Mary Balogh - Bedwynowie 06 - Przewrotny kusiciel.doc

(1263 KB) Pobierz
DIANA

 

MARY BALOGH

 

Przewrotny kusiciel

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład

Irena Kołodziej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Wciąż wydawało mu się nieco dziwne, że znów uczestniczy w spotka­niu najznakomitszych przedstawicieli angielskiej elity i słyszy wokół sie­bie niemal wyłącznie język angielski. Nie znaczy to, by Anglicy byli tu jedyną nacją. Dostrzegł także Holendrów, Belgów, Niemców... Brytyj­czycy jednak przeważali.

Gervase Ashford, książę Rosthorn, stał w drzwiach sali balowej, w domu wynajmowanym przez wicehrabiego Camerona przy rue Ducale w Bruk­seli, wypatrując w tłumie znajomych twarzy. Niedawno przyjechał z Au­strii i spotkał już dotąd paru znajomych, liczył jednak, że tu znajdzie ich więcej. Niestety, ogromna większość dam i dżentelmenów to byli ludzie dużo młodsi od niego. Miał trzydzieści lat, a czuł się niemal jak starzec.

Większość tych młodych mężczyzn — a także paru starszych — miała na sobie wojskowe mundury. Niektóre były błękitno — zielone, przeważały jednak szkarłatne, lśniące złotem galonów. Damy w swoich pastelowych, powiewnych sukniach o wysokiej talii wyglądały przy nich dziwnie skromnie, niczym perliczki przy pawiach. Prawem kontrastu jednak wy­dawały się na ich tle nadzwyczaj kobiece i delikatne.

— Dziwnie się czuje człowiek odziany w cywilny ubiór, choćby naj­lepszy, nieprawdaż? Jakiś gorszy — zauważył smętnie John Waldane. Salę wypełniał gwar setki głosów, a wrzawę powiększyła jeszcze orkiestra: mu­zykanci zabrali się właśnie do strojenia instrumentów.

—  O tak, jeśli przyszło się tu po to, żeby olśniewać damy — zgodził się ze śmiechem Gervase. —Ale jeśli chce się być tylko niewidzialnym obser­watorem, to bynajmniej.

W tej chwili zdecydowanie wolał nie rzucać się w oczy. Wciąż czul się odrobinę niezręcznie w kontaktach z Brytyjczykami. Nie wiedział, ile pamiętają z wydarzeń sprzed dziewięciu lat, a także co w ogóle mogliby pamiętać. Niewiele rzeczy działo się wówczas publicznie, niemniej i tak nie był pewien, ile przedostało się do wiadomości ogółu. Waldane, jeden z jego ówczesnych znajomych, powitał go nader przyjaźnie, gdy wpadli na siebie przed dwoma dniami, i nie wspomniał o tamtych sprawach ani słowem. Ale, rzecz jasna, reputacja, jaką zyskał Gervase później, musiała być dobrze znana każdemu, kto spędził trochę czasu na kontynencie.

—  Tylko patrzeć, jak złapią któregoś dnia Starego Bonio, wyślą go z po­wrotem na Elbę i zakują na resztę życia w kajdany — zauważył Waldane. — Wystarczy, że któryś z jego strażników będzie miał trochę oleju w głowie. Wówczas wszyscy ci szykowni oficerowie nie będą już mieli okazji do roztaczania swoich wdzięków przed damami.

— Jesteś zazdrosny? — roześmiał się znowu Gervase.

— Jak diabli. —Waldane, odrobinę tęższy niż dziewięć lat temu i z po­czątkami łysiny na ciemieniu, zaśmiał się nieco melancholijnie. - Jest tu parę dam, na których chciałoby się zrobić wrażenie.

—  Czyżby? — Gervase przyłożył do oczu lornion, by lepiej widzieć przeciwległą stronę zatłoczonej sali balowej. Rozpoznał lorda Fitzroya Somerseta, sekretarza  księcia Wellingtona, pogrążonego w rozmowie z lady Mebs, i sir Charlesa Stuarta, posła brytyjskiego w Hadze. Trudno też było nie zwrócić uwagi na otaczające panów młode damy, choć z pewnością nie mógł znać żadnej z nich, a nawet gdyby znał, to i tak by się nimi specjalnie nie interesował. Zdecydowanie wolał kobiety dojrzal­sze. — Na Jowisza, masz rację.

Zatrzymał lornion na jednej z dam, stojących w otoczeniu sir Charlesa. Odwracała się w tej chwili nieco w bok, by powitać dwu młodych ofice­rów Królewskiej Gwardii Konnej, którzy właśnie nadchodzili. Jakże byli wspaniali w swoich nieskazitelnie białych pantalonach i szkarłatnych kurt­kach z błękitnymi wyłogami, bogato zdobionych złotym szamerunkiem! Zamiast butów do konnej jazdy mieli na nogach wieczorowe pantofle.

Dama była bardzo młoda, a jeśli trafnie oceniał, niewiele czasu upłynę­ło, odkąd opuściła szkolną ławę. Pewnie w ogóle by jej nie zauważył, gdyby Waldane nie sprowokował go swą uwagą do przyjrzenia się pa­niom. Skoro już jednak się przyglądał, to musiał przyznać, że czasami samo patrzenie na niepospolitą piękność może być rozkoszą.

Właśnie w tej chwili na nią patrzył.

Kobieta była doprawdy wyjątkowej urody, którą uwydatniała jeszcze prostota białej sukni, tak kontrastująca z bogato, wręcz ostentacyjnie zdo­bionymi uniformami dwóch oficerów. Uszyta z koronki na atłasowym spodzie, miała krótkie rękawki, głębokie okrągłe wycięcie i wysoką talię. Ale Gervase'a nie interesowała suknia. Jego doświadczone oko odnoto­wało natomiast, że kryła długie nogi i szczupłe ciało, a choć trochę przy­pominało ono ciało źrebięcia, bez wątpienia było bardzo kobiece. Długa łabędzia szyja, dumnie uniesiona głowa... Tak, ta kobieta miała wszelkie prawo, by być dumną. Ciemne włosy, wytwornie upięte i przybrane klej­notami — kto wie, czy nie były to nawet diamenty — lśniły w blasku ty­siąca świec, tkwiących w kandelabrach nad głowami gości. Twarz owalna, o ciemnych oczach i prostym nosie, miała w sobie klasyczną perfekcję. A gdy w odpowiedzi na jakąś uwagę stojącego po jej prawej stronie ofi­cera dama się uśmiechnęła, unosząc ku podbródkowi biały koronkowy wachlarz, jej uroda stała się wręcz oślepiająca.

Gervase pomyślał, że chyba nigdy dotąd nie widział piękniejszej kobie­ty — jeśli można było ją nazwać kobietą. Była jeszcze niemal dziewczyn­ką, ale tak śliczną, jak śliczny jest pączek róży, który nie zdążył jeszcze rozwinąć się w kwiat.

Na szczęście dla młodej damy, a także dla jej rodziców czy przyzwoitek, kręcących się niewątpliwie gdzieś w pobliżu, Gervase wolał dojrzałe, roz­kwitłe kwiaty niż słodkie, niewinne pączki. Łatwiej było je uwieść. Szu­kał pełni i gotów był przepuścić tę okazję.

—  Na tej to warto byłoby zrobić wrażenie — zauważył John Waldane, widząc, komu przyjaciel się przygląda. — Niestety, Rosthorn, ona nie spojrzy na mężczyznę, jeśli jego szerokich barów nie okrywa szkarłatny mundur. -Wydał głośne, teatralne westchnienie.

—  I jeśli mężczyzna nie liczy sobie co najwyżej dwadzieścia dwa lata i ani dnia więcej — podchwycił Gervase, widząc, jak młodzi są ci dwaj oficerowie

Królewskiej Gwardii Konnej. Musiał się naprawdę zestarzeć, skoro nawet wojskowi zaczynają wyglądać jak bawiące się w wojnę uczniaki.

—  Naturalnie nie wiesz, kim ona jest, prawda? — spytał Waldane. Gervase odwrócił się już z zamiarem udania się do karcianego stolika.

—  A powinienem? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Jak sądzę, jest kimś ważnym, tak?

—  W pewnym sensie — odparł przyjaciel. — Mieszka u księstwa Caddick na rue de Bellevue, jako że ich córka, lady Rosamond Havelock, jest jej bliską przyjaciółką. Ale jej brat też tu przebywa. Pełni jakąś funkcję w po­selstwie w Hadze, ale w tej chwili znajduje się w Brukseli z sir Charle-sem Stuartem.

—  No i? — Gervase wykonał niecierpliwy gest dłonią, ponaglając towa­rzysza, by wreszcie kończył.

—  Jeden z otaczających ją oficerów, ten wyższy po prawej stronie, z blond czupryną, to wicehrabia Gordon. Lord Gordon, kapitan, syn i spadkobierca księcia Caddicka. Jedynak... Właśnie dlatego służy w gwardii, jak sądzę. Chodzi w glorii i olśniewa złotem szamerunków, ale nie grozi mu naj­mniejsze niebezpieczeństwo. Paradują na koniach podczas przeglądów, piękni i wspaniali, wywołując masowe omdlenia wśród dam, ale sami ze­mdleliby z wrażenia, gdyby wojna ze Starym Bonio okazała się któregoś dnia rzeczywistością, a nie, jak dotąd, podniecającą grą.

—  A jednak mogą nas zaskoczyć, jeśli dostaną szansę — powiedział uczciwie Gervase i ruszył ku wyjściu. Najwyraźniej Waldane, biorąc jego zainteresowanie ciemnowłosą dziewczyną za coś bardziej  osobistego, chciał, aby go błagać o wyjawienie jej tożsamości.

—  Nazywa się lady Morgan Bedwyn — rzucił za nim Waldane. Gervase zatrzymał się i spojrzał na przyjaciela, unosząc brwi.

—  Bedwyn?

—  Najmłodsza z rodziny — pośpieszył Waldane z wyjaśnieniem. — Do­piero co opuściła szkolny pokój i została przedstawiona na dworze. Naj­lepszy kąsek na małżeńskim rynku... gdyby nie porwał jej już ten Gor­don. Jak sądzę, lada dzień możemy się spodziewać ogłoszenia zaręczyn. Lepiej trzymaj się z daleka, Rosthorn, nawet jeśli wilk został w Anglii, kiedy ona tu przyjechała. — Poklepał Gervase'a przyjaźnie po ramieniu i wyszczerzył w uśmiechu zęby.

Wilk... Wulfric Bedwyn, książę Bewcastle. Choć Gervase nie widział go od dziewięciu lat i rzadko o nim myślał w ciągu ostatnich czterech czy pięciu, poczuł, że znów ogarniają go dawna nienawiść i furia. To właśnie Bewcastle'owi zawdzięczał, że wszystkie te twarze były mu obce, że obco brzmiał mu w uszach język angielski i że czuł się pośród tych ludzi — swoich rodaków — tak niezręcznie. Bewcastle'owi zawdzięczał, że nie był w Anglii — swoim własnym kraju, swojej ojczyźnie — odkąd ukoń­czył dwadzieścia jeden lat. Musiał włóczyć się po kontynencie i nigdzie nie czuł się u siebie: ani we Francji, choć miał matkę Francuzkę, gdyż z urodzenia był Anglikiem i dziedzicem brytyjskiego księstwa, ani w żad­nym z krajów pod francuską okupacją, gdzie dla tych samych przyczyn nie mógł spodziewać się bezpiecznego życia.

To przez Bewcastle'a, którego przyjaźnią niegdyś się chlubił, całe jego życie przewróciło się do góry nogami i nieustannie zmieniało na gorsze. Doprawdy, przez pierwszy rok wygnanie wydawało się niemal gorsze od śmierci... Wygnanie — i straszliwe upokorzenie oraz to, że nikomu nie mógł udowodnić, iż osądzono go niesłusznie. W końcu znalazł pociechę w tym, że stał się dokładnie taki, za jakiego go uważano — został łotrem, którego nie obchodzi nikt i nic poza własną osobą i dogadzaniem włas­nym zachciankom, zarówno erotycznym, jak i wszelkim innym. Bez wąt­pienia pozwolił, by Bewcastle zwyciężył na wszystkich frontach.

O tak... W tym ułamku sekundy, gdy oglądał się przez ramię na Waldane'a, zdał sobie sprawę, że nienawiść do Bewcastle'a i pragnienie, by odpłacić mu pięknym za nadobne, nie zbladły ani trochę przez te dziewięć łat. Zostały tylko zepchnięte pod powierzchnię świadomości.

A teraz znajdował się w tym samym domu - i w tym samym pokoju - co siostra Bewcastle'a. To było niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

Znowu popatrzył na przeciwległy kraniec sali balowej. Okryta ręka­wiczką dłoń młodej damy spoczywała na ramieniu złotowłosego oficera, kapitana Gordona. Szli na parkiet, gdzie tancerze ustawiali się już w sze­reg. Za chwilę miała się rozpocząć otwierająca wieczór tura tańców lu­dowych.

Lady Morgan Bedwyn.

O tak, bez trudu mógł w to uwierzyć. W jej postawie, gestach, sposobie poruszania się była duma, wręcz arogancja urodzonej arystokratki.

Gdyby chciał, mógłby spłatać figla... Gervase zmrużył oczy. Myśl była nader kusząca.

Lady Bedwyn zajęła miejsce w długim szeregu dam, kapitan Gordon -przystojny młokos - stanął naprzeciw niej, w szeregu dżentelmenów. Uśmiechnięta, rozpromieniona, najwyraźniej nie widziała nikogo poza nim. Cóż, był znakomitą partią— syn księcia i jego dziedzic... Zresztą podobno byli już niemal zaręczeni.

Pokusa, by spłatać figla, stawała się wręcz nieodparta.

Pomimo całej swej arogancji bez wątpienia była niewinna. Prawdopo­dobnie aż do momentu prezentacji otaczał ją cały rój guwernantek, a po nim — równie liczne grono przyzwoitek. O nim zaś można było powie­dzieć wszystko, tylko nie to, że jest niewinny. Jednak, pomimo swej repu­tacji, swój uwodzicielski czar roztaczał wyłącznie wobec kobiet dorów­nujących mu doświadczeniem, a zwykle i wiekiem. Gdyby jednak zapragnął użyć tego wdzięku wobec młodziutkiej, niewinnej panny, to kto wie, może przestałby ją interesować wyłącznie szkarłatny mundur... Gdyby tego zapragnął.

Ale czyż mógłby nie pragnąć?

Zagrała muzyka. Gervase poczuł lekki przypływ pożądania. Prawdę mówiąc, nie był on tak całkiem lekki.

Lady Morgan Bedwyn tańczyła z niewymuszonym wdziękiem. Była wiotka i miała niewielkie piersi. Zwykle żadna z tych cech nie podnie­cała Gervase'a. I teraz też nie był podniecony, cóż znowu! Po prostu pe­łen uznania dla jej nieskazitelnej urody.

No i kusiło go jak diabli, by spłatać jej figla.

—  Siądziemy do kart, Rosthorn? - spytał John Waldane.

—  Może później — rzucił Gervase, nie odrywając wzroku od tancerzy, których stopy postukiwały rytmicznie na deskach podłogi. — Muszę po­szukać lady Cameron i poprosić ją, żeby mnie przedstawiła lady Morgan Bedwyn.

—  Coś takiego! —John sięgnął do tabakierki.— Rosthorn, ty diable... Bewcastle wyzwie cię na pojedynek, jeśli ośmielisz się choćby spojrzeć na jego siostrę.

—  Bewcastle, jeśli dobrze pamiętam, nie zajmuje się pojedynkami — po­wiedział lekceważąco Gervase, ale jego nozdrza rozdęły się na wspomnienie doznanej niegdyś zniewagi. — A poza tym nazywam się Rosthorn. Nie ma nic szczególnego w pragnieniu, by przedstawiono nas damie. Czy nawet w zaproszeniu jej do tańca. Nie zamierzam jej przecież proponować, żeby ze mną uciekła...

A jednak poczuł złośliwą satysfakcję na myśl o tym, jak zareagowałby Bewcastle, gdyby on, Gervase, naprawdę uciekł z dziewczyną. Czyżby istotnie ośmielił się rozważać podobną sytuację?

—  Stawiam pięć funtów, że będzie tańczyć wyłącznie ze szkarłatnym mundurem, a ciebie zaszczyci co najwyżej spotkaniem w ciągu dnia. — John Waldane znowu zachichotał.

—  Tylko pięć? — Gervase klasnął językiem o podniebienie. — Zawiodłeś mnie, Waldane. Postaw dziesięć, albo i sto, jeśli masz ochotę. Oczywiście przegrasz.

Nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Była siostrą Bewcastle’a, kimś bliskim dla niego, drogim. Kimś, poprzez kogo łatwo można zranić jeśli nie serce Bewcastle'a, to z pewnością jego dumę. Bo serca bez wątpienia jest w nim tyle, co i we mnie samym, pomyślał cynicznie.

Dziwne, jak koło fortuny potrafi czasem obrócić się na korzyść... To, że Gervase znajdzie się w Belgii, było równie mało prawdopodobne jak to, że wróci do domu, choć upłynął już ponad rok od śmierci ojca i matka od dawna nagliła syna, by przyjechał do Windrush Orange w hrabstwie Kent i objął dziedzictwo jako nowy książę Rosthorn. Był w Wiedniu, gdy w mar­cu Napoleon uciekł z Elby. Teraz, w dwa miesiące później, z wahaniem zdecydował się przenieść do Brukseli, gdzie zaczynały się gromadzić siły sprzymierzonych w oczekiwaniu starcia z Bonapartem. Wielu Brytyjczyków, którzy mieli synów w armii, zabrało ze sobą żony, córki i innych członków rodziny. Była także pokaźna liczba tych, którzy pociągnęli do Brukseli po prostu dlatego, że wiosną roku 1815 stała się miejscem modnym.

A pośród nich znalazła się lady Morgan Bedwyn, siostra księcia Bewcastle'a.

O tak... Pokusa była doprawdy duża.

Wreszcie los się do niego uśmiechnął.                                               

 

 

 

 

***

 

Lady Morgan Bedwyn była trochę znudzona i jeszcze bardziej rozcza­rowana. Nie cierpiała całego tego kramu z prezentacją podczas sezonu towarzyskiego i walczyła o to z Wulfrikiem, swoim najstarszym bratem i głową rodziny, od przeszło roku. Nie miała ochoty chichotać, wdzię­czyć się, uśmiechać głupio znad wachlarza, być towarem na małżeńskim rynku. Nie chciała, żeby ją oglądała i licytowała cała ta płytka, pryszczata męska młodzież, jakiej pełno było w Londynie. Tak jakby w życiu nie istniało nic poza małżeństwem i jakby liczyła się tylko prezencja i rodo­wód!

Ale Wulfric postawił oczywiście na swoim, choć nie podniósł głosu nawet o pół tonu. Uniósł tylko brwi, i to ledwie ledwie. Jednak brwi Wulfa — a także jego monokl — miały moc większą niż wojenny okrzyk wzniesiony przez regiment wojska. No i oczywiście ciocia Rochester, ten stary dragon, po przyjeździe do Londynu natychmiast zagarnęła ją pod swoje skrzydła i Morgan ani się obejrzała, jak została wbita w obo­wiązkowy mundurek młodej damy, która ma zostać wprowadzona w świat. Innymi słowy, wszystko, co miała na sobie, było białe i subtelne i sprawiało, ze wyglądała o połowę młodziej, co bynajmniej nie jest rze­czą pożądaną, kiedy ma się zaledwie osiemnaście lat. A potem przyjecha­ła do Londynu Freja — jej starsza siostra, lady Freyja Moore, markiza Hallmere, ze swoim mężem markizem - żeby nadzorować prezentację Morgan przed obliczem królowej, jej pierwszy bal i parę innych okazji, kiedy po raz pierwszy oficjalnie pojawiała się w towarzystwie.

I wreszcie całe to zawracanie głowy z wejściem w świat stało się fak­tem dokonanym. Niemal każdy moment tego rytuału był Morgan nie­nawistny. Czuła się jak rzecz. Niezwykle cenna, to prawda, ale mimo wszystko rzecz, a nie osoba.

A jednak później była zadowolona, że się to wszystko wydarzyło. Gdyż pomimo całej niechęci do udziału w uroczystościach londyńskiego sezo­nu miała niespokojną, żądną przygód duszę i żywy, bystry umysł, który potrzebował ciągłego dopływu nowych bodźców. I nagle pojawiła się przed nią zarówno szansa przygody, jak i pożywka dla umysłu: Napoleon Bonaparte uciekł ze swego więzienia na wyspie Elbie i wrócił do Francji. Londyńskie salony huczały niczym ule od nowin i spekulacji, co to wszystko znaczy. Z pewnością lud Francji go odepchnie... Ale tak się nie stało. Wkrótce w salonach huczało jeszcze głośniej od rozmów o wojnie. Czy to możliwe, że sprzymierzeni, tak przytulnie zaszyci w Wiedniu podczas pokojowych pertraktacji, będą musieli raz jeszcze stoczyć walkę z Napoleonem?

Szybko stało się jasne, że odpowiedź brzmi „tak" i że miejscem walki będzie Belgia. Sam książę Wellington przyjechał w kwietniu do Brukseli, a za nim pociągnęły inne ważne osobistości z całej Europy.

Dla Morgan wszystko to było fascynujące od pierwszej chwili. A że nazywała się Bedwyn, Bedwynowie zaś zawsze szydzili z konwenansów i nie przyszłoby im do głowy, iż pewne tematy mogą być niestosowne dla uszu dam, bez końca rozprawiała o polityce z innymi członkami rodzi­ny.

A potem pojawiła się szansa, by pojechała do Brukseli i ona.

Armie zaczęły się szykować do wojny, a część brytyjskich regimentów i wielu służących w nich oficerów przebywało w Londynie. Ci ostatni coraz częściej pojawiali się publicznie w pełnym umundurowaniu, a je­den z nich zaczął się wytrwale zalecać do Morgan. Spędzanie czasu z przystojnym, złotowłosym, odzianym w piękny uniform kapitanem Gordonem, synem i dziedzicem księcia Caddicka, stanowiło przyjemną rozrywkę. Jeździła z nim na konne przejażdżki, tańczyła na balach i in­nych towarzyskich zgromadzeniach, w operze siedziała wraz z jego ro­dzicami w prywatnej loży księstwa. Zaprzyjaźniła się z siostrą młodzień­ca, lady Rosamond Havelock.

I oto lord Gordon otrzymał rozkaz wyjazdu ze swoim regimentem do Belgii, a księstwo Caddick wraz z Rosamond zdecydowali się mu towa­rzyszyć. Dziesiątki, a może i setki innych przedstawicieli eleganckiego świata zjechało, jak oni, do Brukseli. Ale będzie heca, powiedziała z ucie­chą Rosamond, gdy Caddickowie zaprosili Morgan, by im towarzyszyła. Rolę przyzwoitki miała pełnić księżna.

Wszyscy, rzecz jasna, myśleli, że kapitan Gordon na serio stara się o względy Morgan. Ale choć wyglądało na to, że on sam tez jest tego zdania, podobnie jak Rosamond i Havelockowie, Morgan daleka była od jakiejkolwiek decyzji, która miałaby zawiązać jej życie. Rozpaczliwie pragnęła jednak pojechać do Brukseli, znaleźć się w sercu tak ważnych wydarzeń, błagała więc Wulfa, by jej na to pozwolił.

 

Liczyła na ekscytujące przeżycie, wspaniałe doświadczenie intelektual­ne i polityczne. Sądziła, że gdziekolwiek się obróci, będzie słyszeć głębo­kie, pouczające rozmowy. O naiwności!

W rzeczywistości Bruksela prawie nie różniła się od Londynu. Wszystkich pochłaniały błahe rozrywki, dniem i nocą, bez przerwy. Niemal ma­rzyła o tym, by Wulfric wycofał swoje pozwolenie... Doprawdy, bardzo się rozczarowała.

Oczywiście pobyt w Brukseli miał również swoje dobre strony. Choćby to, że czuła się tu cudownie wolna. Nie było tu Wulfrica, śledzącego każdy jej ruch przez tkwiący w oku monokl, ani cioci Rochester, ściągającej brwi na każdy jej ruch. Dyl tylko Alleyne, najbliższy jej wiekiem brat, który pra­cował w poselstwie pod kierunkiem sir Charlesa Stuarta. Ale choć obiecał Wulfricowi, że jako brat nie spuści jej z oka, jak dotąd zerkał na nią tylko od czasu do czasu. A i wtedy robił to niezbyt uważnie.

Lady Caddick jako przyzwoitka okazała się dosyć pobłażliwa. Była tak­że kobietą niezbyt mądrą. Lord Caddick zaś wydawał się Morgan czło­wiekiem bez charakteru, a jeśli nawet go miał, to w każdym razie ona tego nie dostrzegała. Rosamond... Tak, ją lubiła, ale nawet Rosamond obchodziło niewiele więcej niż adoratorzy, czepki i bale. Kapitan Gordon i inni znajomi oficerowie uwielbiali podkreślać własną męskość, mówiąc damom, by nie zaprzątały swych ślicznych główek żadną ze spraw, które Morgan gotowa byłaby uznać za interesujące.

Wszystko to irytowało młodą damę, która wyrosła w rodzinie Bedwynów i jak głupia oczekiwała, że inni mężczyźni okażą się tacy, jak jej bracia, a inne kobiety — takie jak Freyja.

Otwierając .1 bal u wicehrabiego Camerona tura tańców wiejskich mia­ła się ku końcowi. Morgan chętnie tańczyła z kapitanem Gordonem, gdyż był przystojny i w mundurze wyglądał doprawdy olśniewająco, a ponadto dobrze tańczył. Kiedy zobaczyła go po raz pi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin