Biggers Earl Derr - Charlie Chan 02 - Chińska Papuga.doc

(1545 KB) Pobierz
Earl Derr Biggers





 

 

 

Earl Derr Biggers

Chińska papuga

Przełożyła Izabella Dąmbska

ISKRY-WARSZAWA   1979


Tytuł oryginału

THE CHINESE PARROT

Okładkę projektował

MIECZYSŁAW KOWALCZYK

Redaktor

ZOFIA UHRYNOWSKA

Redaktor techniczny

ANNA ŻOŁĄDKIEWICZ

Korektor

MIROSŁAW GRABOWSKI

ISBN 83-207-0039-6

For the Polish edition © copyright by Państwowe Wydawnictwo Iskry, Warsza­wa, 1979


Rozdział I

Perły Phillimore'ów

Z zasnutej mgłą ulicy Aleksander Eden wszedł do wielkiego, ozdobionego marmurowymi kolumnami sa­lonu firmy jubilerskiej ,,Meek i Eden. Za gablotami, olśniewającymi blaskiem drogich kamieni, złota i sreb­ra, wyprężyło się na jego widok czterdziestu wytwornie ubranych sprzedawców. Każdy miał na sobie żakiet bez najmniejszej zmarszczki, a różowy goździk, tkwiący w każdej lewej klapie, był tak świeży i piękny, jakby przed chwilą dopiero zerwany.

Eden na prawo i lewo odpowiadał uprzejmym skinie­niem, a jego energiczne kroki rozbrzmiewały na lśnią­cych płytach posadzki. Był niewysoki, miał siwe włosy, bystre oczy i pewne siebie zachowanie doskonale licu­jące z jego stanowiskiem. Albowiem wszyscy z rodu Meeków, choć dawniej świat do nich należał, porzucili już ten ziemski padół na zawsze, pozostawiając Alek­sandra Edena jako jedynego posiadacza najbardziej znanej firmy jubilerskiej nie tylko w San Francisco, ale i na całym zachodzie Stanów Zjednoczonych.

5


W przedpokoju, prowadzącym do eleganckich pokoi i biurowych na półpiętrze, natknął się na swoją sekretarkę, pannę Chase.

-              Jak się pani miewa? - rzekł.

Dziewczyna odpowiedziała ślicznym uśmiechem. Zmysł piękna, tak wyrobiony wskutek stałego obcowa­nia z okazami kunsztu złotniczego, nie zawiódł Edena i w wyborze sekretarki. Panna Chase była blondynką o fiołkowych oczach; jej maniery były wytworne, po­dobnie jak sukienka.

Aleksander Eden spojrzał na zegarek i rzekł:

-              Mniej więcej za dziesięć minut spodziewam się gościa: to moja serdeczna przyjaciółka z dawnych lat, pani Jordan z Honolulu. Skoro się zjawi, niech ją pani natychmiast do mnie wprowadzi.

-              Tak jest, proszę pana - odpowiedziała sekretarka.

Przeszedł do swego prywatnego gabinetu i powiesił

w szafie kapelusz, płaszcz i laskę. Na dużym, lśniącym biurku leżała poczta poranna; spojrzał na nią mimocho­dem, gdyż myślami błądził daleko. W pewnym momen­cie podszedł do okna i stał chwilę wpatrując się w budy­nek po przeciwnej stronie ulicy.

Pora była wczesna i mgła, która nocą zasnuła miasto, nie opadła jeszcze. Zapatrzony w tę szarą mgłę, Eden widział inny obraz, zupełnie sprzeczny z rzeczywistoś­cią, pełen barw, światła i życia. Myśli jego powędrowa­ły z powrotem długim korytarzem minionych lat i w tej wyimaginowanej scenie ujrzał siebie samego - smuk­łego, ciemnowłosego siedemnastolatka.

Czterdzieści lat temu - wieczór w Honolulu, w weso­łym, szczęśliwym Honolulu, rządzonym przez królową. Za osłoną z wysokich paproci w rogu olbrzymiego salonu Phillimore'ów przygrywała słynna orkiestra Bergera, a na środku posadzki tańczyli Alek Eden i Sally Phillimore. Młody człowiek potykał się od czasu do czasu i

6


mylił krok, ale nie tylko dlatego, że ten nowy, skomplikowany taniec, zwany two- stepem, został do­piero co przywieziony do Honolulu. Zdawał sobie także sprawę, iż trzyma w objęciach najcudowniejszą dziew­czynę z tych wysp.

Nieczęsto kapryśna fortuna obdarza kogoś tak szczo­drze jak Sally Phillimore. Pominąwszy już piękność, która mogła wystarczyć za wszystkie inne dary, Sally uchodziła w towarzyskich kręgach Honolulu za księż­niczkę z bajki. Rodzina Phillimore'ów była u szczytu powodzenia - ich statki pływały po wszystkich ocea­nach, a na wielu tysiącach akrów ziemi dojrzewała ich trzcina cukrowa. Kiedy w tańcu Alek opuszczał wzrok, widział na alabastrowej szyi Sally symbol jej pozycji i bogactwa - słynny naszyjnik z pereł, które ojciec, Marc Phillimore, przywiózł jej z Londynu. Kosztowały tyle, że suma ta zapierała dech w piersiach mieszkań­ców Honolulu.

Eden w dalszym ciągu wpatrywał się we mgłę - z przyjemnością wspominał ów wieczór na Hawajach, wieczór pełen czaru i zapachu egzotycznych kwiatów, słyszał znowu wesoły śmiech, daleki poszum fal ude­rzających o brzeg, miękkie tony muzyki. I jak przez mgłę widział błyski w niebieskich oczach Sally wznie­sionych ku niemu. Wyraźniej natomiast - bądź co bądź był teraz prawie sześćdziesięcioletnim człowiekiem interesów - widział wielkie, świetliste perły na szyi Sally, a w nich ciepły odblask świateł.

No cóż - wzruszył ramionami. Wszystko to działo się czterdzieści lat temu i wiele się od tego czasu zmieniło. Małżeństwo Sally z Fredem Jordanem na przykład, a potem, w parę lat później, przyjście na świat ich jedynego syna, Wiktora. Eden uśmiechnął się nieweso­ło. Jakże niewłaściwe imię nadała temu nieobliczalne­mu, zwariowanemu chłopcu!

7


Odszedł od okna i stanął przy biurku. Na pewno jakaś nowa eskapada Wiktora stała się powodem tej sceny, jaka się za chwilę rozegra tutaj w jego biurze. Tak, na pewno nic innego!

Siedział zagłębiony w lekturze poczty, kiedy sekre­tarka otworzyła drzwi ze słowami:

-              Pani Jordan.

Wstał i patrzył na nadchodzącą damę. Wesoła i po­godna jak dawniej - jakże dzielnie opierała się czasowi!

-              Alek, drogi przyjacielu! - zawołała.

On zaś ujął jej drobne dłonie i rzekł:

-              Sally! Tak się cieszę, że cię widzę! Siądź tutaj! - przysunął ciężki klubowy fotel do samego biurka. – Jak zwykle honorowe miejsce dla ciebie!

Usiadła uśmiechnięta. Eden zajął krzesło za biur­kiem. Wydawał się trochę zmieszany.

-              Powiedz mi... Od jak dawna jesteś w San Fran­cisco?

-              Od dwóch tygodni. Tak, w poniedziałek minęły dwa tygodnie.

-              Nie dotrzymałaś słowa, Sally. Nie zawiadomiłaś mnie o przyjeździe.

-              Bo tak miło i wesoło spędzałam czas - tłumaczyła się. - Wiktor jest taki dla mnie dobry.

-              Ach, tak... Wiktor... Mam nadzieję, że miewa się dobrze. - Odwrócił głowę i wyjrzał przez okno. - O, mgła się rozwiewa - zauważył - będzie jeszcze pogoda.

-              Kochany Alek - potrząsnęła głową. - Uważam, że nie ma co udawać, najlepiej przystąpić od razu do rzeczy. Otóż, jak ci już wspomniałam telefonicznie, zdecydowałam się sprzedać perły Phillimore'ów.

-              Czemu nie? - skinął głową. - Co komu z nich przyjdzie, prawda?

-              No, nie! - zawołała żywo. - Powiedziałabym raczej: co mnie po

8


tych perłach! Zawsze jestem zwolenni­czką harmonii, a te wspaniałe perły pasują tylko do młodości. Zresztą nawet nie dlatego chcę je sprzedać. Gdybym mogła, nie pozbywałabym się ich. Tylko że, widzisz, jestem zrujnowana. Eden znów wyjrzał przez okno, nic nie mówiąc.

-              To brzmi absurdalnie - ciągnęła dalej. - Ze wszyst­kich statków Phillimore'ów, ze wszystkich plantacji Phillimore'ów nie zostało ani śladu. Wielka willa na wybrzeżu Pacyfiku zadłużona do ostateczności. Bo ro­zumiesz... Wiktor zrobił kilka niefortunnych inwes­tycji...

-              Rozumiem - powiedział Eden cicho.

-              O, wiem doskonale, co myślisz. Wiktor jest niedob­ry. Głupi, nieodpowiedzialny, a może i gorzej. Ale po śmierci Franka jest wszystkim, co mi zostało. I nie opuszczę go w potrzebie.

-              Nie myślałem źle o Wiktorze, Sally— uśmiechnął się Eden. - Ja też mam syna.

-              O, przepraszam - zawołała - powinnam była od razu zapytać o niego. Co słychać u Boba?

-              No cóż, mam wrażenie, że wszystko w porządku. Niewykluczone, że zjawi się tu, nim wyjdziesz, o ile już wstał.

-              Pracuje razem z tobą w firmie?

-              Niezupełnie - Eden wzruszył ramionami. - Skoń­czył studia przed trzema laty. Później cały rok spędził na pływaniu po morzach południowych, drugi w Euro­pie, a trzeci, o ile się orientuję, w sali karcianej swego klubu. Mimo to mam wrażenie, że ostatnio zaczyna się trochę przejmować swoją karierą. Mówi, że chce zostać dziennikarzem. Ma w prasie dużo przyjaciół.

Jubiler wskazał gestem gabinet i dodał:

-              Tego rodzaju sprawy, którym ja poświęciłem całe życie, ogromnie nudzą Boba.

9


-              Biedny Alek - powiedziała cicho Sally. - Tak trudno jest zrozumieć tych młodych! Ale przyszłam tu, żeby porozmawiać z tobą o moich własnych kłopotach. Jak ci powiedziałam, jestem zrujnowana. Te perły to wszystko, co posiadam.

-              No, nie jest to mało - zauważył Eden.

-              W każdym razie wystarczą, żeby wyciągnąć Wikto­ra z tarapatów. Starczą także na tych parę lat, jakie mi jeszcze pozostały. Wiem, że ojciec zapłacił za nie dzie­więćdziesiąt tysięcy dolarów. Na owe czasy była to ogromna suma, ale dzisiaj...

-              Dzisiaj - powtórzył Eden. - Widzę, że się nie orientujesz, Sally. Od lat wszystkie szlachetne kamie­nie, a więc i perły, poszły ogromnie w górę. Dzisiaj ten naszyjnik wart jest co najmniej... trzysta tysięcy dolarów.

-              Niemożliwe! - powiedziała zaskoczona. - Jesteś tego pewien? Nigdy nie widziałeś tego naszyjnika...

-              A ja właśnie zastanawiałem się, czy pamiętasz... - rzekł z lekkim wyrzutem - ale widzę, że nie. Tuż przed twoim przyjściem snułem wspomnienia z młodości. Był taki wieczór, czterdzieści lat temu, kiedy bawiłem na Hawajach u mojego wuja. Miałem zaledwie siedem­naście lat, ale zostałem zaproszony do twoich rodziców na bal, a ty uczyłaś mnie two- stepa. Na szyi miałaś sznur pereł. Ten wieczór jest jednym z najpiękniej­szych wspomnień w moim życiu.

-              Och, tak! - zawołała. - Teraz doskonale pamiętam. Ojciec przywiózł mi właśnie te perły z Londynu i mia­łam je na sobie po raz pierwszy. Czterdzieści lat temu... Ach, Alek, wróćmy lepiej do teraźniejszości. Wspom­nienia czasem bolą. - Chwilę milczała, a potem powie­działa:

-              Więc mówisz, że trzysta tysięcy?

-              Nie gwarantuję, że uda mi się taką kwotę osiągnąć, powiedzia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin