Aleksander Dumas
W 20 lat później
Część I
Tytuł oryginału francuskiego: Vingt Ans Apres
1. Widmo kardynała de Richelieu
W jednej z komnat znanego nam już Pałacu Kardynalskiego, przy pozłacanym na rogach stole, zarzuconym papierami i książkami, siedział mężczyzna z głową wspartą na dłoniach.
Za jego plecami znajdował się duży, rozpalony do czerwoności kominek, gdzie płonące głownie rozsypywały się na szerokich, pozłacanych rusztach. Blask ognia oświetlał z tyłu wspaniały ubiór owego marzyciela, z przodu zaś padało nań światło licznych świec kandelabra.
Patrząc na tę długą, czerwoną szatę i bogate koronki, na to blade czoło schylone pod brzemieniem rozmyślań, na pustkę gabinetu, wsłuchując się w milczenie zalegające przedpokoje i w miarowy krok straży na korytarzu, można by sądzić, że w komnacie tej przebywa jeszcze cień kardynała de Richelieu.
Niestety! Był to istotnie tylko cień wielkiego człowieka. Francja osłabiona, powaga króla zapoznana, magnaci znów silni i niesforni, wróg z powrotem w granicach państwa — wszystko to świadczyło, że nie masz tu już kardynała de Richelieu.
Ale co jeszcze dobitniej wskazywało, że ta czerwona szata nie należy do starego kardynała, to owo odosobnienie, przywodzące raczej, jak to już mówiliśmy, myśl o widmie aniżeli o żywym człowieku; świadczyły o tym owe korytarze opuszczone przez dworzan, owe podwórce pełne straży; świadczy} nastrój drwiny i szyderstwa, co wdzierał się tu z ulicy przez szyby komnaty, wstrząsanej tchnieniem całego miasta sprzymierzonego przeciw ministrowi; świadczyły wreszcie dalekie, coraz to powtarzające się odgłosy wystrzałów, oddawanych na szczęście bez celu i bez skutku, jedynie po to, by dać poznać strażom, szwajcarom, muszkieterom i żołnierzom otaczającym Palais-Royal — gdyż sam Pałac Kardynalski zmienił był swą nazwę — że lud również posiada broń.
Owym cieniem kardynała Richelieu był Mazarini.
Owoż Mazarini był sam i czuł swoją słabość.
— Cudzoziemiec! — mruczał. — Włoch! To największa ich obelga!
Słowem tym zamordowali, powiesili i pożarli Conciniego[1] i niechbym im tylko popuścił, zamordowaliby, powiesili i pożarli mnie tak samo, choć nie zrobiłem im nic złego, co najwyżej trochę ich cisnąłem. Głupcy! Nie czują, że wrogiem ich nie ów Włoch, mówiący źle po francusku, lecz raczej ci, którzy z takim talentem prawią im piękne słówka czystym, doskonałym akcentem paryskim.
— Tak, tak — ciągnął dalej minister z przebiegłym uśmieszkiem, który w tej chwili wydawał się raczej dziwny na jego bladych wargach — tak, wasze wrzaski mówią mi, że los faworytów jest niepewny. Jeśli jednak wiecie o tym, to musicie również wiedzieć, że ja nie jestem zwykłym faworytem! Hrabia Essex[2] posiadał wspaniały pierścień wysadzany brylantami, który mu ofiarowała jego królewska kochanka; ja zaś mam tylko skromną obrączkę z cyfrą i datą[3], tylko że obrączkę tę pobłogosławiono w kaplicy Palais-Royal. Mimo gorących życzeń nie uda się im mnie złamać. Nie dostrzegają, iż kiedy krzyczą bez końca “Precz z Mazarinim!”, dopuszczam, że wiwatują na cześć bądź diuka de Beaufort, bądź Księcia Pana[4], bądź parlamentu. No i co!... Diuk de Beaufort siedzi w Vincennes, Książę Pan prędzej czy później dołączy do niego, a parlament...
Tu w uśmiechu kardynała zarysował się wyraz takiej nienawiści, do jakiej jego łagodna twarz zdawała się być niezdolna.
— Tak, parlament... Zobaczy się, co z nim zrobimy; mamy Orleanów i Montargisów. Poświęcę temu trochę czasu, ale ci, co zaczęli krzyczeć: “Precz z Mazarinim”, skończą na okrzykach: “Precz z nimi wszystkimi, z każdym z nich”. Richelieu, którego nienawidzili za życia, a o którym od czasu śmierci mówią bezustannie, znajdował się w sytuacji o wiele trudniejszej niż moja; był bowiem po wielekroć wypędzany, a jeszcze częściej żył w obawie, że go wygnają. Mnie królowa nie wypędzi nigdy, a jeśli pospólstwo zmusi mnie do ustąpienia, i ona ustąpi wraz ze mną. Jeżelibym uciekł, ucieknie i ona, a wówczas zobaczymy, co ci buntownicy zrobią bez królowej i króla. Och, gdybym nie był cudzoziemcem, gdybym był Francuzem, gdybym był szlachcicem!
I na nowo pogrążył się w zadumie.
Istotnie, położenie było trudne, a w ciągu minionego dnia skomplikowało się jeszcze bardziej. Mazarini, powodowany potwornym skąpstwem, uciskał lud podatkami, lud zaś, któremu wedle słów generalnego adwokata Talona nie pozostało nic prócz duszy, i to tylko dlatego, że duszy nie można było sprzedać na licytacji, lud, który wrzawą wokół odniesionych zwycięstw usiłował nakłonić do cierpliwości, był zdania, że laury wojenne to nie mięso, którym można by się pożywić, i zaczął szemrać już od dłuższego czasu.
Lecz na tym nie koniec. Bo gdy szemrze tylko lud, odgrodzony przez mieszczaństwo i szlachtę od dworu, głos jego wcale tam nie dociera. Ale Mazarini był na tyle nierozważny, że porwał się na wyższych urzędników! Sprzedał był dwanaście nowych dyplomów sędziów Izby Kasacyjnej. Ponieważ urzędnicy płacili za swe urzędy bardzo drogo, a powiększenie dotychczasowej liczby sędziów o dwunastu nowych musiało obniżyć ich dochody, więc sprzymierzyli się i zaprzysięgli na Ewangelię nie dopuścić do powiększenia ich liczby i stawić czoło wszelkim prześladowaniom dworu. Przyrzekli też sobie nawzajem, że na wypadek, gdyby któryś spośród nich postradał skutkiem tej rebelii swój urząd, wszyscy pozostali złożą się celem spłacenia należnej mu ceny urzędu.
A oto jak potoczyły się wypadki.
Siódmego stycznia, siedmiuset czy ośmiuset zgromadzonych kupców paryskich zbuntowało się przeciwko nowemu podatkowi, jaki chciano nałożyć na właścicieli domów. Wydelegowali spośród siebie dziesięciu, którzy w ich imieniu mieli przedłożyć całą sprawę księciu Orleańskiemu, stawiającemu swym dawnym zwyczajem na popularność. Książę przyjął ich, oni zaś oświadczyli, że nie będą płacić nowego podatku, choćby nawet byli zmuszeni z bronią w ręku stanąć do walki przeciw ściągającym go ludziom królewskim. Książę Orleański wysłuchał ich wielce łaskawie, darząc nadzieją pewnych ulg, przyrzekł porozmawiać o tym z królową i królem, po czym odprawił z przysłowiowym książęcym słówkiem: “Zobaczymy”.
A znowu sędziowie Izby Kasacyjnej przyszli dziewiątego stycznia do kardynała i jeden z nich, zabierający głos w imieniu wszystkich, przemawiał tak śmiało i zuchwale, że wprawił kardynała w zdumienie. Podobnie jak książę Orleański kupców, tak i kardynał sędziów odprawił słówkiem: “Zobaczymy”.
Ażeby zobaczyć, zwołano radę i posłano po generalnego intendenta finansów, pana d'Emery.
Ów d'Emery był wielce znienawidzony przez lud, po pierwsze dlatego, że zazwyczaj wszyscy intendenci finansów bywają z reguły nienawidzeni, a następnie, trzeba to przyznać, po trosze zasłużył sobie na to. Był on synem bankiera z Lyonu, który zwał się Parficelli; w następstwie bankructwa zmienił nazwisko na d'Emery. Kardynał de Richelieu, widząc w nim wielki talent w zakresie finansów, zaprezentował go królowi Ludwikowi XIII pod nazwiskiem d'Emery, a pragnąc uzyskać dlań nominację intendenta finansów, bardzo go wychwalał.
“Świetnie! — rzekł król. — Jestem wielce uradowany, że na to stanowisko, wymagające uczciwego człowieka, proponujesz mi pana d'Emery. Mówiono mi, że popierasz tego oszusta Particellego, i bałem się, byś nie nalegał na jego nominację”. “Sire — odparł kardynał — niech wasza królewska mość będzie spokojny, ów Particelli, o którym mowa, został powieszony”. “A to doskonale! — wykrzyknął król. — Nie bez kozery przecież nazwano mnie Ludwikiem Sprawiedliwym!”
I... podpisał nominację pana d'Emery.
Był to ten sam d'Emery, który został naczelnym intendentem finansów.
Posłano po niego. Przybiegł blady i wystraszony, opowiadając, że o mało co nie zamordowano mu dziś na placu du Palais syna: tłum, spotkawszy go, jął mu wyrzucać zbytek, w jakim żyje jego żona, której mieszkanie obite było czerwonym aksamitem ze złotymi taśmami. Była ona córką Mikołaja Lecamus, sekretarza królewskiego z roku 1617, który przybył do Paryża z dwudziestu liwrami w kieszeni, a potem podzielił między swe dzieci dziewięć milionów, zatrzymując dla siebie czterdzieści tysięcy liwrów rocznej renty.
Mało brakowało, by syn pana d'Emery nie został uduszony: jeden ze zbuntowanych zaproponował, by dusić go tak długo, póki nie zwróci wszystkiego złota, jakie pożarł. Rada nie powzięła więc tego dnia żadnego postanowienia, naczelny intendent bowiem nazbyt był przejęty wypadkiem, aby mieć głowę do obrad.
Nazajutrz zaatakowany został pierwszy prezes sądu, Mateusz Mole, którego odwaga w czasie tych wszystkich zajść, jak to powiedział kardynał de Retz, równała się odwadze diuka de Beaufort i księcia de Conde razem wziętych, to znaczy dwóch ludzi, którzy uchodzili we Francji za najmężniejszych; nazajutrz więc pierwszy prezes został zaatakowany. Lud odgrażał się, że powetuje sobie gwałty, jakich zamierzano się na nim dopuścić.
Lecz pierwszy prezes, z właściwym sobie spokojem, niczym nie wzruszony i nie zaskoczony, powiedział, że o ile wichrzyciele nie dadzą posłuchu nakazom króla, na placach wzniesione zostaną szubienice, na których zawisną najbardziej krnąbrni spośród nich. Na to otrzymał odpowiedź, że niczego bardziej sobie nie życzą aniżeli widoku wznoszonych szubienic, które posłużyłyby do wieszania złych sędziów, kupujących łaski dworu za cenę nędzy ludu.
Na tym nie koniec: w dniu jedenastym stycznia królowa w drodze na mszę do Notre-Dame, dokąd udawała się w każdą sobotę, została otoczona przez przeszło dwieście rozwrzeszczanych kobiet, które domagały się sprawiedliwości. Nie miały one zresztą żadnych złych zamiarów; pragnęły jedynie rzucić się królowej do stóp i wzbudzić jej litość. Przeszkodziły temu straże, królowa przeszła mimo, dumna i wyniosła, nie zważając na krzyki.
Po południu znowu odbywała się narada. Postanowiono na niej, że trzeba podtrzymać autorytet króla, w wyniku czego zwołano parlament na następny dzień, na dwunastego.
Tegoż dnia, kiedy to wieczorem rozpoczyna się nasza nowa opowieść, dziesięcioletni wówczas król, pod pozorem, że udaje się do Notre-Dame złożyć dziękczynienia za przywrócone zdrowie po świeżo przebytej wietrznej ospie, kazał postawić na nogi całą swą straż, szwajcarów i muszkieterów, rozmieszczając ich wokół Palais-Royal, na bulwarach i na moście Pont-Neuf. Po wysłuchaniu mszy udał się do parlamentu, gdzie na sesji naprędce zwołanej nie tylko potwierdził swe poprzednie edykty, ale dodał jeszcze pięć czy sześć nowych, jeden bardziej zgubny od drugiego, jak to był orzekł kardynał de Retz. Doszło do tego, że pierwszy prezes sądu, który jak to widzieliśmy poprzednio, oddany był dworowi, teraz powstał bardzo śmiało przeciw podobnemu kierowaniu osobą króla w celu oszukańczego pogwałcenia wolności głosowania.
Szczególnie zaś ostro przeciwstawili się nowym podatkom prezes Blancmesnil i radca Broussel.
Po wydaniu tych edyktów król powrócił do Palais-Royal. Na drodze, którą przejeżdżał, stały tłumy ludzi. Ponieważ wiedziano jednak, że powracał z parlamentu, a nie wiedziano, czy udał się tam, by ludowi wymierzyć sprawiedliwość czy też poddać go jeszcze większemu uciskowi, więc w czasie przejazdu króla nie rozległ się ani jeden okrzyk radości w związku z jego powrotem do zdrowia. Przeciwnie, wszystkie twarze były zaniepokojone i posępne, niektóre nawet groźne.
Pomimo że król powrócił już do Palais-Royal, wojsko pozostało na miejscu: obawiano się, ażeby po rozejściu się wieści o wyniku posiedzenia parlamentu nie wybuchły rozruchy. Istotnie, zaledwie po mieście rozeszła się pogłoska, że zamiast przyznania ulg nastąpiło zwiększenie podatków, natychmiast potworzyły się grupy i rozległy się głośne okrzyki: “Precz z Mazarinim! Niech żyje Broussel! Niech żyje Blancmesnil!” Lud bowiem wiedział już, że Broussel i Blancmesnil stawali w jego obronie, i chociaż przemówienia ich nie dały żadnego wyniku, nie zmniejszało to wcale wdzięczności dla nich.
Usiłowano rozproszyć tłumy, stłumić okrzyki, ale jak to się dzieje w podobnych wypadkach, tłumy rosły, a okrzyki się podwoiły. Strażom królewskim i szwajcarom wydano rozkaz nie tylko nie ustępować, lecz ponadto patrolować ulice Saint-Denis i Saint-Martin, gdzie tłumy wydawały się liczniejsze i bardziej podniecone. W tym czasie w Palais-Royal anonsowano przybycie burmistrza miasta Paryża.
Został on natychmiast wprowadzony: przyszedł powiedzieć, że o ile wrogim demonstracjom nie położy się natychmiast kresu, to w ciągu dwóch godzin cały Paryż znajdzie się pod bronią.
Naradzano się, co należy przedsięwziąć, kiedy wszedł porucznik straży Comminges, w podartym mundurze, z zakrwawioną twarzą. Królowa, ujrzawszy go w takim stanie, wydała okrzyk zdumienia i zapytała, co się stało.
Stało się to, co przewidział był burmistrz Paryża: na widok straży ogarnęło ludzi wzburzenie. Tłum zawładnął dzwonami, uderzono na alarm. Comminges wytrwał na stanowisku, zaaresztował człowieka, który zdawał się być jednym z głównych wichrzycieli, i dla przykładu kazał go powiesić na krzyżu du Trahoir. Żołnierze zabrali go, by wykonać rozkaz, w Halach jednak zostali zaatakowani gradem kamieni i ciosami halabard. Buntownik skorzystał z tego i umknął, dobiegł do ulicy des Lombards i wpadł do jednego z domów, gdzie natychmiast wyważone zostały drzwi.
Gwałt ten nie zdał się na nic, winnego nie można było odnaleźć. Comminges postawił posterunek na ulicy przed domem, a sam z resztą swego oddziału powrócił do Palais-Royal, aby zdać królowej raport z wypadków. Przez całą drogę towarzyszyły mu wyzwiska i pogróżki, większość jego ludzi odniosła rany od ciosów pik i halabard, on zaś trafiony został kamieniem, który rozciął mu brew.
Opowiadanie Commingesa potwierdzało ostrzeżenie burmistrza; trudno było stawić opór prawdziwemu buntowi. Kardynał zlecił rozpowszechniać wśród ludu wiadomość, że wojsko rozstawione zostało na bulwarach i Pont-Neuf jedynie w związku z ceremonią i że będzie ściągnięte. Istotnie, około czwartej wieczorem całe wojsko skoncentrowano wokół Palais-Royal; jeden posterunek ustawiono przy rogatce des Sergents, drugi przy Quinze-Vingts, wreszcie trzeci na wzgórzu Saint-Roch. Podwórza i parter zapełniono szwajcarami oraz muszkieterami i rozpoczęło się wyczekiwanie.
Tak przedstawiały się sprawy w chwili, gdy wprowadziliśmy czytelnika do gabinetu kardynała Mazariniego, gabinetu należącego niegdyś do kardynała de Richelieu. Widzieliśmy, w jakim stanie umysłu kardynał nasłuchiwał pomruków ludu, które docierały aż do niego, oraz odgłosu strzałów muszkietowych dochodzących aż tu do komnaty.
Nagle uniósł głowę, zmarszczył lekko brew, jak człowiek, który powziął jakąś decyzję. Wzrok utkwił w ogromnym zegarze, który miał właśnie wydzwaniać szóstą godzinę, i wziąwszy leżący na stole, na odległość ramienia, pozłacany gwizdek, dwa razy zagwizdał.
Ukryte za obiciem drzwi uchyliły się bezgłośnie i cicho zbliżył się czarno odziany człowiek, który przystanął za fotelem.
— Bernouin — rzekł kardynał nie odwracając się, pewny, że na podwójne gwizdnięcie musi się zjawić jedynie jego osobisty pokojowy — którzy muszkieterowie trzymają dziś straż w pałacu?
— Czarni, wasza wysokość.
— Która kompania?
— Kompania Treville.
— Czy na przedpokojach jest któryś z oficerów tej kompanii?
— Porucznik d’Artagnan.
— Myślę, że dobry oficer?
— Tak, monsignore.
— Podaj mi mundur muszkietera i pomóż się przebrać.
Pokojowy wyszedł równie cicho, jak był się zjawił, i po chwili wrócił niosąc żądany mundur.
Wówczas kardynał, zamyślony i milczący, jął się rozdziewać z galowego stroju, jaki był przyoblekł na sesję parlamentu, i włożył mundur wojskowy, w którym czuł się swobodnie dzięki swym dawniejszym kampaniom włoskim. Odziany już całkowicie, powiedział:
— Poproś pana d’Artagnan.
Pokojowy wyszedł tym razem przez środkowe drzwi, zawsze równie cichy i milczący. Można go było wziąć za cień.
Pozostawszy sam, kardynał z zadowoleniem przejrzał się w lustrze; był jeszcze młody, miał zaledwie czterdzieści sześć lat. Postawę miał wytworną, wzrost nieco poniżej średniego, zdrową i piękną cerę, spojrzenie pełne ognia, nos duży, lecz dość kształtny, czoło szerokie i majestatyczne, włosy kasztanowate, lekko kręcone, brodę ciemniejszą od włosów, zawsze starannie ukarbowaną, co przydawało mu dużo wdzięku.
Przypasał pendent szpady, spojrzał z upodobaniem na swe dłonie, bardzo ładne i pieczołowicie pielęgnowane, po czym odrzucając mundurowe, grube rękawice z zamszu, które już był naciągnął, nałożył zwyczajne, jedwabne rękawiczki.
W tejże chwili otworzyły się drzwi.
— Pan d’Artagnan — zaanonsował pokojowy.
Oficer wszedł.
Był to człowiek lat trzydziestu dziewięciu do czterdziestu, niski, lecz postawy bardzo zgrabnej, szczupły, o spojrzeniu żywym i dowcipnym, brodzie czarnej, a włosach siwiejących, jak to bywa z ludźmi, których życie upłynęło nazbyt pomyślnie albo też zbyt ciężko, a nade wszystko jak to bywa z brunetami.
D’Artagnan postąpił cztery kroki w głąb gabinetu, który sobie przypominał, był tu bowiem kiedyś za czasów kardynała de Richelieu. Widząc, że w gabinecie nie ma nikogo poza muszkieterem z jego kompanii, zatrzymał na nim wzrok i od pierwszego wejrzenia rozpoznał kardynała.
Zastygł więc w postawie pełnej szacunku, ale zarazem z godnością człowieka, który w swoim życiu często miał okazję przebywać wśród znakomitości.
Kardynał utkwił w nim spojrzenie przebiegłe raczej niż głębokie, przyglądając się z uwagą. Po kilku sekundach milczenia odezwał się:
— Czy to pan jest panem d’Artagnan?
— Tak jest, monsignore — odrzekł oficer.
Jeszcze przez chwilę kardynał patrzył na tę inteligentną głowę i na twarz, której nadmierną ruchliwość trzymał w ryzach wiek i doświadczenie. Lecz d’Artagnan sprostał próbie jak człowiek, który wytrzymywał ongiś spojrzenia przeszywające jakże inaczej niż to, które go teraz poddawało badaniu.
— Panie oficerze — wyrzekł kardynał — pójdzie pan ze mną albo raczej ja z panem.
— Na rozkaz, monsignore — powiedział d’Artagnan.
— Pragnąłbym osobiście sprawdzić posterunki otaczające Palais-Royal. Czy sądzi pan, że istnieje jakieś niebezpieczeństwo?
— Niebezpieczeństwo, monsignore? — zapytał zdziwiony d’Artagnan. — A jakież by?
— Mówią, że lud całkowicie ogarnięty buntem.
— Mundur muszkieterów królewskich cieszy się dużym szacunkiem, wasza wysokość. A gdyby nie, to we czwórkę czuję się na siłach zmusić do ucieczki setkę tych drabów.
— Jednakże widział pan, co przytrafiło się Commingesowi?
— Pan Comminges należy do straży królewskiej, a nie do muszkieterów — odparł d’Artagnan.
— Co by znaczyło — podchwycił uśmiechając się kardynał — że muszkieterowie są lepszymi żołnierzami od straży?
— Każdemu najbliższy jest jego własny mundur, wasza wysokość.
— Z wyjątkiem mnie, panie — odparł kardynał uśmiechając się znowu — gdyż jak pan widział, porzuciłem swój, by przywdziać pański.
— Do kroćset, monsignore, co za skromność! Jeśli chodzi o mnie, to wyznaję, że gdybym miał mundur waszej wysokości, wystarczyłoby mi to zupełnie i w razie potrzeby zobowiązałbym się nie nosić nigdy innego.
— Zapewne. Ale wyjść w nim dzisiejszego wieczoru może nie byłoby zbyt bezpiecznie. Bernouin, kapelusz.
Pokojowy wszedł przynosząc mundurowy kapelusz o szerokich skrzydłach.
Kardynał nałożył go dość swobodnie i zwrócił się ku d’Artagnanowi:
— Konie w stajniach osiodłane, nieprawdaż?
— Doskonale, ruszajmy.
— Ilu ludzi życzy sobie wasza wysokość?
— Powiedział pan, że z czterema odważyłby się pan rozpędzić stu tych drabów. Wobec tego, że możemy spotkać ich ze dwie setki, proszę wziąć ośmiu ludzi.
— Wedle rozkazu, monsignore.
— Idę za panem albo raczej nie, tędy, poświeć nam, Bernouin. Pokojowy wziął świecę, kardynał mały kluczyk przytwierdzony do biurka i otworzywszy nim drzwiczki wiodące na sekretne schody, znalazł się w jednej chwili na podwórcu Palais-Royal.
2. Nocny ront
W dziesięć minut później mały oddział wyjeżdżał ulicą des Bons-Enfants, na tyłach sali widowiskowej wybudowanej przez kardynała de Richelieu dla wystawienia Mirame; obecnie kardynał Mazarini, większy amator muzyki niźli literatury, wprowadził do sali tej pierwsze wystawione we Francji opery.
Wygląd miasta nosił wszelkie cechy wielkiego wzburzenia: ulicami przeciągały liczne grupy i cokolwiek by tam mówił d’Artagnan, zatrzymywały się, by rzucić na przejeżdżających żołnierzy spojrzenie groźne i szydercze. Świadczyło to, iż mieszczanie pozbyli się z miejsca swej zwykłej łagodności, popadając w nastroje raczej wojownicze. Chwilami dobiegał zgiełk z dzielnicy Hal. Od strony ulicy Saint-Denis trzaskały karabiny, a od czasu do czasu, nagle i nie wiadomo dlaczego, zaczynał bić jakiś dzwon targnięty kaprysem pospólstwa.
D’Artagnan podążał swą drogą z beztroską człowieka, na którego podobne głupstwa nie wywierają żadnego wrażenia. Kiedy jakaś gromada tarasowała środek ulicy, popędzał konia nie wołając nawet “z drogi!'', a wszyscy — buntownicy i nie-buntownicy — rozstępowali się i przepuszczali patrol, jakby wiedzieli, z kim mają do czynienia. Kardynał zazdrościł mu tego spokoju, przypisując go otrzaskaniu z niebezpieczeństwem; ale nie wynikało stąd bynajmniej, aby nabrał do oficera, pod którego rozkazami chwilowo się znajdował tego uznania, jakie beztroskiej odwadze przyznaje roztropność.
Kiedy zbliżali się do posterunku przy rogatce des Sergents, wartownik krzyknął:
— Kto idzie?!
D’Artagnan odpowiedział i zapytawszy kardynała o hasło i odzew, zbliżył się na rozkaz wartownika; hasło brzmiało: Ludwik, odzew: Rocroi[5].
Po wymianie haseł d’Artagnan zapytał, czy to nie pan de Comminges dowodzi posterunkiem. Wartownik wskazał na oficera, który stał w pobliżu i trzymając rękę na szyi konia rozmawiał. Był to ten, o którego d’Artagnanowi chodziło.
— Tak, to pan de Comminges — powiedział d’Artagnan powracając do kardynała.
Kardynał zwrócił konia ku rozmawiającym, podczas gdy d’Artagnan dyskretnie się cofnął; mimo to odgadł ze sposobu, w jaki obaj oficerowie zdjęli kapelusze, że rozpoznali jego eminencję.
— Brawo, Guitaut — zwrócił się kardynał do jeźdźca. — Widzę, że mimo swych sześćdziesięciu czterech lat jest pan zawsze ten sam: rześki i oddany służbie. O czymże to rozmawiał pan z tym młodym człowiekiem?
— Mówiłem mu, monsignore — odrzekł Guitaut — że żyjemy w osobliwej epoce i że dzień dzisiejszy podobny jest bardzo do jednego z owych dni Ligi[6], o których tak wiele opowiadano sobie za mych młodzieńczych lat. Czy jego eminencja wie, że na ulicach Saint-Denis i Saint-Martin zastanawiano się ni mniej, ni więcej, tylko nad stawianiem barykad?
...
Esme1991