Cook Glen - Garrett 4 - Stare cynowe smutki.pdf

(1007 KB) Pobierz
04 Stare Cynowe Smutki.doc
Glen Cook
Stare Cynowe Smutki
Tytuł oryginału: Old Tinny Sadnesses
Przełożyła Aleksandra Jagiełłowicz
I
okładnie w chwili, kiedy wyda ci się, że masz wszystko uporządkowane i zaczynasz
wychodzić na swoje, staruszek Los przegalopuje ci po grzbiecie i nawet się nie
zatrzyma, żeby powiedzieć „przepraszam". A jeśli nazywasz się Garrett, zdarza ci się
to co chwila. Możesz napisać o tym książkę.
Nazywam się Garrett. Cokolwiek po trzydziestce, sześć stóp wzrostu, ciemne włosy, dwieście
funtów wagi z okładem... no, może niedługo będzie więcej, bo moją ulubioną potrawą jest pi-
wo. Mój charakter można opisać na wiele sposobów: ponury, skwaszony, sarkastyczny lub
cyniczny. Co chcesz, byle dosadnie. Wrogowie twierdzą, że jestem podstępny i złośliwy. Ale,
do licha, tak naprawdę jestem słodki. Duży, puszysty i mięciutki pluszowy miś o miłym
uśmiechu i uduchowionych oczkach.
Nie wierzcie we wszystko, co wam mówią. Jestem po prostu realistą, który cierpi na
nieuleczalny wrzód pragmatycznego romantyzmu. Kiedyś byłem naprawdę romantyczny, a
potem odpracowałem moją piątkę we flocie Marines. To prawie załatwiło sprawę.
Pamiętam dobrze czasy Korpusu. Muszę je pamiętać, bo gdyby nie one, to nigdy by się nie
zdarzyło.
Morley mówi, że jestem śmierdzący leń, ale czego można się spodziewać po osobniku, który
nie ma dość hartu ducha, aby przez pięć minut usiedzieć na miejscu. Wcale nie jestem leniwy
— po prostu nie czuję potrzeby pracy, jeśli nie odczuwam braku pieniędzy. Gdy to następuje,
pracuję jako tajny agent, co oznacza, że spędzam mnóstwo czasu wśród ludzi ze
specyficznego środowiska. Takich, których raczej nie zaprasza się do domu na kolację -
porywaczy, szantażystów, łotrów, złodziei i morderców.
Ech, co to nie wyrasta z tych dzieciaków...
Nie jest to szczególnie wspaniałe życie. Nie upamiętnią mnie w żadnych książkach
historycznych, ale przynajmniej jestem swoim własnym szefem, ustalam moje własne zasady
i sam wybieram sobie robotę, dzięki czemu mam znacznie mniej problemów i znacznie
rzadziej muszę chodzić na kompromis z własnym sumieniem.
Unikanie pracy, gdy nie potrzebuję pieniędzy, oznacza, że kiedy ktoś stuka do drzwi mojego
domu przy ulicy Macunado, najpierw uważnie obserwuję go przez judasza, a jeśli wygląda
jak potencjalny klient, po prostu nie otwieram drzwi.
Był wczesnowiosenny dzień, wyjątkowo wcześnie jak na tę porę roku. Właściwie miała być
zima, ale ktoś na górze przysnął. Śnieg zaczął topnieć. Po sześciu dniach nienaturalnego
ciepła i słońca drzewa dały się nabrać i zaczęły wypuszczać pączki. Jeszcze tego pożałują.
Od początku roztopów nie wystawiłem nosa z domu. Siedziałem przy biurku i rozliczałem
kilka drobnych fuch, które zleciłem, planując niewielki spacer, zanim dostanę klaustrofobii. I
właśnie wtedy ktoś zapukał.
Dean miał akurat dzień wolny, więc musiałem się pofatygować osobiście. Powlokłem się do
drzwi i wyjrzałem. Dałem się zaskoczyć. I, bracie, dałem się wrobić.
Z reguły zwiastun większych kłopotów zawsze nosi spódniczkę i patrząc na niego, masz
wrażenie, że takie istoty przechadzają się wyłącznie w twoich snach. Jeśli ktoś uważa, że to
za delikatne stwierdzenie, powiem inaczej: lubię dojrzałe jabłuszka, ale pracuję nad sobą.
Dajcie mi z tysiąc lat, a wtedy może...
Tym razem to nie było jabłuszko. Był to facet, którego znałem dawno temu i nie
spodziewałem się ujrzeć nigdy więcej. Stał tam i wyglądał raczej na zakłopotanego niż
mającego kłopoty. Otworzyłem.
I to był mój pierwszy błąd.
D
— Sierżancie! Co pan tu robi? I jak się pan ma? — Zafundowałem mu grabę. Kiedy go
widziałem ostatnio, raczej nie miałbym na to odwagi.
Był o dwadzieścia lat starszy ode mnie, wzrost ten sam, ale dziesięć kilogramów wagi mniej.
Skóra jak dobrze wyprawiony rzemień, wielkie uszy dziarsko rozpostarte na wiatr, zmarszcz-
ki, małe czarne oczka, ciemne włosy z dużą ilością siwizny, której wcześniej tam nie było.
Nie wiem, na czym to polegało, ale był najbrzydszym facetem, jakiego znam. Wydawał się
cholernie wysportowany, ale tacy jak on nie zmieniają się nawet powyżej setki. Stał
wyprostowany, jakby ktoś przybił mu sztachetę do kręgosłupa.
- Dzięki, w porządku - odparł, ujął moją dłoń i szczerze ją uścisnął. Małe, paciorkowate oczka
wwiercały się we mnie, jakby mógł widzieć przeze mnie na wylot. Zawsze to potrafił. - Przy-
brałeś kilka kilo.
- Trochę więcej w pasie, trochę mniej na głowie. — Poklepałem się po czuprynie. Do tej pory
nie zauważał tego nikt oprócz mnie. - Ale co pan robi tutaj, w TunFaire? Proszę, niechże pan
wchodzi.
- Jestem na emeryturze, odszedłem z Korpusu. Słyszałem o tobie parę ciekawych rzeczy.
Dość ekscytujących, jeśli mam być szczery. Obracałem się w okolicy i pomyślałem, że zajrzę.
Oczywiście, jeśli nie jesteś zajęty.
- Ani trochę. Piwa? Chodźmy do kuchni. — Poprowadziłem go wprost do królestwa Deana.
Staruszek był za daleko, żeby go bronić. - Kiedy pan wyszedł?
- Już ze trzy lata temu, Garrett.
- Naprawdę? A ja myślałem, że w wieku stu pięćdziesięciu lat umrze pan w kieracie.
Nazywał się Blake Peters, ale chłopcy mówili na niego Czarny Pietrek. Był dla nas
najbliższym z możliwych wcieleniem Boga lub szatana, jakie znaliśmy, zawodowym
żołnierzem, bez którego mundur nie mógł istnieć. Nie potrafiłem go sobie wyobrazić jako
cywila. Trzy lata? Wyglądał jak sierżant Marines w przebraniu.
- Wszyscy się zmieniamy. Zacząłem myśleć, zamiast robić to, co mi każą. Niezłe piwo.
Pewnie, że niezłe. Weider, piwowar, przesłał mi baryłkę w podziękowaniu za dawną
przysługę i żeby mi przypomnieć, iż wciąż dla niego pracuję. Przez chwilę nie było mnie w
domu i biedak obawiał się, że jego pracownicy znów mogą ruszyć na fuchę.
— I co pan teraz porabia? - Czułem się nieco zakłopotany. Nigdy sam tego nie
doświadczyłem — mój ojciec zginął w bitwie w Kantardzie, gdy miałem cztery lata - ale
chłopaki opowiadali, że dziwnie się czuli, gdy po raz pierwszy spotykali się twarzą w twarz z
ojcami. Czarny Pietrek nie był nawet przyjacielem. Był sierżantem. Teraz już nie, ale i tak nie
znałem go z innej strony.
— Pracuję dla generała Stantnora. Należałem do jego sztabu. Kiedy poszedł na emeryturę,
poprosił, żebym poszedł z nim. No i poszedłem.
Westchnąłem. Za moich czasów Stantnor był pułkownikiem i szefem wszystkich Marines
działających z Full Harbor, to znaczy około dwóch tysięcy ludzi. Nigdy go nie spotkałem, ale
w czasie służby miałem niejedną okazję, by się na jego temat wypowiadać. Nie zawsze były
to komplementy. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy wychodziłem, został komendantem
korpusu i przeniósł się do Leifmold, do kwatery głównej marynarki Karenty i Marines.
- Robota prawie taka sama jak przedtem, ale lepiej płatna -opowiadał Peters. - Wygląda, że
nieźle ci się wiedzie. Słyszałem, że to twój dom.
I wtedy zacząłem nabierać podejrzeń. Taki mały, dokuczliwy robaczek, taki szepcik. Widać
popracował sobie, zanim przyszedł. Co oznaczało, że to nie wspomnienia go tu sprowadziły.
- Nie chodzę głodny - przyznałem. — Ale martwię się jutrem. Jak długo będę miał refleks i
czujny umysł. I nogi już nie te co kiedyś.
- Musisz trochę więcej poćwiczyć. Nie dbasz o siebie: To widać. Parsknąłem. Kolejny Morley
Dotes?
- Tylko ani słowa o zielonych listkach i czerwonym mięsie. Już mam takiego elfiego ojca
chrzestnego, który mnie tym nęka.
Popatrzył na mnie, zaskoczony. Niezły widok na takiej facjacie.
- Przepraszam. To taki żarcik. No to teraz sobie pan trochę popuścił, co? - Nieczęsto
słyszałem nazwisko Stantnora, odkąd poszedłem do cywila. Wiem, że wrócił do domu w
TunFaire, do posiadłości rodzinnej na południe od miasta, ale to by było wszystko. Stał się
samotnikiem, ignorującym politykę i interesy, dwa najważniejsze cele, do których dążyli
zwykle ci, którzy żywi wyszli z wiecznie niedokończonej wojny kantardzkiej.
- Nie mieliśmy dużego wyboru. - Przez chwilę miał kwaśną minę i wyglądał na
zdenerwowanego. - Planował zająć się dostawą materiałów, ale zachorował. Pewnie coś
złapał na wyspach. Wszystko z niego uszło. Prawie cały czas leży w łóżku.
Szkoda. Na plus należy Stantnorowi przyznać, że nigdy nie siedział na tyłku w kwaterze w
Full Harbor, przestawiając żołnierzy jak pionki na szachownicy. W czasie największego
zamętu był z nami i nadstawiał tyłka tak samo jak my.
- Szkoda. Wcale nie ukrywałem, że jest mi przykro.
- Może bardziej niż szkoda, Garrett. Coraz gorzej z nim. Myślę, że umiera. I obawiam się, że
ktoś mu w tym pomaga.
Podejrzenie zmieniło się w pewność.
- Pan chyba nie przypadkiem się tu zabłąkał. Nie owijał w bawełnę.
- Nie. Przychodzę odebrać dług. Nie musiał nic wyjaśniać.
Pewnego razu dorwali nas ze spuszczonymi portkami na jednej z wysp. Niespodziewany atak
Venageti prawie wtarł nas w ziemię. Ci, którzy przeżyli, zwiali na bagna i żyli tym, co nie
zdołało ich zjeść, wciąż dręcząc Venagetich. Sierżant Peters przeprowadził nas przez to
piekło. Tyle mu zawdzięczaliśmy.
Ale ja zawdzięczałem mu jeszcze więcej. Wyniósł mnie, kiedy zostałem ranny. Wcale nie
musiał tego robić. A ja mogłem tam sobie leżeć i czekać, aż Venageti przyjdą i mnie dobiją.
- Ten stary człowiek dużo dla mnie znaczy, Garrett. Jest jedyną rodziną, jaką mam. Ktoś go
pomału zabija, a ja nie wiem kto i jak. Nie potrafię tego powstrzymać. Nigdy nie czułem się
tak bezradny. Dlatego zjawiłem się u człowieka, który ma opinię, że rozwiązuje sprawy
nierozwiązywalne.
Nie chciało mi się pracować, ale Garrett zawsze spłaca długi. Pociągnąłem długi łyk piwa,
potem głęboko zaczerpnąłem tchu i zakląłem pod nosem.
- Opowiadaj pan. Peters potrząsnął głową.
- Nie będę ci opowiadał tego, w co sam nie wierzę.
- Cholera, sierżancie...
- Garrett! - wciąż miał ten sam głos, zmuszający do słuchania, choć go nawet nie podniósł.
- Dobra, słucham...
- Ma inne problemy. Wmówiłem mu, że należy wynająć specjalistę, który się nimi zajmie.
Wmówiłem mu, jaką masz reputację, i przekazałem wszystkie moje wspomnienia o tobie z
czasów Korpusu. Porozmawia z tobą jutro rano. Jeśli będziesz pamiętał, żeby wytrzeć końskie
gówna z butów, zanim wejdziesz do domu, na pewno cię wynajmie. Rób, co ci każe. A przy
okazji wykonaj właściwie zadanie. Dotarło?
Kiwnąłem głową. Zwariowany pomysł, ale cóż, tacy już są klienci. Zawsze podchodzą do
sprawy od kuchni.
- Dla wszystkich innych będziesz tylko wynajętym pomocnikiem, bliżej nieznanego
pochodzenia. Musisz mieć jakieś inne nazwisko. Jesteś dość znany w pewnych kręgach.
Nazwisko Garrett może komuś coś mówić.
Westchnąłem.
- Coś mi to tak wygląda, jakbym miał tam spędzić sporo czasu.
- Powinieneś zostać, dopóki nie wykonasz zadania. Muszę wiedzieć, jakiego nazwiska
będziesz używał, zanim wyjdę, albo nie wyściubisz nosa nawet za drzwi frontowe.
- Mike Sexton - palnąłem pierwsze nazwisko, jakie przyszło mi do głowy. Musiało to być
boskie natchnienie, choć ciut niebezpieczne.
Mike Sexton był pierwszym zwiadowcą naszej kompanii. Nie wrócił z wysp. Peters wysłał go
na zwiad przed nocnym wypadem i chłop przepadł. Był podwładnym Czarnego Pietrka, jego
jedynym i najlepszym przyjacielem.
Wyraz twarzy Petersa stał się nagle zimny i twardy. Oczy zwęziły mu się niebezpiecznie.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale sierżant nigdy nie kłapał gębą bezmyślnie.
- Ujdzie — burknął. — Słyszeli, jak wspominam to nazwisko. Wyjaśnię, skąd się znamy.
Chyba nikomu nie mówiłem, że przepadł.
Na pewno nie. Nie pyszczył na prawo i lewo o swoich błędach, nawet przed samym sobą.
Założę się, że wciąż jeszcze skrycie wierzy, że Mike się zamelduje.
- Tak mi się wydaje. Wlał w siebie resztkę piwa.
- Zrobisz to?
- Wiedziałeś, że to zrobię, zanim zastukałeś w te drzwi. Nie mam wyboru.
Uśmiechnął się. Głupio to wyglądało na tym paskudnym cyferblacie.
— Nie miałem pewności. Zawsze byłeś upartym sukinsynem. - Wyciągnął wytartą sukienną
sakiewkę, tę samą, którą miał niegdyś, ale bardziej spasioną. Odliczył pięćdziesiąt marek. W
srebrze. Co było samo z siebie pewnym stwierdzeniem. Ceny srebra poszły w niebo jak
ptaszki, odkąd Glory Mooncalled wykpił wszystkich i stwierdził, że cały Kantard jest
niezależną republiką, gdzie nie ma miejsca dla Karentyńczyków, Venageti i innej hałastry.
Srebro jest paliwem, które kręci czarami. Karenta i Venageta tańczą, jak im zagrają
czarownicy. Największe, najbardziej produktywne kopalnie srebra na świecie leżą w
Kantardzie, dlatego właśnie te rządzące bandy tłuką się o nie od czasów, gdy mój dziadek był
bobasem. Aż wreszcie najemnik Glory Mooncalled wywinął swój sławetny numer.
I do tej pory to działa. Ale zdziwiłbym się, gdyby szło mu tak dalej. Wszystkim dał popalić, a
sam siedzi w środku.
Nie potrwa długo, jak znów się zaczną naparzać.
Już otwarłem dziób, by powiedzieć Petersowi, że wcale nie musi mi płacić. Miałem wobec
niego dług. Ale zorientowałem się, że to nie tak. Musiał zapłacić. Powoływał się na dług
życia, ale nie za darmo. Nie oczekiwał, że będę robił za frajer. Chciał tylko, żebym robił. A
może i generałowi coś spłacał, biorąc na siebie ten rachunek.
- Osiem na dzień plus wydatki - powiedziałem. - Zniżka dla starego przyjaciela. Jeśli się
okaże za dużo, zwrócę, a w razie potrzeby upomnę się o więcej. - Zaniosłem forsę do pokoju
Truposza, do depozytu. Truposz był mocno zajęty tym, co mu wychodziło najlepiej, to znaczy
chrapaniem. Wszystkie sto osiemdziesiąt kilo z okładem. Już tak długo w tym siedział, że
prawie się za nim stęskniłem.
I wtedy stwierdziłem, że najwyższy czas wziąć się za robotę. Tęsknić za kompanią Truposza
to w zasadzie to samo co wzdychać do towarzystwa inkwizytora.
Gdy wróciłem, Peters był gotów do wyjścia.
- Zobaczymy się rano? - zapytał. W jego słowach krył się cień desperacji.
- Będę tam. Słowo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin