!Alistair Maclean - Przełęcz Złamanego Serca.rtf

(362 KB) Pobierz

Alistair MacLean

 

 

Przełęcz złamanego serca

 

Tytuł oryginału: Breakheart Pass
 

Przełożyli Grażyna i Robert Ginalscy


Osoby

 

John Deakin               rewolwerowiec

Pułkownik Claremont              oficer kawalerii

Pułkownik Fairchild              komendant Fortu Humboldta

Gubernator Fairchild              gubernator stanu Nevada

Marika Fairchild              bratanica gubernatora i córka pułkownika

Major O’Brien              adiutant gubernatora

Nathan Pearce              szeryf

Sepp Calhoun              osławiony bandyta

Biała Ręka              wódz Pajutów

Garrity              hazardzista

Wielebny Theodore Peabody              przyszły kapelan Virginia City

Doktor Molyneux              lekarz wojskowy

Chris Banlon              maszynista

Carlos.              kucharz

Henry              kelner

Bellew.              sierżant

Devlin.              hamulcowy

Rafferty              żołnierz

Ferguson, Carter, Simpson              telegrafiści wojskowi

Benson, Carmody, Harris              bandyci mniejszego kalibru

Kapitan Oakland, Porucznik Newell               występują biernie, choć nie bez znaczenia dla akcji


Osadzenie akcji niniejszej książki w roku 1893 podyktowały następujące wydarzenia:

 

Gorączka złota w Kalifornii              1855–75

Odkrycie pokładów złota w Comstock              1859

Bunty Indian w Nevadzie              1860–80

Proklamowanie stanu Nevada              1864

Zakończenie budowy kolei Union Pacific              1869

Odkrycie wielkiej żyły złota w kopalni Bonanza              1873

Epidemia cholery w Górach Skalistych              1873

Skonstruowanie pierwszego karabinu powtarzalnego typu „Winchester”              1873

Założenie Uniwersytetu Stanu Nevada (w Elko)              1873

Katastrofalny pożar w Lake’s Crossing od 1879 roku zwanym Reno)              1873

 

Notabene: Wysyłanie wojska do zwalczania epidemii cholery jest tylko z pozoru dziwne – w Nevadzie służbę zdrowia zorganizowano dopiero w roku 1893.


Rozdział pierwszy

 

Bar hotelu w Reese City, górnolotnie nazwanego „Imperial”, zionął atmosferą porażki i rozkładu, bezbrzeżną tęsknotą za świetnością dni minionych, dni, które odeszły na zawsze. Z popękanych i brudnych ścian, tu i ówdzie otynkowanych, spoglądały wyblakłe podobizny osobników z sumiastymi wąsami, nieodparcie kojarzące się z szajką bandytów. Brak napisu „Poszukiwany” pod wizerunkami zakrawał na ironię. Obłupane deski, które udawały podłogę, były niemiłosiernie wypaczone, ich barwa zaś pozwalała przypuszczać, że ściany odmalowano względnie niedawno. Liczne spluwaczki, w które nikt jakoś nie trafiał, dawały się zauważyć gołym okiem, czego nie można powiedzieć o choćby najmniejszym nie zaśmieconym kawałku podłogi – pod nogami walały się setki niedopałków, a wypalone ślady na deskach świadczyły niezbicie, że palacze nie zawracali sobie głowy gaszeniem cygar. Klosze lamp naftowych, podobnie jak sufit, były czarne od sadzy, a wiszące nad szynkwasem długie lustro upstrzone przez muchy. Strudzonemu podróżnikowi szukającemu schronienia bar oferował jedynie całkowity brak higieny, nastrój krańcowej dekadencji i obezwładniające poczucie przygnębienia i rozpaczy.

Nie inaczej prezentowała się klientela lokalu, doskonale pasująca do ogólnej atmosfery. Przeważali nieprzyzwoicie wiekowi, apatyczni bywalcy, obdarci i nie ogoleni. Wszyscy jak jeden mąż kontemplowali niewesołą i beznadziejną przyszłość przez dno szklanek z whisky. Samotny barman – krótkowzroczny jegomość w sięgającym po pachy fartuchu, który, przewidując kłopoty z pralnią, przezornie ufarbował na czarno w zamierzchłej przeszłości – wyraźnie podzielał podły nastrój. Trzymał w ręku pamiętającą lepsze czasy ścierkę, na której od biedy można by się doszukać śladów bieli, i z ponurą miną usiłował doprowadzić do połysku straszliwie popękaną i wyszczerbioną szklankę. Porwał się z motyką na słońce. Jego ślamazarne ruchy przywodziły na myśl wskrzeszonego nieboszczyka, który zapadł na artretyzm. Hotel „Imperial” i współczesne mu hulaszcze, gościnne i przytulne zajazdy wiktoriańskiej Anglii, znane z kart powieści Dickensa, dzieliła nieprzebyta przepaść.

W całym barze istniała tylko jedna oaza życia towarzyskiego. Wokół stołu przy samych drzwiach rozsiadło się sześć osób. Trzy z nich zajmowały biegnącą wzdłuż ściany ławę z wysokim oparciem. Siedzący pośrodku mężczyzna niewątpliwie grał pierwsze skrzypce przy stole. Wysoki i szczupły, nosił mundur pułkownika kawalerii Stanów Zjednoczonych. Ogorzała twarz i „kurze łapki” pod oczami zdradzały człowieka, który dużo przebywa na słońcu. Miał około pięćdziesięciu lat, orli nos, inteligentną twarz i bujne, zaczesane do tyłu włosy, a ponadto – rzecz na owe czasy niezwykła – był gładko ogolony. Właśnie patrzył z niechęcią na mężczyznę stojącego po drugiej stronie stołu.

Człowiek ten, olbrzymi ponurak ubrany od stóp do głów na czarno, nosił czarny, cienki jak kreska wąsik, a na piersi miał błyszczącą odznakę szeryfa.

– Ależ pułkowniku Claremont! – protestował. – W tych okolicznościach…

– Przepisy są przepisami – przerwał mu Claremont uprzejmie, acz ostrym i ciętym tonem, który znakomicie pasował do jego powierzchowności. – Sprawy wojskowe leżą w gestii wojska, a w gestii cywilów – cywilne. Żałuję, szeryfie…

– Pearce. Nathan Pearce.

– A tak, oczywiście. Przepraszam, powinienem wiedzieć, jak pan się nazywa. – Claremont potrząsnął głową ze skruchą, lecz w jego głosie nie było śladu skruchy, kiedy mówił dalej: – Nasz pociąg wiezie wojsko. Cywile nie mogą nim podróżować… chyba że mają specjalne zezwolenie z Waszyngtonu.

– Czyż nie pracujemy wszyscy dla rządu federalnego? – zapytał Pearce łagodnie.

– W świetle przepisów wojskowych, nie.

– Rozumiem – bąknął szeryf, choć najwyraźniej nic nie rozumiał. Powoli, z namysłem, zlustrował pozostałą piątkę przy stole, w tym jedną kobietę. Nikt z nich nie nosił munduru. Zatrzymał wzrok na małym, chudym człowieczku w surducie i koloratce, którego wysokie czoło ścigało szybko ustępujące pola włosy. Duchowny, o wiecznie wylęknionej twarzy, wiercił się teraz niespokojnie pod badawczym spojrzeniem szeryfa, a jego wydatne jabłko Adama poruszało się w górę i w dół, jak gdyby bez przerwy przełykał ślinę.

– Wielebny Theodore Peabody ma zarówno specjalne zezwolenie, jak i kwalifikacje – wyjaśnił sucho Claremont. Było jasne, że szacunek pułkownika dla pastora ma swoje granice. – Jego krewny jest osobistym sekretarzem prezydenta. Wielebny Peabody będzie kapelanem w Virginia City.

– Kim?! – Pearce z niedowierzaniem przeniósł wzrok z pastora na Claremonta. – Chyba zwariował! Dłużej by się uchował wśród Pajutów.

Peabody zwilżył językiem wargi, a jego grdyka znów zaczęła podskakiwać.

– Ale… ale podobno Pajuci natychmiast zabijają każdego białego, który im wpadnie w ręce – wyjąkał.

– Nie tak natychmiast. Zwykle robią to powolutku – pocieszył go szeryf i spojrzał na zwalistego, pękatego mężczyznę, który siedział obok pastora. Nosił on garnitur w krzykliwą kratę, miał wydatne, odpowiadające jego budowie szczęki i uśmiechał się wylewnie.

– Doktor Edward Molyneux, szeryfie, do usług – przedstawił się tubalnym głosem.

– Domyślam się, że pan też jedzie do Virginia City. Czeka tam pana sporo roboty… głównie wystawianie aktów zgonu. Szkoda tylko, że rzadko kiedy powodem zejścia będą przyczyny naturalne.

– Nie dla mnie te jaskinie grzechu – odparł Molyneux pogodnie. – Ma pan przed sobą nowo mianowanego lekarza Fortu Humboldta. Tyle że nie znaleźli jeszcze dla mnie munduru.

Pearce skinął głową, odmówił sobie paru nasuwających się komentarzy i znowu przesunął wzrok.

– Oszczędzę panu zachodu z przesłuchiwaniem wszystkich po kolei – odezwał się Claremont z lekka poirytowanym głosem. – Alę nie dlatego, że ma pan prawo wiedzieć. Ot, tak ze zwykłej uprzejmości. – Nie sposób ocenić, czy ta nagana była zamierzona i czy odniosła skutek.

Pułkownik wskazał na swego sąsiada po prawej ręce – mężczyznę o patriarchalnym wyglądzie i falujących siwych włosach. Nosił on wąsy i brodę. Mógłby ni stąd, ni zowąd wejść do gmachu senatu Stanów Zjednoczonych i zająć miejsce na sali obrad, a nikt by nawet nie mrugnął. Gdyby nie broda, byłby uderzająco podobny do Marka Twaina.

– Zna pan zapewne gubernatora Nevady, pana Fairchilda – rzekł Claremont.

Pearce skłonił głowę i z niejakim zainteresowaniem spojrzał na młodą, dwudziestokilkuletnią kobietę siedzącą po lewej ręce pułkownika. Miała bladą cerę i niezwykle czarne, zamglone oczy. Jej mocno ściągnięte włosy, prawie niewidoczne spod pilśniowego kapelusza o szerokim rondzie, były również czarne. Siedziała skulona, owinięta szczelnie w szary płaszcz o tym samym odcieniu, co kapelusz – właściciel hotelu „Imperial” uważał, że jego dochody nie pozwalają na taką rozrzutność, jak zakup drewna na opał.

– Panna Marika Fairchild, bratanica gubernatora.

– Ach tak? – Pearce oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na pułkownika. – Pewnie nowy kwatermistrz? – zadrwił.

Panna Fairchild jedzie do ojca, komendanta Fortu Humboldta – wyjaśnił Claremont zwięźle. – Starsi rangą oficerowie mają ten przywilej. – Skinął ręką w lewo. – A to adiutant gubernatora i oficer łącznikowy, major Bernard O’Brien. Major…

Przerwał w pół zdania i popatrzył z zaciekawieniem na Pearce’a, który przyglądał się O’Brienowi – tęgiemu mężczyźnie o pulchnej, opalonej i wesołej twarzy.

O’Brien również przyglądał się Pearce’owi z rosnącym zainteresowaniem. Wreszcie, poznając go, zerwał się na równe nogi. Uśmiechnięci od ucha do ucha, obaj skoczyli ku sobie z wyciągniętymi rękami. Ściskali się i klepali po plecach jak bracia, którzy odnaleźli się po latach rozłąki. Stali bywalcy hotelu „Imperial” obserwowali ich ze zdumieniem – nawet najstarszy z nich nie pamiętał, by szeryf Nathan Pearce kiedykolwiek okazał choćby cień wzruszenia.

– Sierżant Pearce! – wykrzyknął O’Brien rozpromieniony. – Jak mogłem nie skojarzyć od razu?! Nathan Pearce we własnej osobie! W życiu bym cię nie poznał. Człowieku, pod Chattanooga miałeś brodę…

– Prawie tak długą jak ty, poruczniku.

– Majorze – poprawił go O’Brien z udaną powagą i dodał ze smutkiem: – Awans nierychliwy, ale sprawiedliwy. A niech mnie… Nathan Pearce! Najlepszy zwiadowca w całej armii, największy pogromca Indian, najszybszy rewolwer…

– Z wyjątkiem ciebie, majorze – wtrącił sucho szeryf. – Pamiętasz, jak… – i zapominając o reszcie towarzystwa, dziarskim krokiem ruszyli objęci do szynkwasu.

Tandetny przepych tego koszmarka projektanckiego był tak niebywały, że właściwie zasługiwał na podziw. Szynkwas tworzyły trzy ogromne – i ogromnie ciężkie – podkłady kolejowe, osadzone bez żadnego zabezpieczenia na dwóch kozłach, na oko niezdolnych udźwignąć nawet drobnej części ciężaru, jakim je obarczono. Niegdyś klasyczną prostotę tego projektu ukrywało zielone linoleum na wierzchu i wiszące z trzech stron aksamitne zasłony, sięgające podłogi. Ale czas nieubłaganie rozprawił się zarówno z linoleum, jak z aksamitem i obecnie każdy mógł podziwiać tajemnicę zamysłu projektanta.

Pearce nie zląkł się wątłej konstrukcji szynkwasu. Bez wahania oparł na nim łokcie i dał stosowny znak czyścicielowi szklanek. Dwaj znajomi pogrążyli się w cichej rozmowie.

Przy stole koło drzwi nikt nie zabierał głosu. Po chwili Marika Fairchild przerwała milczenie.

– Co miał na myśli szeryf mówiąc „z wyjątkiem ciebie”? – zapytała ze zdziwieniem. – Rozmawiali o tropieniu, walce z Indianami, o strzelaniu, a przecież major potrafi tylko wypełniać formularze, śpiewać irlandzkie piosenki, opowiadać te swoje okropne anegdoty i… i…

– I zabijać sprawniej niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi, prawda, gubernatorze?

– Prawda. – Gubernator oparł dłoń na ramieniu bratanicy. – Moja droga, podczas wojny secesyjnej O’Brien należał do tych oficerów Unii, którzy otrzymali najwyższe odznaczenia. Trzeba na własne oczy zobaczyć, jak radzi sobie ze strzelbą czy rewolwerem, żeby w to uwierzyć. Major O’Brien jest moim adiutantem, to prawda, ale adiutantem bardzo szczególny. W tych górskich stanach polityka – a w końcu jestem politykiem – przybiera czasami postać, jak by to powiedzieć… przemocy fizycznej. Dopóki jednak mam go przy sobie, mogę spać spokojnie.

– Ktoś mógłby cię skrzywdzić? Chcesz powiedzieć, że masz wrogów? – Wrogów! – Gubernator nieomal parsknął. – Znajdź mi gubernatora na zachód od Missisipi, który twierdzi, że ich nie ma, a pokażę ci wierutnego kłamcę.

Marika spojrzała na niego niepewnie i z niedowierzaniem przeniosła wzrok na szerokie bary stojącego przy szynkwasie O’Briena. Chciała coś powiedzieć, lecz rozmyśliła się, bo major i szeryf odwrócili się i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin