HÅKAN NESSER Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret Pamięci Gunnara Rozdział 1 Będzie o Potworności - to, o czym chcę teraz opowiedzieć. To przecież tamto brzemienne w skutki zdarzenie sprawiło, że lato tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku pamiętam lepiej niż wszystkie inne lata z czasów mojego dorastania. Rzuca ono ponury cień na tyle innych spraw. Na mnie i na Edmunda. Na moich biednych rodziców i brata, na cały ten czas; położone na równinie miasto, z jego ludźmi i zdarzeniami, których nigdy bym nie wyłowił ze studni zapomnienia, gdyby nie to, co się wydarzyło. Potworność. Od czego powinienem zacząć? Co mogłoby być idealnym punktem wyjścia? Zmagałem się z tym pytaniem; istnieje tak wiele możliwych wariantów. Zmęczyło mnie w końcu myślenie o tych wszystkich niepowiązanych ze sobą nitkach, różnych początkach tamtego lata, więc postanowiłem po prostu zacząć od wspomnienia rozmowy odbytej w kuchni mojego domu przy ulicy Sportowej. Tylko ojciec i ja, ciepły majowy wieczór tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Jak powiedziałem, tak zrobiłem. - To będzie ciężkie lato - powiedział ojciec. - Powinniśmy się na to nastawić. Wylał przypalony sos do zlewu i kaszlnął. Obserwowałem jego nieznacznie pochylone plecy i rozmyślałem. Ojciec nieczęsto wieszczył złe proroctwa, więc przeczuwałem, że to coś poważnego. Chyba już nie dam rady - powiedziałem, przesuwając na talerzu niedogotowane ziemniaki w stronę porcji mięsa, aby wyglądało, że zjadłem przynajmniej połowę. Podszedł do stołu kuchennego i przez kilka sekund obserwował resztki obiadu. Jego twarz przybrała nieco smutny wyraz; zrozumiałem, że mnie przejrzał, zabrał jednak talerz i bez komentarza zeskrobał jego zawartość do wiadra pod zlewem. - Jak się rzekło, ciężkie lato - powtórzył, wciąż tak samo się pochylając. - Jest jak jest - odpowiedziałem. Właśnie te słowa były jedną z jego recept na wszystkie życiowe trudności, a ja przyjąłem je za swoje, aby zobaczył, że chcę być dla niego wsparciem. Pokazać, że tkwimy w tym razem i że jednak czegoś się przez te lata nauczyłem. - Święta prawda - powiedział - człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. -Jak się rzekło - przytaknąłem ojcu. Ponieważ był to całkiem ładny majowy wieczór, postanowiłem wpaść do Benny’ego. Benny był jak zwykle w toalecie, więc najpierw posiedziałem chwilę w kuchni z jego przygnębioną matką. - Jak się miewa twoja mama? - zapytała. - To będzie ciężkie lato - powiedziałem. Pokiwała głową. Wyciągnęła chusteczkę z kieszeni fartucha. Matka Benny’ego wiosną i latem cierpiała z powodu alergii. Miała katar sienny, jak to się mówi. Kiedy się głębiej nad tym zastanowię, wydaje mi się, że miała go przez cały rok. - Mój ojciec tak powiedział - dodałem. - Ach, tak. Przyjdzie pora, przyjdzie rada. W tym czasie zacząłem się już uczyć, że w taki właśnie sposób mówią dorośli. I to nie tylko mój ojciec; tak właśnie należało robić, jeśli chciało się pokazać, że nie ma się już mleka pod nosem. Od kiedy moja mama poważnie zachorowała i znalazła się w szpitalu, zacząłem rejestrować najważniejsze zwroty, abym mógł je potem wykorzystywać według potrzeb. Jest jak jest. Wieczne utrapienia. Mogło być gorzej. Tak niewiele wiemy. Albo czemu nie: „Głowa do góry, a nogi w dół” - tak jak to sto razy dziennie powtarzał zezowaty Karlesson z kiosku. Albo: „Przyjdzie czas, przyjdzie rada” - tak jak pani Barkman. Benny właśnie nazywał się Barkman. Benny Jesaias Conny Barkman. Byli tacy, którzy uważali, że był to dziwny zestaw imion, lecz on sam nigdy nie narzekał. - Ukochane dziecko ma wiele imion - mawiała jego mama i szczerzyła się tak, że było widać jej dziąsła w kolorze pasztetu z wątróbki. - Zamknij gębę - mawiał wtedy Benny. Chociaż więc stałem jedną nogą w świecie dorosłych, nie mogłem przestać zastanawiać się, dlaczego ludzie po prostu nie milczą, gdy wiadomo, że nie mają nic do powiedzenia. Tak jak pani Barkman. Jak Karlesson z kiosku, który czasami, gdy miał wielu klientów, mówił na wdechu, co, prawdę mówiąc, brzmiało paskudnie. - Jak ona się ma? - spytała pani Barkman, wycierając z nos chusteczką. - Ciągłe utrapienia - odrzekłem i wzruszyłem ramionami. - Chyba nie za dobrze. Pani Barkman położyła ręce na kolanach. Wydawało mi się, że miała mokre oczy, ale to pewnie z powodu kataru siennego. Była dużą kobietą, zawsze ubraną w kwieciste sukienki. Mój ojciec uważał, że była trochę niedorozwinięta. Nie miałem pojęcia, co to oznaczało, i niewiele mnie to obchodziło. To z Bennym chciałem gadać, a nie z jego załzawioną mamuśką. - Dużo sra - powiedziałem, głównie po to, żeby zagrać dorosłego i podtrzymać rozmowę. - Ma nerwowy żołądek - odparła. - Po ojcu. Nerwowy żołądek? To najgłupsza rzecz, jaką tego dnia usłyszałem. Przecież żołądek nie może być nerwowy. Domyśliłem się, że powiedziała tak, bo była niedorozwinięta, więc nie należało się tym przejmować. - Czy twoja matka nadal jest w szpitalu? Skinąłem głową. Uznałem, że rozmowa z nią nie ma sensu. - Odwiedzasz ją? Znowu pokiwałem potakująco głową. Oczywiście, że tak. Co ta Barkman sobie właściwie myśli? Ostatnio byłem u mamy tydzień temu, ale jest, jak jest, pomyślałem. Ojciec jeździł do szpitala codziennie i to było najważniejsze. Nawet ktoś taki, jak matka Benny’ego, powinien to zrozumieć. - No tak - powiedziała - każdy nosi swój krzyż. Westchnęła i wydmuchała nos. Z toalety dobiegł dźwięk spuszczanej wody i wyszedł Benny. - Hej, Erik - zaśmiał się - wysrałem się jak koń. Pójdziemy się cholernie dobrze zabawić? - Benny - wyszeptała słabym głosem jego matka - nie przeklinaj. - A tak, cholera - powiedział Benny. Nikt nie przeklinał tyle co Benny. W każdym razie nie na naszej ulicy. Nie w naszej szkole. Przypuszczalnie w całym mieście. Gdy byliśmy w trzeciej albo czwartej klasie, do szkoły przyszła złośliwa nauczycielka z wystającą dolną szczęką. Aż z Göteborga. Mówiono, że miała żyłkę pedagogiczną. Uczyła głównie religii. Gdy przez parę dni nasłuchała się siarczystych przemówień Benny’ego, postanowiła pozbyć się problemu. Dyrektor Stigmans i wychowawca Wermelins otrzymali polecenie, by dwie lekcje w tygodniu poświęcać na ćwiczenie z Bennym kultury języka. Zaczęli, o ile dobrze pamiętam, we wrześniu, kontynuowali przez całe pierwsze półrocze, a w okolicach świąt Bożego Narodzenia Benny zaczął się tak strasznie jąkać, że nikt nie potrafił zrozumieć, co mówił. Wiosną nauczycielka dostała wypowiedzenie, Benny znów zaczął przeklinać i do wakacji był już zupełnie taki jak dawniej. Tego majowego wieczoru, gdy mój ojciec powiedział, że to będzie ciężkie lato, rozsiedliśmy się w betonowej rurze, Benny i ja. W każdym razie na początku. Było jak zawsze. Betonowa rura stała się punktem wyjścia dalszej części wieczoru. Rura zalegała w wyschniętym rowie pięćdziesiąt metrów w głąb lasu i Bóg jeden wie, jak się tam znalazła. Miała średnicę wielkości mniej więcej półtora metra, leżała na uboczu i służyła za dobrą kryjówkę, gdy chciało się posiedzieć w spokoju. Albo mieć ochronę przed deszczem. Albo tylko trochę pomarzyć i zapalić w ukryciu johny silvery, do zwędzenia których z kiosku Karlessona zmuszało się dzieciaki, a w razie potrzeby kupowało samemu na sztuki. Tamtego wieczoru mieliśmy kilka w puszce zakopanej pod korzeniem obok rury. Benny ją wykopał. Paliliśmy jak zwykle z nabożeństwem. Potem dyskutowaliśmy na temat tego, co brzmi lepiej. Fajka czy szlug. I jak należy trzymać papierosa. Kciukiem i palcem wskazującym czy kciukiem i dużym palcem. Także i tym razem nie doszliśmy do konkretnych wniosków w żadnej z tych kwestii. Potem Benny zapytał o moją matkę. - Twoja stara... do diabła, czy ona...? Kiwnąłem głową. - Tak mi się zdaje - odparłem - ojciec tak mówi. To samo lekarze. Benny szukał odpowiednich słów. - Cholerny pech - wyrzucił z siebie w końcu. Wzruszyłem ramionami. Benny miał ciotkę, która umarła, więc wiedział, o czym mówił. Ja sam nie wiedziałem, jak to jest. Śmierć? Kiedy o niej myślałem - a myślałem często w trakcie tej chłodnej i beznadziejnej wiosny - najczęściej dochodziłem do wniosku, że jest to najdziwniejszy wyraz ze wszystkich. Śmierć? Coś niepojętego. Najgorsze było to, że mój ojciec wiedział o śmierci równie niewiele. Widać to po nim było wtedy, kiedy jedyny raz zapytałem, co to właściwie znaczy być martwym. - Hmm, tak - pomrukiwał i dalej wpatrywał się w ekran włączonego telewizora, nastawionego tak, by nie było słychać dźwięku. - Tego się nie wie. Czas pokaże. - Ciężkie lato - powtórzył Benny zamyślony. - Do diabła, Erik, musisz do mnie napisać. Będę siedzieć tam, w Malmberget, aż do końca wakacji, ale jeśli potrzebujesz dobrych rad, to wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Wtedy w betonowej rurze zapanowała cisza, jakby w tym momencie anioł przeleciał. Wyraźnie można było to wyczuć i wiem, że Benny doznał tego samego, bo odchrząknął i uroczystym głosem powtórzył propozycję. - Cholera jasna, Erik. Pisz, jak sobie radzisz. Podzieliliśmy się ostatnim zmiętym papierosem. Wydaje mi się, że potem napisałem do Benny’ego list; prawdopodobnie któregoś dnia w czerwcu, wtedy, kiedy już było bard...
LUPO_3L