!Alistair Maclean - Przełęcz Złamanego Serca.doc

(626 KB) Pobierz
Alistair MacLean

Alistair MacLean

Przełęcz złamanego serca.

 

 

 

OSOBY

              John Deakin . . . . . . . . . . . . . . . .              rewolwerowiec

              Pułkownik Claremont . . . . . . . .  oficer kawalerii

              Pułkownik Fairchild . . . . . . . . .              komendant Fortu Humboldta

              Gubernator Fairchild . . . . . . . . .              gubernator stanu Nevada

              Marika Fairchild . . . . . . . . . . . .              bratanica gubernatora

                                                                                                        i córka pułkownika

              Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . .               adiutant gubernatora

              Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . .               szeryf

              Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . . . .               osławiony bandyta

              Biała Ręka . . . . . . . . . . . . . . . . .              wódz Pajutów

              Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . . . .               hazardzista

              Wielebny Theodore Peabody . .   przyszły kapelan Virginia Cit

              Doktor Molyneux . . . . . . . . . . .              lekarz wojskowy

              Chris Banlon . . . . . . . . . . . . . . .               maszynista

              Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .              kucharz

              Henry . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .               kelner

              Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .              sierżant

              Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .              hamulcowy

              Rafferty . . . . . . . . . . . . . . . . . . .              żołnierz

              Ferguson, Carter, Simpson . . . .               telegrafiści wojskowi

              Benson, Carmody, Harris . . . . .               bandyci mniejszego kalibru

                                      Kapitan Oakland,

              Porucznik Newell   . . . . . . . . . .     występują biernie, choć nie

                                                                             bez znaczenia dla akcji

 

OSOBY

John Deakin . . . . . . . . . . . . . . Pułkownik Claremont . . . . . . . . . Pułkownik Fairchild . . . . . . . . . Gubernator Fairchild . . . . . . . . . Marika Fairchild . . . . . . . . . . . .

Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . . . Biała Ręka . . . . . . . . . . . . . . . Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . Wielebny Theodore Peabody . . . . Doktor Molyneux . . . . . . . . . Chris Banlon . . . . . . . . . . . Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . . Henry.................. Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . Rafferty . . . . . . . . . . . . . . . . . Ferguson, Carter, Simpson . . . . . Benson, Carmody, Harris . . . . . . Kapitan Oakland,

porucznik Newell . . . . . . . . . . .

rewolwerowiec oficer kawalerii

komendant Fortu Humboldta gubernator stanu Nevada bratanica gubernatora

i córka pułkownika adiutant gubernatora szeryf

osławiony bandyta wódz Pajutów hazardzista przyszły kapelan Virginia City . lekarz wojskowy

maszynista kucharz kelner sierżant hamulcowy żołnierz telegrafiści wojskowi bandyci mniejszego kalibru

występują biernie, choć nie bez znaczenia dla akcji

 

 

 

osadzenie akcji niniejszej książki w roku 1893 podyktowały następujące wydarzenia:

 

              gorączka złota w Kalifornii . . . . . . . . . . . . . . . . . .              1855-75

              odkrycie pokładów złota w Comstock . . . . . . . . . . .              1859

              buunty Indian w Nevadzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . .              1860-80

              proklamowanie stanu Nevada . . . . . . . . . . . . . . . . .              1864

              zakończenie budowy kolei Union Pacific . . . . . . . . . .              1869

              odkrycie wielkiej żyły złota w kopalni Bonanza . . . . .1873

              epidemia cholery w Górach Skalistych . . . . . . . . . . .              1873

skonstruowanie pierwszego karabinu powtarzalnego             

              typu „Winchester" . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .              1873

-               założenie Uniwersytetu Stanu Nevada (w Elko) . . . . . .              1873

              Katastrofalny pożar w Lake's Crossing             

              od 1879 roku zwanym Reno) . . . . . . . . . . . . . . . . .              1873

notabene: Wysyłanie wojska do zwalczania epidemii cholery jest tylko ~.-a z pozoru dziwne - w Nevadzie służbę zdrowia zorganizowano dopiero w roku 1893.

 

Rozdział pierwszy

 

  Bar hotelu w Reese City, górnolotnie nazwanego „Imperial", zionął atmosferą porażki i rozkładu, bezbrzeżną tęsknotą za świetnością dni minionych, dni, które odeszły na zawsze. Z popękanych i brudnych ścian, tu i ówdzie otynkowanych, spoglądały wyblakłe podobizny osobników z sumiastymi wąsami, nieodparcie kojarzące się z szajką bandytów. Brak napisu „Poszukiwany" pod wizerunkami zakrawał na ironię. Obłupane deski, które udawały podłogę, były niemiłosiernie wypaczone, ich barwa zaś pozwalała przypuszczać, że ściany odmalowano względnie niedawno. Liczne spluwaczki, w które nikt jakoś nie trafiał, dawały się zauważyć gołym okiem, czego nie można powiedzieć o choćby najmniejszym nie zaśmieconym kawałku podłogi - pod nogami walały się setki niedopałków, a wypalone ślady na deskach świadczyły niezbicie, że palacze nie zawracali sobie głowy gaszeniem cygar. Klosze lamp naftowych, podobnie jak sufit, były czarne od sadzy, a wiszące nad szynkwasem długie lustro upstrzone przez muchy. Strudzonemu podróżnikowi. szukającemu schronienia bar oferował jedynie całkowity brak higieny, nastrój krańcowej dekadencji i obezwładniające poczucie przygnębienia i rozpaczy.

   Nie inaczej prezentowała się klientela lokalu, doskonale pasująca do ogólnej atmosfery. Przeważali nieprzyzwoicie wiekowi, apatyczni bywalcy, obdarci i nie ogoleni. Wszyscy jak jeden mąż kontemplowali niewesołą i beznadziejną przyszłość przez dno szklanek z whisky. Samotny barman - krótkowzroczny jegomość w sięgającym po pachy fartuchu, który, przewidując kłopoty z pralnią, przezornie ufarbował na czarno w zamierzchłej przeszłości - wyraźnie podzielał podły nastrój. Trzymał w ręku pamiętającą lepsze czasy ścierkę, na której od biedy można by się doszukać śladów bieli, i z ponurą miną usiłował doprowadzić do połysku straszliwie popękaną i wyszczerbioną szklankę.

Porwał się z motyką na słońce. Jego ślamazarne ruchy przywodziły na myśl wskrzeszonego nieboszczyka, który zapadł na artretyzm. Hotel „Imperial" i współczesne mu hulaszcze, gościnne i przytulne zajazdy wiktoriańskiej Anglii, znane z kart powieści Dickensa, dzieliła nieprzebyta przepaść.

   W całym barze istniała tylko jedna oaza życia towarzyskiego. Wokół stołu przy samych drzwiach rozsiadło się sześć osób. Trzy z nich zajmowały biegnącą wzdłuż ściany ławę z wysokim oparciem. Siedzący pośrodku mężczyzna niewątpliwie grał pierwsze skrzypce przy stole. Wysoki i szczupły, nosił mundur pułkownika kawalerii Stanów Zjednoczonych. Ogorzała twarz i „kurze łapki" pod oczami zdradzały człowieka, który dużo przebywa na słońcu. Miał około pięćdziesięciu lat, orli nos, inteligentną twarz i bujne, zaczesane do tyłu włosy, a ponadto - rzecz na owe czasy niezwykła - był gładko ogolony. Właśnie patrzył z niechęcią na mężczyznę stojącego po drugiej stronie stołu.

  Człowiek ten, olbrzymi ponurak ubrany od stóp do głów na czarno, nosił czarny, cienki jak kreska wąsik, a na piersi miał błyszczącą odznakę szeryfa.

    - Ależ pułkowniku Claremont! - protestował. - W tych okolicznościach...

    - Przepisy są przepisami - przerwał mu Claremont uprzejmie, acz ostrym i ciętym tonem, który znakomicie pasował do jego powierzchowności. - Sprawy wojskowe leżą w gestii wojska, a w gestii cywilów - cywilne. Żałuję, szeryfie...

- Pearce. Nathan Pearce.

  - A tak, oczywiście. Przepraszam, powinienem wiedzieć, jak pan się nazywa. - Claremont potrząsnął głową ze skruchą, lecz w jego głosie nie było śladu skruchy, kiedy mówił dalej: - Nasz pociąg wiezie wojsko. Cywile nie mogą nim podróżować... chyba że mają specjalne zezwolenie z Waszyngtonu.

  - Czyż nie pracujemy wszyscy dla rządu federalnego? - zapytał Pearce łagodnie.

- W świetle przepisów wojskowych, nie.

  - Rozumiem - bąknął szeryf, choć najwyraźniej nic nie rozumiał. Powoli, z namysłem, zlustrował pozostałą piątkę przy stole, w tym jedną kobietę. Nikt z nich nie nosił munduru. Zatrzymał wzrok na małym, chudym człowieczku w surducie i koloratce, którego wysokie czoło ścigało szybko ustępujące pola włosy. Duchowny, o wiecznie wylęknionej twarzy, wiercił się teraz niespokojnie pod badawczym spojrzeniem szeryfa, a jego wydatne jabłko Adama poruszało się w górę i w dół, jak gdyby bez przerwy przełykał ślinę.

  - Wielebny Theodore Peabody ma zarówno specjalne zezwolenie, jak i kwalifikacje - wyjaśnił sucho Claremont. Było jasne, że szacunek pułkownika dla pastora ma swoje granice. - Jego krewny jest osobistym sekretarzem prezydenta. Wielebny Peabody będzie kapelanem w Virginia City.

  - Kim?! - Pearce z niedowierzaniem przeniósł wzrok z pastora na Claremonta. - Chyba zwariował! Dłużej by się uchował wśród Pajutów. Peabody zwilżył językiem wargi, a jego grdyka znów zaczęła podskakiwać.

   - Ale... ale podobno Pajuci natychmiast zabijają każdego białego, który im wpadnie w ręce - wyjąkał.

   - Nie tak natychmiast. Zwykle robią to powolutku - pocieszył go szeryf i spojrzał na zwalistego, pękatego mężczyznę, który siedział obok pastora. Nosił on garnitur w krzykliwą kratę, miał wydatne, odpowiadające jego budowie szczęki i uśmiechał się wylewnie.

   - Doktor Edward Molyneux, szeryfie, do usług - przedstawił się tubalnym głosem.

   - Domyślam się, że pan też jedzie do Virginia City. Czeka tam pana sporo roboty... głównie wystawianie aktów zgonu. Szkoda tylko, że rzadko kiedy powodem zejścia będą przyczyny naturalne.

   - Nie dla mnie te jaskinie grzechu - odparł Molyneux pogodnie. - Ma pan przed sobą nowo mianowanego lekarza Fortu Humboldta. Tyle że nie znaleźli jeszcze dla mnie munduru.

   Pearce skinął głową, odmówił sobie paru nasuwających się komentarzy i znowu przesunął wzrok.

   - Oszczędzę panu zachodu z przesłuchiwaniem wszystkich po kolei - odezwał się Claremont z lekka poirytowanym głosem. - Alę nie dlatego, że ma pan prawo wiedzieć. Ot, tak ze zwykłej uprzejmości. - Nie sposób ocenić, czy ta nagana była zamierzona i czy odniosła skutek.

              Pułkownik wskazał na swego sąsiada po prawej ręce - mężczyznę o patriarchalnym wyglądzie

   i falujących siwych włosach. Nosił on wąsy i brodę. Mógłby ni stąd, ni zowąd wejść do gmachu senatu Stanów Zjednoczonych i zająć miejsce na sali obrad, a nikt by nawet nie mrugnął. Gdyby nie broda, byłby uderzająco podobny do Marka Twaina.

   - Zna pan zapewne gubernatora Nevady, pana Fairchilda - rzekł Claremont.

9

 

              Pearce skłonił głowę i z niejakim zainteresowaniem spojrzał na młodą, dwudziestokilkuletnią kobietę siedzącą po lewej ręce pułkownika. Miała bladą cerę i niezwykle czarne, zamglone oczy. Jej mocno ściągnięte włosy, prawie niewidoczne spod pilśniowego kapelusza o szerokim rondzie, były również czarne. Siedziała skulona, owinięta szczelnie w szary płaszcz o tym samym odcieniu co kapelusz - właściciel hotelu „Imperial" uważał, że jego dochody nie pozwalają na taką rozrzutność, jak zakup drewna na opał.

- Panna Marika Fairchild, bratanica gubernatora.

   - Ach tak? - Pearce oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na pułkownika. - Pewnie nowy kwatermistrz? - zadrwił.

Panna Fairchild jedzie do ojca, komendanta Fortu Humboldta - wyjaśnił Claremont zwięźle. - Starsi rangą oficerowie mają ten przywilej. - Skinął ręką w lewo. - A to adiutant gubernatora i oficer łącznikowy, major Bernard O'Brien. Major...

Przerwał w pół zdania i popatrzył z zaciekawieniem na Pearce'a, który przyglądał się O'Brienowi - tęgiemu mężczyźnie o pulchnej, opalonej i wesołej twarzy.

   O'Brien również przyglądał się Pearce'owi z rosnącym zainteresowaniem. Wreszcie, poznając go, zerwał się na równe nogi. Uśmiechnięci od ucha do ucha, obaj skoczyli ku sobie z wyciągniętymi rękami. Ściskali się i klepali po plecach jak bracia, którzy odnaleźli się po latach rozłąki. Stali bywalcy hotelu „Imperial" obserwowali ich ze zdumieniem - nawet najstarszy z nich nie pamiętał, by szeryf Nathan Pearce kiedykolwiek okazał choćby cień wzruszenia.

   - Sierżant Pearce! - wykrzyknął O'Brien rozpromieniony. - Jak mogłem nie skojarzyć od razu?! Nathan Pearce we własnej osobie! W życiu bym cię nie poznał. Człowieku, pod Chattanooga miałeś brodę...

- Prawie tak długą jak ty, poruczniku.

   - Majorze - poprawił go O'Brien z udaną powagą i dodał ze smutkiem: - Awans nierychliwy, ale sprawiedliwy. A niech mnie... Nathan Pearce! Najlepszy zwiadowca w całej armii, największy pogromca Indian, najszybszy rewolwer...

  - Z wyjątkiem ciebie, majorze - wtrącił sucho szeryf. - Pamiętasz, jak... - i zapominając o reszcie towarzystwa, dziarskim krokiem ruszyli objęci do szynkwasu.

  Tandetny przepych tego koszmarka projektanckiego był tak niebywały, że właściwie zasługiwał na podziw. Szynkwas tworzyły trzy ogromne - i ogromnie ciężkie - podkłady kolejowe, osadzone bez żadnego zabezpieczenia na dwóch kozłach, na oko niezdolnych udźwignąć nawet drobnej części ciężaru, jakim je obarczono. Niegdyś klasyczną prostotę tego projektu ukrywało zielone linoleum na wierzchu i wiszące z trzech stron aksamitne zasłony, sięgające podłogi. Ale czas nieubłaganie rozprawił się zarówno z linoleum, jak z aksamitem i obecnie każdy mógł podziwiać tajemnicę zamysłu projektanta.

  Pearce nie zląkł się wątłej konstrukcji szynkwasu. Bez wahania oparł na nim łokcie i dał stosowny znak czyścicielowi szklanek. Dwaj znajomi pogrążyli się w cichej rozmowie.

  Przy stole koło drzwi nikt nie zabierał głosu. Po chwili Marika Fairchild przerwała milczenie.

  - Co miał na myśli szeryf mówiąc „z wyjątkiem ciebie"? - zapytała ze zdziwieniem. - Rozmawiali o tropieniu, walce z Indianami, o strzelaniu, a przecież major potrafi tylko wypełniać formularze, śpiewać irlandzkie piosenki, opowiadać te swoje okropne anegdoty i... i...

   - I zabijać sprawniej niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi, prawda, gubernatorze?

   - Prawda. - Gubernator oparł dłoń na ramieniu bratanicy. - Moja droga, podczas wojny secesyjnej O'Brien należał do tych oficerów Unii, którzy otrzymali najwyższe odznaczenia. Trzeba na własne oczy zobaczyć, jak radzi sobie ze strzelbą czy rewolwerem, żeby w to uwierzyć. Major O'Brien jest moim adiutantem, to prawda, ale adiutantem bardzo szczególny. W tych górskich stanach polityka - a w końcu jestem politykiem - przybiera czasami postać, jak by to powiedzieć... przemocy fizycznej. Dopóki jednak mam go przy sobie, mogę spać spokojnie.

   - Ktoś mógłby cię skrzywdzić? Chcesz powiedzieć, że masz wrogów? - Wrogów! - Gubernator nieomal parsknął. - Znajdź mi gubernatora na zachód od Missisipi, który twierdzi, że ich nie ma, a pokażę ci wierutnego kłamcę.

   Marika spojrzała na niego niepewnie i z niedowierzaniem przeniosła wzrok na szerokie bary stojącego przy szynkwasie O'Briena. Chciała coś powiedzieć, lecz rozmyśliła się, bo major i szeryf odwrócili się i ze szklankami w rękach ruszyli do stołu. Rozmawiali teraz z ożywieniem. O'Brien starał się uspokoić rozdrażnionego przyjaciela.

   -- Do diabła, O'Brien - mówił szeryf - wiesz przecież, co to za jeden, ten Sepp Calhoun. Morderca, który rabował dyliżanse i pociągi, podżegał do wojen, sprzedawał Indianom broń i alkohol...

   - Wszyscy wiemy, co to za jeden - przerwał mu major pojednawczo. - Nikt bardziej od niego nie zasłużył sobie na stryczek. I będzie wisiał.

  

- Tyle że najpierw musi wpaść w ręce jakiegoś przedstawiciela prawa. Tutaj ja reprezentuję prawo, a nie ty i to twoje wojsko. Calhoun siedzi teraz w areszcie Fortu Humboldta. Ja tylko chcę go tu sprowadzić, nic więcej. Pojadę tam waszym pociągiem, a wrócę jakimś innym.

   - Słyszałeś, Nathan, co powiedział pułkownik. - Zakłopotany i skrępowany O'Brien zwrócił się do Claremonta: - Jak pan sądzi, czy moglibyśmy odesłać tego przestępcę do Reese City pod eskortą?

- Da się załatwić - odparł Claremont bez wahania. Pearce zmierzył go wzrokiem.

   - Czy mi się zdawało, czy sam pan twierdził, że ta sprawa nie leży w gestii wojska? - wycedził zimno.

   - Bo i nie leży. Robię panu tylko grzeczność. Wóz albo przewóz, szeryfie. - Oficer wyciągnął z kieszeni zegarek i spojrzał na niego z irytacją. - Nakarmiono już i napojono te przeklęte konie? Boże jedyny, dzisiejsze wojsko! Nikt nic nie zrobi, jeśli samemu wszystkiego się nie dopilnuje. - Wstał. - Wybaczy pan, gubernatorze, ale za pół godziny musimy ruszać. Zaraz wracam.

   - No proszę, rozkazuje mi, jakbym był na jego żołdzie, choć póki co to społeczeństwo na mnie płaci - zauważył Pearce po wyjściu Claremonta. - Pół godziny? - Ujął O'Briena pod ramię i poprowadził go do szynkwasu. - Trochę to mało, żeby nadrobić te dziesięć lat.

   - Chwileczkę, panowie - zatrzymał ich gubernator Fairchild. Sięgnął do teczki i wyciągnął zalakowaną kopertę. - Chyba o czymś zapomnieliśmy, majorze?

   - Wie pan, jak to jest, gdy dwaj towarzysze broni spotkają się po latach - usprawiedliwił się jego adiutant, wziął kopertę i podał ją Pearce'owi. - Szeryf z Ogden prosił, żeby ci to przekazać.

   Pearce podziękował skinieniem głowy i ruszył z majorem do szynkwasu. Po drodze O'Brien rozejrzał się od niechcenia. Jego uśmiechnięte irlandzkie oczy niczego nie pominęły. W ciągu ostatnich pięciu minut nie zaszła tam najmniejsza zmiana, nikt nawet nie drgnął. Zdawało się, że starcy przy ladzie i stołach zastygli na wieki niczym postacie z gabinetu figur woskowych. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do baru weszło pięciu mężczyzn. Bez słowa zajęli stół w głębi sali. Jeden z nich wyciągnął talię kart.

  - Ruchliwe tu macie towarzystwo, nie powiem - zauważył O'Brien. - Całe ruchliwe towarzystwo, w tym także ci, których trzeba było podsadzić na konie, wyjechało kilka miesięcy temu, kiedy w Comstock odkryto żyłę złota. Zostali sami starcy, choć Bóg świadkiem, że i tych jest niewielu; w tych stronach mało komu udaje się dożyć starości.

Włóczędzy, pijacy, niedołęgi, nicponie. Ale nie narzekam. Reese City potrzebuje szeryfa do utrzymywania spokoju mniej więcej tak, jak tutejszy cmentarz. - Pearce westchnął i uniósł dwa palce na znak, że zamawia następną kolejkę. Wyciągnął nóż, rozciął nim kopertę, którą dostał od majora, i wydobył plik listów gończych z kiepskimi podobiznami. Rozprostował je na porysowanym linoleum przykrywającym szynkwas.

- Nie widać po tobie zachwytu - stwierdził O'Brien.

   - Dziwisz się? Większość z nich zwiała do Meksyku dobre pół roku przed rozesłaniem tych listów. Zresztą najczęściej dają nam zdjęcia i nie takie jak trzeba, i nie tych co trzeba.

  Stacja w Reese City przedstawiała taki sam obraz nędzy i rozpaczy, jak bar hotelu „Imperial". Upalne lata i mroźne górskie zimy dały się we znaki skleconym z desek ścianom i choć budynek nie miał jeszcze czterech lat wyglądał, jak gdyby w każdej chwili miał się rozlecieć. Złota farba na tablicy z nazwą miasteczka złuszczyła się i wyblakła tak dalece, że napis był w zasadzie nieczytelny.

  Pułkownik Claremont odsunął skrawek płótna zastępujący drzwi, które już dawno rozstały się z przerdzewiałymi zawiasami, i zawołał, lecz jego wołanie pozostało bez odpowiedzi. Gdyby lepiej znał zwyczaje panujące w Reese City, nie zdziwiłoby go to ani trochę. Wiedziałby, że zawiadowca stacji, jedyny pracownik kolei Union Pacific w miasteczku, o ile akurat nie je, nie śpi lub nie odprawia sporadycznie kursujących pociągów - o przybyciu których uprzedzali go w porę życzliwi telegrafiści z sąsiednich stacji - przesiaduje stale w hotelu „Imperial", gdzie trąbi whisky w takich ilościach, jak gdyby go nic nie kosztowała, co zresztą było zgodne z prawdą. Łączyła go bowiem z właścicielem hotelu milcząca przyjacielska umowa, polegająca na tym, źe chociaż wszystkie dostawy trunków dla hotelu wysyłano koleją z Ogden, właściciel nie otrzymał rachunku za przewóz od blisko trzech lat.

   Claremont z gniewną miną odsunął zasłonę, wyszedł przed budynek i przebiegł wzrokiem cały skład pociągu. Za lokomotywą z wysokim kominem i tendrem, na który załadowano porąbane drewno, stało siedem wagonów pasażerskich, a na końcu hamulcowy. Wagony czwarty i piąty nie były jednak przeznaczone dla ludzi, o czym dobitnie świadczyły łączące je z peronem dwa solidnie podparte pomosty. U stóp pierwszego z nich krzepki, ciemnowłosy mężczyzna w koszuli i ze wspaniałym wąsem pracowicie odfajkowywał kolejne pozycje zespisu, który trzymał w ręku.

Claremont szybko ruszył ku niemu. Uważał Bellewa za najlepszego sierżanta w całej kawalerii Stanów Zjednoczonych, Bellew natomiast był zdania, że Claremont jest najwspanialszym dowódcą, pod jakim służył. Obaj starannie ukrywali, co myślą o sobie nawzajem.

   Pułkownik skinął sierżantowi głową, wszedł na pierwszy pomost i zajrzał do wagonu. Blisko cztery piąte powierzchni zajmowały w nim boksy dla koni, a reszta wolnego miejsca przeznaczona była na paszę i wodę. Wszystkie boksy były puste. Claremont zszedł na peron.

   - No i gdzie podzialiście konie, Bellew? I żołnierzy? Szukaj wiatru w polu, co?

Sierżant z niezmąconym spokojem zapinał kurtkę munduru.

   - Konie nakarmione i napojone, pułkowniku. Ludzie wzięli je właśnie pod siodło. Po dwóch dniach w wagonie należy im się trochę ruchu. - Mnie też, ale ja nie mam na to czasu. No dobrze, konie to

wprawdzie wasza sprawa, ale każcie już wprowadzić naszych czworonożnych przyjaciół do wagonów. Odjeżdżamy za pół godziny. Starczy prowiantu i wody dla zwierząt do samego fortu?

- Tak, pułkowniku. - Dla ludzi też?

- Też, pułkowniku.

   - A drewna do wszystkich pieców? Także do tych w wagonach z końmi? W górach będzie piekielnie zimno.

- Pod dostatkiem, pułkowniku.

   - Lepiej, żeby to była prawda... i dla was, i dla nas wszystkich. A gdzie jest kapitan Oakland? I porucznik Newell?

   - Byli tu, kiedy zabierałem konie i ludzi do stajni. Widziałem, jak szli w stronę lokomotywy, jakby się wybierali do miasta. Nie ma ich tam? - A skąd mam wiedzieć, u licha? Gdybym wiedział, to bym was nie pytał! - Irytacja Claremonta wskazywała, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. - Wyślijcie patrol, żeby ich odszukał. Niech się do mnie zgłoszą w hotelu „Imperial". Imperial... a to dobre!

   Odwrócił się i skierował do lokomotywy. Bellew wydał od dawna powstrzymywane, ciche, lecz wyraźne westchnienie ulgi. Pułkownik wszedł po żelaznych schodkach do kabiny. Chris Banlon, maszynista, był niski i chudy jak szczapa. Miał niewiarygodnie pomarszczoną, spaloną na ciemny brąz twarz, która stanowiła ze wszech miar niestosowne tło dla jego chabrowych oczu. Manipulował właśnie ciężkim kluczem francuskim. Widząc Claremonta, dokręcił sworzeń, przy którym majstrował, odłożył klucz do skrzynki z narzędziami i uśmiechnął się.

- Dzień dobry, pułkowniku. Jestem zaszczycony. - Jakieś kłopoty?

- Nie, zwykły przegląd, tak na wszelki wypadek. - Kocioł pod parą?

  Banlon otworzył drzwiczki paleniska. Claremont cofnął się mimowolnie, gdy buchnął na niego żar z rozpalonego do czerwoności pieca. Maszynista zamknął drzwiczki.

- Możemy ruszać w każdej chwili, pułkowniku.

  Claremont zerknął przez ramię na tender, gdzie piętrzyły się starannie ułożone szczapy.

- Opał? - zapytał.

  - Wystarczy do najbliższej stacji. A nawet zostanie. - Banlon spojrzał na tender z dumą. - Załadowaliśmy z Henrym ile się dało. Robota pali mu się w rękach.

  - Z Henrym? Kelnerem? - Twarz pułkownika ani drgnęła, lecz w jego głosie zabrzmiała nuta gniewu. - A co z tym waszym pomocnikiem... Jacksonem czy jak mu tam? Palaczem?

   - Ech, ten mój długi ozór - rzekł Banlon ze smutkiem. - Nigdy się nie nauczę trzymać języka za zębami. Henry sam zaproponował pomoc. A Jackson pomógł nam, no... później.

- Co znaczy później?

   - No, jak już wrócił z miasta z piwem. - Wyjątkowo niebieskie oczy z niepokojem zerkały na pułkownika. - Chyba się pan nie gniewa? - Jesteście pracownikami kolei, a nie żołnierzami - odparł krótko Claremont. - Nie obchodzi mnie, co robicie... byle byście się nie popili tak, że zlecimy z mostu w tych piekielnych górach. - Ruszył do schodków, lecz nagle odwrócił się do maszynisty. - Nie widzieliście czasem kapitana Oakląnda albo porucznika Newella?

   - Właściwie to widziałem ich obu. Wstąpili tu pogadać ze mą i z Henrym, a potem poszli do miasta.

- Mówili, dokąd idą?

- Niestety nie, pułkowniku.

   - No trudno, dziękuję. - Claremont zszedł na peron i spojrzał na tyły pociągu, gdzie Bellew siodłał swojego konia. - Powiedzcie patrolowi, że tamci są w mieście! - zawołał.

W odpowiedzi sierżant zasalutował niedbale.

  W hotelowym barze O'Brien i Pearce odwrócili się od szynkwasu. Szeryf chował listy gończe do koperty. Nagle obaj zamarli i popatrzyli w głąb sali, skąd dobiegł gniewny okrzyk.

 

 

   Potężny mężczyzna z ciemno rudą brodą, ubrany w welwetowe spodnie i kurtkę, wyglądające jakby je odziedziczył po dziadku, zerwał się na nogi i pochylił nad stołem, przy którym grano w karty. W prawej ręce trzymał nieduże działo - bez zbytniej przesady można tak bowiem określić colta typu „Peacemaker - lewą zaś przyciskał do blatu nadgarstek człowieka, który siedział naprzeciwko. Wysoko postawiony kołnierz z baraniej skóry i nasunięty na oczy czarny stetson tak skutecznie maskowały twarz siedzącego, że nie sposób było rozróżnić jego rysów.

- Co za dużo, to niezdrowo, przyjacielu - rzekł rudobrody.

   - O co chodzi, Garrity? - spytał Pearce łagodnie, podchodząc do stołu.

   Garrity zbliżył rewolwer na piętnaście centymetrów do twarzy nieznajomego.

   - Mamy tu szulera, szeryfie - powiedział. - W ciągu piętnastu minut ten drań okantował mnie na sto dwadzieścia dolarów.

   Pearce obejrzał się, bardziej z przyzwyczajenia niż z ciekawości, bo otworzyły się drzwi od ulicy. Pułkownik Claremont wkroczył do baru, przystanął, w dwie sekundy zorientował się, że coś się dzieje, i bez wahania podszedł do stołu pokerzystów. Rola kibica nie leżała w jego naturze. Pearce odwrócił się z powrotem do Garrity'ego.

- Może on poprostu dobrze gra?

   - Dobrze? - Garrity chyba się uśmiechnął, choć na temat jego miny ukrytej za rdzawą gęstwiną można było jedynie snuć przypuszczenia. - Aż za dobrze... Już ja się na tym znam. Sam pan wie, szeryfie, że przez ostatnie pięćdziesiąt lat zjadłem na kartach zęby.

Pearcy pokiwał głową.

  - Rzeczywiście, po naszym spotkaniu przy pokerze wstałem od stołu uboższy - przyznał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin