciwieństwie do Demostenesa mówię w waszym, a nie w swoim interesie.

Głosy sprzeciwu zmieszały się z głosami potakiwań. Jednym na rękę była przerwa w judzeniu Demostenesa, inni ciekawi byli, co powie filozof, zmienny tłum zaś obiecywał sobie rozrywkę ze starcia najsłynniejszego mówcy z ulicznym filozofem. Diogenes zmierzał do niego widocznie, przeciwnik natomiast odsunął się pogardliwie.

— Nie odwracaj się ode mnie — ciągnął Diogenes — bo nie zamierzam równać się z tobą ani jako mówca, ani jako wróżbita. Nie cieszę się taką, jak ty, łaską bogów, by ze mną rozmawiali osobiście, nie natchnienie tedy, ale zwykły rozsądek pozwala i mnie czasem być wróżbitą. Śmiejecie się z tego — zwrócił się do tłumu — ale skoro uwierzyliście Demostenesowi, do którego Pallas Atenę mówiła bez żadnego świadka, tedy uwierzcie i mnie, który mam na to świadków, że w czasie gdy on — kciukiem przez ramię wskazał na Demostenesa — owinął was wszystkich dokoła swego palca jak pukiel włosów, gdy nikt tutaj, nawet Ajschynes, mimo że Filip płacił mu za to, nie ważył się rzec za nim słowa, ja przepowiedziałem, że na tym rynku stanie posąg Filipa.

Długo trwało, nim pomieszane głosy oburzenia i śmiechy ścichły na tyle, że Diogenes mógł podjąć:

— Czy Filip żyje, czy nie żyje, tego nie wiem. Jako cynik zwykłem trzymać się faktów, jak nogi ziemi. To mi pozwala w przeciwieństwie do was kierować się rozsądkiem. Faktem zaś jest, że wydaliście na posąg Filipa pięćset drachm. Nie jest to wprawdzie dla miasta wielki wydatek, ale niewątpliwie za te pieniądze można było zbudować coś pożyteczniejszego, jak na przykład ustępy publiczne, których brak daje się czuć w Atenach — tu pociągnął zadartym nosem o szerokich nozdrzach — podczas gdy nikt nie może się uskarżać na brak posągów.

Teraz powszechny śmiech przerwał przemówienie Diogenesa, ale on podjął z powagą:

— Widzę, że trafiłem do waszego przekonania, tedy może posłuchacie rozsądnej rady: skoroście już raz ponieśli ten niepotrzebny czy, jak chce Demostenes — haniebny wydatek, wstrzymajcie się ze zburzeniem posągu, aż zwyczajny ziemski posłaniec przyniesie nam wiadomość o śmierci Filipa. Gdyby bowiem Pallas Atenę okłamała Demostenesa albo on was, musielibyście ten wydatek ponieść po raz wtóry, zamiast przestać zanieczyszczać po kątach wasze piękne miasto.

Śmiechy i głosy sprzeciwów znowu przerwały przemówienie, Diogenes jednak ciągnął:

— Widzę, że chcecie, bym już kończył, a obawiam się, że nieprędko będziecie znowu chcieli słuchać moich słów, bo głos rozsądku nie budzi echa w Atenach. Ale zastanówcie się, czy nie trudniej niż z posągiem Filipa będzie podjąć walkę z jego synem. Widzieliście go, choć nie wszyscy, pod Cheroneą i, na Zeusa, jeśli za nią Filip zasłużył sobie u was na posąg, to syn jego łacno może zasłużyć na świątynię na Akropolu.

Teraz jeden wielki głos oburzenia przerwał filozofowi. Liczne ręce ściągnęły go z mównicy, szarpiąc i potrącając. Może by drogo zapłacił za przepowiednię, gdyby nie nagłe odwrócenie uwagi tłumu. Poprzedzony przez herolda, głośno wołając o miejsce przepychał się Fokion, w towarzystwie Demadesa i prytanów.[20] Przemogło zaciekawienie, co powie jedyny człowiek promacedońskiego stronnictwa nie podejrzany o przekupstwo. Rynek zaległa cisza, w której donośnie zabrzmiał głos starego wodza:

— Sprawy, które tu poruszono, zbyt ważne są, by rozstrzygać je mogła samowola jednostki lub nieodpowiedzialne poczynania przypadkowo zebranego tłumu. Jutro o świcie władze ateńskie przedstawią zgromadzeniu na Pnyksie[21] wnioski, jakie uchwalą w nowym położeniu, powstałym na skutek śmierci Filipa.

Potwierdzenie jednak wieści przez trzeźwego Fokiona zerwało ostatnią tamę, jaką stanowić mogła niepewność i rozbudzone przez Diogenesa wątpliwości. Teraz lud ryczał na cześć Demostenesa, zapalczywsi biegli po drągi i młoty, by zwalić i rozbić posąg Filipa. Niemniej rynek zaczął się opróżniać. Wrzeszczące tłumy rozbiegały się po całym mieście, roznosząc pewną już nowinę, która jak błyskawica w ciemnościach odmieniła wygląd miasta. Demostenes patrzył na to z drwiącym uśmiechem. Rozumiał, że przeciwnicy jego chcą zyskać choć dzień zwłoki, by pomyśleć o swym bezpieczeństwie. Jak jutro wypadnie głosowanie zgromadzenia, był pewny — władza znajdzie się w jego ręku. Patrzył na kupę kamieni, w jaką tymczasem motłoch zmienił posąg Filipa. To obraz jego państwa! Runęło wraz z nim.

Demostenes skierował kroki do Prytaneion. Mimo że nie był członkiem władz miejskich, pierwszy otrzymał głos. Nikt nie wątpił, że jakiekolwiek wnioski postawi jutro na zgromadzeniu, przejdą bez sprzeciwu. Lepiej znać je z góry, by znowu nimi nie zaskoczył przeciwników.

Demostenes poniechał swych zwyczajnych zwrotów i obszernych uzasadnień. Mówił jak despota: natychmiast odwołać kontyngent wojsk ateńskich, przeznaczonych na wojnę perską, powołać pod broń dwa roczniki, zgłosić wystąpienie z Korynckiego Związku i wypowiedzieć wojnę Macedonii; zabójcy Filipa przyznać wieniec i posąg na rynku.

Gdy skończył, przez chwilę panowało milczenie. Pierwszy Fokion zabrał głos:

— Odwołanie naszych wojsk jest samo przez się zrozumiałe, gdy perska wyprawa musi być zaniechana. Nie sprzeciwiam się też powołaniu nowych roczników. Dobrze jest okazać gotowość do wojny. Ale co innego ją wypowiedzieć. Poczekajmy na rozwój wypadków, miejmy pewność, co uczynią inni. I nie jest rzeczą złą samą w sobie Związek Koryncki i powszechny pokój. Nie zapominajmy, że Filip zostawił następcę — i jakiego następcę! Armia zaś macedońska stoi pod bronią, dość silna, by nawet bez naszej pomocy uderzyć na potęgę perską. Głupi, kto na swe barki ściąga ciężar przeznaczony dla kogo innego.

— I nie zapominajmy, że armia macedońska po śmierci Filipa jest tylko o jednego człowieka słabsza, niż była pod Cheroneą, gdzie nie oparła się jej cała Hellada — wtrącił Demades.

Demostenes uśmiechnął się drwiąco i odparł zjadliwie:

— I nie zapominajmy, Demadesie, że niedawno Filip był dla ciebie herosem[22] większym od Agamemnona. Dziś równasz go z pierwszym lepszym macedońskim pastuchem. Ale mniejsza z tym. Każdemu wiadomo, że korzystałeś z łask Filipa i rad byś w spokoju pożywać ich owoce. Tobie nawet nie odpowiadam i nie moją rzeczą wygłaszać pochwalne epitafios[23] dla Filipa. Ale tobie się dziwię, Fokionie. Ty nie brałeś złota od Filipa, dość masz własnego, które zdobyłeś w licznych, zwycięskich wyprawach. Nigdy natomiast nie grzeszyłeś nadmiarem skromności. Czy pora na nią teraz, gdy państwu naszemu trafia się jedyna może sposobność, by odzyskać przewodnictwo w Helladzie? Czy Atenom potrzebny jest do czegoś Związek Koryncki? Zawsze mieliśmy własny. Hellada zwykła się na nas oglądać. Gdy my wystąpimy pierwsi, pójdzie za nami. Sama opiekunka miasta wzywa nas do czynu, a ty małodusznie chcesz nas odwieść od niego pod pozorem, że chłystka i dzieciucha, któremu tylko ojcowska pycha pozwala odgrywać rolę Achillesa, uważasz za lepszego od siebie wodza? Dziś lepszych od siebie przeciwników znajdzie w samej Macedonii, po której opróżniony tron niejedne wyciągną się dłonie. Ale jeśli ty nie chcesz, dziś łatwo znajdziemy wodza, który z wieńca chwały naszego miasta zechce i dla siebie uszczknąć liść wawrzynu.

Fokion słuchał ze zmarszczoną brwią. Na jego suchej twarzy widniał niesmak, a potem gniew. Gdy Demostenes skończył, wódz zabrał głos:

— Niedawno ten sam motłoch dobrowolnie uchwalił wydanie każdego, kto by podniósł na Filipa dłoń. Przyznajcie wieńce skrytobójcy Filipa, jeśli chcecie, by szanujący się człowiek wstydził się waszych odznaczeń. Ale nawet szakal zaczyna szarpać ścierwo lwa dopiero, gdy cuchnie. Ani przez chwilę nie wątpię, Demostenesie, że potrafisz przeprowadzić swoje wnioski i znowu rozpętać burzę. To umiałeś zawsze, nie bacząc, że jej skutki spadają na wszystkich. Co więcej — umiałeś je od siebie odwrócić. Ja nie zapomniałem losu Lizyklesa.[24] On zapłacił życiem za przegraną wojnę, którą rozpętałeś ty, wbrew moim przestrogom. Jeżeli dziś przeciw niej przemawiam, to nie dlatego, bym miał nadzieję trafić do twego rozsądku, ale by cię przestrzec, że jeśli znowu wpędzisz miasto w nieszczęście, ty za to odpowiesz. I nie przemawiaj do mnie imieniem bogów. Jak wiesz, ja jestem sceptykiem. Po prostu sądzę, że o parę godzin wcześniej otrzymałeś wiadomość o śmierci Filipa i umiałeś to wykorzystać, by się ludowi przedstawić za wybrańca i pośrednika bogów. Chytrości nie brakło ci nigdy. Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że pochlebstwem mnie wciągniesz w swoja służbę. Pamiętam dobrze, że gdy jako zwycięzca wróciłem spod Bizancjum, ty, by podnieść swoje zasługi, nie tylko nie uznałeś mnie godnym wieńca, ale nawet piastowania stanowiska strate...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin