O'Brian Patrick Przygody Kapitana Jacka Aubreya- 4 - Dowództwo na Mauritiusie.rtf

(5653 KB) Pobierz
Patrick O'Brian

Patrick O'Brian

Dowództwo na Mauritiusie

Tłumaczył Marcin Mortka

Tytuł oryginału The Mauritius Command

 



 

 

 

 

Żagle okrętu ożaglowanego na sposób rejowy, postawione podczas ciszy morskiej celem osuszenia:

1.  Bomkliwer (latacz)

2.  Kliwer

3.  Forsztaksel

4.  Fokstensztaksel

5.  Fokżagiel

6.  Fokmarsel

7.  Fokbramsel

8.  Grotsztaksel

9.  Grotstensztaksel

10.  Grotbramsztaksel

11.  Grotbombramsztaksel

12.  Grotżagiel

13.  Grotmarsel

14.  Grotbramsel

15.  Stersztaksel

16.  Sterstensztaksel

17.  Sterbramsztaksel

18.  Sterżagiel

19.  Bezanżagiel

20Starmarsel

21.  Sterbramsel

Illustration source: Serres, Liber Nauticus.

Courtesy of The Science and Technology Research Center,

The New York Public Library, Astor, Lenox, and Tiiden Foundation

 

 

 


NOTA OD AUTORA

Czasami czytelnik powieści, a zwłaszcza powieści, której akcja osadzona jest w innym okresie historycznym, chciałby wiedzieć, czy opisywane w niej wydarzenia miały kiedykol­wiek miejsce czy też, podobnie jak występujące w powieści postacie, są całkowicie tworem wyobraźni autora.

Niewątpliwie wiele można rzec na temat wolności przy­sługującej pisarzowi w obrębie danego kontekstu historycz­nego, niemniej w przypadku Dowództwa na Mauritiusie owa mało znana kampania, leżąca u podstaw fabuły, jest auten­tyczna. Jeśli zaś chodzi o geografię opisywanej scenerii, przeprowadzone operacje, nazwy zdobytych, spalonych bądź zniszczonych okrętów, odbyte bitwy, zwycięstwa oraz klę­ski, autor czerpał z dokumentów współczesnych kampanii — z dzienników pokładowych i meldunków walczących ofice­rów oraz archiwów admiralicji. Poza całkowicie fikcyjnymi, lecz koniecznymi rozdziałami na początku i końcu powieści autor starał się nie zmieniać historii, z wyjątkiem pominięcia nazw kilku mniej istotnych okrętów, których udział w kam­panii był niewielki, a pojawienie się na kartach powieści mogłoby wprowadzić zamęt. Nie było też jego zamysłem przydawanie zbytecznych zasług czy upiększanie męstwa Królewskiej Marynarki Wojennej, biorącej w owych zmaga­niach udział.

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W tej części hrabstwa Hampshire, gdzie osiedlił się kapi­tan Aubrey z Królewskiej Marynarki Wojennej, ofice­rów marynarki nie brakowało, zarówno tych, którzy wywiesi­li swój znak już w czasach Rodneya, jak i tych wciąż oczekujących na objęcie pierwszego dowództwa. Ci, którym bardziej się poszczęściło, mieli teraz wielkie, wygodne domy z widokiem na Portsmouth, Spithead, St Helens czy Isle of Wight oraz nie kończącą się, płynącą wzdłuż brzegu procesję okrętów wojennych. Kapitan Aubrey, który dzięki pryzowemu, jakie zdobył, będąc dowódcą slupa i kapitanem fregaty, zyskał przydomek „Szczęściarz", miał wszelkie szanse, by znaleźć się między nimi. Jednakże seria nieszczęśliwych okoliczności, takich jak brak okrętu, wpadka z agentem pryzowym, brak smykałki do interesów oraz pozbawiony skru­pułów adwokat, sprowadziły jego uposażenie do poziomu połowy pensji*. Ostatecznie Aubrey zamieszkał w domu na północnym zboczu Downs nieopodal Chilton Admirał, gdzie cały widok na morze wraz z większością promieni słonecz­nych zasłaniało mu wysokie wzgórze.

 

* W królewskiej marynarce wojennej istniał zwyczaj wypłacania połowy przynależnej pensji oficerom bez przydziału. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

 

Malowniczo położony wśród jesionów dom idealnie nadawał się dla pary świeżo po ślubie, choć pokoiki były cia­sne i niewygodne, a sufity niskie. Kiedy jednak do Jacka i Sophie dołączyła dwójka ich dzieci wraz z siostrzenicą, zrujnowaną teściową i garścią służących, a pod ścianami sta­nęły wielkie meble z Mapes Court, dawnej posiadłości pani Williams, dom wypisz wymaluj zaczął przypominać Czarną Dziurę* w Kalkucie. Jedyną różnicę stanowiło to, że Czarna Dziura była miejscem suchym, gorącym i pozbawionym dopływu świeżego powietrza, a po domu Ashgrove hulały przeciągi, w wielu pokojach zaś wilgoć i woda ściekająca z da­chu tworzyła kałuże.

 

* Czarna Dziura — loch w Fort William w Kalkucie, gdzie w celi o po­wierzchni 6 metrów kwadratowych zdobywca miasta Siraj-ud-Dawlah zamk­nął 146 angielskich więźniów. Następnego dnia doczekało tylko 23.

 

Swych służących kapitan Aubrey utrzy­mywał z pensji w wysokości dziewięciu szylingów dziennie, wypłacanej co pół roku, nierzadko długo po wytęsknionym czasie. Co prawda we wszystkich kwestiach finansowych miał do pomocy doskonałego ekonomistę w osobie własnej teścio­wej, ale borykanie się z problemami pieniężnymi odcisnęło głębokie piętno nieustającej troski na jego od urodzenia po­godnej twarzy. Czasami troska zawierała w sobie delikatny od­cień frustracji, gdyż Aubrey, rozmiłowany w hydrografii i na­wigacji żeglarz, w wolnym czasie usilnie pracował nad wynalezieniem sposobu pomiaru długości geograficznej na morzu w oparciu o pozycję księżyców Jowisza. Potrafił sam szlifować lustra i soczewki do swego teleskopu, ale czasem marzył, by móc wydać kilka gwinei na mosiężną obudowę.

W pobliżu domu Ashgrove rósł pachnący grzybami las, który przecinał głęboki wąwóz. Obfite deszcze jesienne za­mieniły gliniaste dno wąwozu w istne trzęsawisko, przez któ­re teraz jechał konno doktor Stephen Maturin, najbliższy przyjaciel kapitana Aubreya i lekarz okrętowy na wielu jego statkach. Bojąc się ubrudzić stopy błotem, podkurczał je tak mocno, iż zdawał się kucać w siodle. Był to niepozorny, oso­bliwie i niezdrowo wręcz wyglądający człowiek z bladymi oczyma i jeszcze bardziej bladą cerą. Na głowie miał opa­dającą aż po pośladki perukę, która zdradzała go jako lekarza, aczkolwiek odrobinę staroświeckiego. Był wyjątkowo, jak na siebie, gustownie odziany w płaszcz koloru tabaczkowego ze złotymi guzikami oraz bryczesy z koźlej skóry. Efekt psuła jedynie długa czarna szarfa, którą owinął trzykrotnie wokół bioder, co tu, na angielskiej prowincji, identyfikowało go od razu z cudzoziemcem. Do siodła przytroczył siatkę, wypełnioną różnego rodzaju grzybami — wieloma borowikami, gąskami i pieprznikami jadalnymi. Dojrzawszy jaśniejący muchomor sromotnikowy, zeskoczył z konia i wspierając się o krzaki, wspiął po ścianie wąwozu. W tym momencie ogromny, czarno-biały ptak ciężko bijąc skrzydłami, wzbił się w powietrze między drzewami. Dłoń Maturina sięgnęła błyskawicznie w stronę szarfy — doktor wyłuskał niewielką lunetę i przy­tknął ją do oka, na długo nim ptak, ścigany teraz przez parę kruków, przeleciał nad dolinką i zniknął nad wzgórzem, od­dzielającym dom Ashgrove od morza. Uradowany śledził miejsce zniknięcia ptaka jeszcze przez chwilę, po czym opu­ścił nieco lunetę i spojrzał na sam domek. Ze zdumieniem po­witał fakt, iż niewielkie, własnoręcznie wybudowane przez Jacka obserwatorium zostało przesunięte o mniej więcej jedną ósmą mili na prawo, do miejsca, gdzie wzgórze opadało o pięćdziesiąt stóp. Sam Jack stał przy charakterystycznej ko­pule obserwatorium, górując nad nią niczym Guliwer nad świątynią Liliputów i wspierając nań swą zwykłą, morską lu­netę. Wpatrywał się z zacięciem w jakiś odległy obiekt. Pro­mienie słoneczne wyraźnie oświetlały jego twarz i Maturin ku swemu ogromnemu zaskoczeniu odkrył na niej nie tylko wyraz niepokoju, ale również ślady starzenia się i niedoli. Zawsze miał Aubreya za potężnego, żwawego i pełnego opty­mizmu młodzieńca i zafrasowało go znużenie widoczne w powolnych ruchach odległej postaci, która zamykała właśnie lunetę, przyciskając dłoń do dawnej rany na plecach. Stephen schował więc własną lunetę, podniósł grzyby i za­gwizdał na konia. Niewielki arab podszedł posłusznie niczym pies, patrząc z uwielbieniem na twarz swego pana, który nie­zgrabnie ześlizgiwał się po ścianie wąwozu.

Dziesięć minut później doktor stał już przed drzwiami ob­serwatorium, wypełnionymi teraz w całej szerokości siedze­niem pochylonego Aubreya.

„Ustawił zapewne swój teleskop tak poziomo, jak to było możliwe i mocno się nad nim pochyla", pomyślał doktor. „Zadek nie stracił na wadze, jak widzę. Z piętnaście kamieni* wciąż pewnie waży".

—  Hola**, Jack! —powiedział już głośno.

—  Stephen! — wykrzyknął Jack i wyskoczył z obser­watorium tyłem do przodu ze żwawością niezwykłą jak na tak potężnego człowieka. Uścisnął krzepko przyjaciela, a jego  różowa twarz  była teraz  czerwona z  radości. W odpowiedzi podobny, łagodniejszy rumieniec pojawił się na twarzy Stephena.

 

* 1 kamień— 14 funtów.

** Hola (hiszp.) — cześć.

 

—  Ależ się cieszę, że cię widzę, Stephen, staruszku! Jak się miewasz! Gdzieś ty bywał! Gdzieś ty bywał przez ten cały czas! A, pewnie załatwiałeś te swoje wielkie sprawy... — Przypomniał sobie, że Maturin oprócz medycyny parał się również pracą w wywiadzie i jego działania były z koniecz­ności tajne, a ta wizyta mogła mieć związek z ostatnim wypo­wiedzeniem wojny Francji przez Hiszpanię. — Cudownie, cudownie. Naturalnie zostaniesz u nas. Widziałeś się już z Sophie?

—  Jeszcze nie. Zatrzymałem się jedynie na chwilę przy drzwiach kuchennych, by spytać pewną młodą panią, czy ka­pitan jest w domu. Dobiegające z wnętrza domowe odgłosy niechybnie przywiodły mi na myśl rzeź niewiniątek, tak więc zostawiłem konia wraz z moimi okazami i podszedłem tu pie­szo. Przesunąłeś obserwatorium.

—  Tak, ale nie było to trudne zadanie. Całe to urządzenie nie waży więcej niż trzy cetnary. To ta miedziana blacha ze starego „Diomeda", którą stocznia pozwoliła mi zatrzymać. Był tu Killick i załatwiliśmy to tak jak na okręcie — założy­liśmy parę wielokrążków i przetoczyliśmy całe obserwato­rium w jedno popołudnie.
—  Jak się miewa Killick? — zapytał Stephen. Killick od wielu lat był służącym Jacka i kilkakrotnie wspólnie żeglo­wali. Stephen bardzo go cenił.

—  Całkiem nieźle, mam nadzieję. Dobrze wiesz, że nie mogłem go zatrzymać. Ostatnio Collard z „Ajaxa" przekazywał mi wieści o nim... tuszę, że nic się nie zmieniło. Killick zmaj­strował ze stosu pacierzowego rekina chodzik dla bliźniaków.

Stephen pokiwał głową.

—  Zatem obserwatorium nie sprawdziło się przy samym domu? — zapytał.

—  Sprawdziło się — z wahaniem odparł Jack. — Cho­dziło o co innego. Wiesz, stąd widać Isle of Wight i kanał Solent, koniec Gosport i samo Spithead. Szybko, podejdź i sam spójrz. Pewnie wciąż stoi w tym samym miejscu.

Stephen pochylił się do okularu i osłonił go dłońmi. Pole widzenia niemalże całkowicie wypełniał odwrócony, zama­zany kształt trójpokładowca na jasnym, zamglonym tle. Wy­regulował ostrość i naraz ujrzał go znacznie wyraźniej — wiszące bezwładnie w nieruchomym powietrzu marsle i żagle główne, wypływającą z kluzy linę kotwiczną, a także łodzie wiozące cumy w stronę nadbrzeża. Obserwował ruch na okręcie, jednocześnie słuchając opowieści Jacka o no­wym, sześciocalowym zwierciadle wklęsłym, o trzech mie­siącach szlifierki i polerowania najlepszym mułem morskim na zakończenie pracy oraz o nieocenionej pani Herschel, któ­ra przyszła z pomocą, kiedy już całkowicie stracił nadzieję po zbyt dużym spiłowaniu krawędzi zwierciadła.

—  Cóż, nie jest to „Victory" — stwierdził Stephen, gdy okręt ruszył. — To „Caledonia". Widzę szkocki herb. Jack, ja stąd widzę herb Szkocji! Z tej odległości! W robieniu zwier­ciadeł nie masz sobie równych na całym świecie!

Jack roześmiał się z zadowoleniem.

—  Cóż, to po prostu dobry dzień na obserwację — po­wiedział skromnie. — Powietrze jest czyste i fale nie migoczą zbytnio, nawet przy samym kadłubie. Chciałbym, by taka po­goda utrzymała się do wieczora. Pokażę ci niezwykłą podwójną gwiazdę w gwiazdozbiorze Andromedy — oba ciała niebieskie są od siebie oddalone mniej niż o sekundę limbusa! Mniej niż o sekundę, pomyśl tylko! Z moją trzycalową lu­netą ledwie bym dostrzegł, że gwiazda jest podwójna! Któż nie chciałby się przyjrzeć takiemu fenomenowi?

—  Zgadzam się z tobą całkowicie. Na razie jednak chciałbym się przyjrzeć załadunkowi tego okrętu. Tyle w tym życia, tyle energii, a my śledzimy to niczym bogowie z nie­bios! Pewien jestem, że spędzasz przy swym teleskopie mnó­stwo czasu.

—  W sedno trafiłeś, Stephenie, ale zaklinam cię, nie wspominaj o tym w domu. Sophie nie ma nic przeciwko wpa­trywaniu się w gwiazdy, nawet jeśli robię to do późna w nocy. Zresztą żeby zobaczyć Jowisza, będziemy musieli tu siedzieć do trzeciej nad ranem. Niemniej wpatrywanie się w ruch na kanale Solent nie ma nic wspólnego z astronomią. Sophie nic nie mówi, lecz martwi się tym, że ckni mi się za morzem.

—  A bardzo ci się ckni, Jack? — spytał Stephen, lecz nim kapitan Aubrey zdołał odpowiedzieć, ich uwagę przyciągnął hałas w domku. Słychać było ochrypły, wojowniczy głos pani Williams i piskliwe, wyzywające odpowiedzi karconej służącej.

—  Ten cudzoziemski pan zostawił to w mojej kuchni! — dobiegło ich w pewnym momencie przez nieruchome powie­trze. Było to jedyne dłuższe zrozumiałe zdanie, gdyż głosy w zajadłej wymianie zdań nakładały się jeden na drugi, a kłót­nię dodatkowo zniekształcało echo bijące od lasu po drugiej stronie doliny, płacz dzieci i ostatecznie trzaśnięcia drzwiami.

Jack wzruszył ramionami, lecz po chwili już z powrotem patrzył na swego przyjaciela z sympatią.

—  Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak się miewasz, Stephen — rzekł. — Jak zdrowie?

—  Wprost   doskonale,   dziękuję,   Jack.   Korzystałem z leczniczych wód w Caldas de Bohi, co wielce poprawiło moje samopoczucie.

Jack pokiwał głową — znał to miejsce. Była to wioska w Pirenejach, niezbyt odległa od wysoko położonych pa­stwisk dla owiec. Stephen, mimo iż Irlandczyk z pochodze­nia, miał posiadłość w tamtych stronach, odziedziczoną po katalońskiej babce.

—  Oprócz tego, że odzyskałem żwawość młodego ko­ziołka — ciągnął doktor — miałem okazję poczynić serię cennych obserwacji na temat kretynów w Bohi, którzy licznie zamieszkują tę wioskę.

—  Wystarczy się Admiralicji przyjrzeć, by wiedzieć, że nie tylko w Bohi ich dużo. Stanowisko Pierwszego Lorda pia­stuje obecnie generał wojsk lądowych. Dałbyś temu wiarę, Stephen? A pierwsze, co zarządził ten przeklęty homar*, to obcięcie uprawnień kapitanów — zredukował mianowicie pryzowe o jedną trzecią, co jest zbrodnią wołającą o pomstę do nieba.

 

* W oryg.: redcoat. Ze względu na czerwony kolor kurtek wojska lądowe ironicznie nazywane były przez marynarzy angielskich homarami.

 

Sporo idiotów na Whitehall, ale tu, w wiosce też mamy z pół tuzina. Szwendają się na ryneczku i tylko mam­roczą i chichoczą. A skoro już o tym mówimy, to wyznam ci coś w największym sekrecie, Stephen... martwię się czasami o  bliźniaki. Nie wyglądają mi one na szczególnie bystre i będę ci niezwykle zobowiązany, gdybyś kiedyś zbadał je na osobności. Myślę, że jednak chciałbyś najpierw obejrzeć ogród, nieprawdaż?

—  Tak, ogród przede wszystkim. I pszczoły.

—  Cóż, jeśli chodzi o pszczoły, to jakoś się uciszyły przez ostatnie kilka tygodni. To znaczy nie zbliżałem się do uli od czasu, kiedy po raz pierwszy próbowałem wybrać miód, lecz jakoś ich nie zauważam ostatnio. Miesiąc już chy­ba minął od chwili, gdy zostałem po raz ostatni użądlony. Lecz jeśli chcesz się im przyjrzeć, chodźmy górną ścieżką.

Ule stały w równym rządku na pomalowanych na biało stojakach, lecz wokół nich nie latała żadna pszczoła. Stephen zajrzał do kilku otworów wejściowych i dojrzał pajęczynę, która zdradziła mu tajemnicę ich zniknięcia. Pokręcił głową i powiedział:

-To barciak większy.

Siłą otworzył jeden z uli i pokazał jego wnętrze Jackowi. Ich oczom ukazały się brudne, zeschnięte plastry miodu, na których wstrętnie wyglądające larwy rozpinały swe kokony.

—  Barciak większy! — wykrzyknął Jack. — Czy można było temu zapobiec?

—  Nie — odparł Stephen. — W każdym razie nic nie przychodzi mi do głowy.

—  Wszystko bym dał, by do tego nie dopuścić! Tak mi przykro! To był prezent od ciebie i bardzo je ceniliśmy!

—  Nie szkodzi — odparł Stephen. — Przywiozę wam więcej, tym razem z jakiegoś odporniejszego gatunku. Obej­rzyjmy ogród.

Żeglując po Oceanie Indyjskim, kapitan Aubrey snuł ma­rzenia o domku z kawałkiem ziemi, na którym wytyczyłby grządki rzepy, marchwi, cebuli, kapusty i fasoli, a teraz ma­rzenie jego się spełniło. W swych marzeniach nie wziął jed­nak pod uwagę larw osiewnika, mszyc kapuścianych i trzmielinowych oraz turkuciów podjadków. Pół akra grządek ciągnęło się równo jak od linijki w płytkiej, lichej ziemi, a nad nimi sterczało kilka karłowatych roślinek.

—  Oczywiście o tej porze roku nie ma tu na co patrzeć — powiedział Jack. — Na zimę rzucę tu jednak z trzy, cztery fury gnoju i wtedy sam zobaczysz. Już nawoziłem w ten spo­sób grządki z kapustą brunszwicką, zaraz za różanym ogro­dem Sophie. Tędy. A oto krowa — pokazał nad żywopłotem, kiedy szli wzdłuż grządki ziemniaków.

—  Tak mi się właśnie wydawało. Trzymacie ją dla mleka?

—  Tak. Dla wielkich ilości mleka, śmietany, masła, wołowiny, na które zresztą oczekujemy z utęsknieniem. W chwili obecnej tak się złożyło, że nie daje z siebie nic.

—  Nie wygląda jednak, żeby była cielna. Wręcz przeciw­nie, wygląda na jałową i wychudzoną.

—  Cóż, prawda jest taka — odparł Jack, patrząc na krowę — że nie dopuszcza do siebie żadnego byka. Na litość boską, przecież nadaje się do krycia! Tak czy owak, byki odpędza, a potem wpada w furię, ryczy i ryje ziemię, a my znowu nie mamy mleka.

—  Z filozoficznego punktu widzenia jej zachowanie jest całkiem logiczne. Pomyśl tylko o tych ciągłych, niedogod­nych ciążach, które są zapłatą za chwilę złudnej przyjemno­ści. Pomyśl o fizycznych uciążliwościach, jakie wypływają z faktu targania pełnych wymion, że już nie wspomnę o sa­mym nieuniknionym porodzie i wszystkich towarzyszących mu niebezpieczeństwach. O samej tragedii związanej z wido­kiem własnego potomstwa stającego się blanquette de veau mówić nie będę, bo przeżywają to tylko krowy. Jako samica jakiegokolwiek gatunku sam chętnie bym sobie tego oszczę­dził...  gdybym urodził się jako jałówka,  zdecydowanie wolałbym pozostać zwierzęciem niepłodnym. Muszę jednak­że przyznać, że z gospodarczego punktu widzenia celibat wśród krów ma zupełnie inny aspekt. Dobro ogólne wymaga interwencji buzujących energią lędźwi.

—  Tak — odparł Jack. — Tak właśnie jest. A oto ogród Sophie. W czerwcu przyszłego roku będzie pełen róż. Nie wydaje ci się, że te róże są odrobinę zbyt wyciągnięte? Może powinienem mocniej je przyciąć na zimę.

—  Nie znam się na ogrodnictwie — powiedział Maturin. — Zupełnie. Nie uważasz jednak, że te kwiaty są... jak to ująć... odrobinę rachityczne?

—  Tak, i nie wiem dlaczego — odpowiedział Jack. — Nie sądzę jednak, bym miał szczęśliwą rękę w hodowli roślin ozdobnych. To coś tam miało być żywopłotem lawendy, wiesz? Korzenie pochodzą z Mapes. A tam, mniejsza o to. Chodź obejrzeć moją kapustę! To coś, z czego jestem dumny!

Przeszli przez furtkę z wikliny i zatrzymali się przy grządce z tyłu domku. Było to wprost morze zieleni z gó­rującą nad nim sporą kupą gnoju.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin