Oramus Marek - Ziemia w trojkacie bermudzkim.doc

(187 KB) Pobierz
Marek Oramus

Marek Oramus

Zima w Trójkącie Bermudzkim

 

I

Później mówiono, że człowiek ten nadjechał od placu Konstytucji tramwajem numer piętnaście. Stał na końcu drugiego wagonu, nie trzymając się niczego, balansem ciała amortyzując chybotanie podłogi. Wzrostu przeciętnego, trzymał się prosto, patrząc gdzieś ponad głowami pasażerów, którzy z nieznanego bliżej powodu - chodziło bodaj o ciepło, bo tramwaj był niedogrzany - zbici w gromadkę trzymali się przeciwległego krańca wagonu. Egzotycznego pasażera traktowali z wyniosłą obojętnością, a jednak co i raz posyłali ku niemu zaciekawione spojrzenia.

- Ty, aktor - zagaił podchmielony osobnik w średnim wieku. Choć rozpierała go pijacka elokwencja, naraz zapomniał języka w gębie. Egzotyczny tylko przez moment zahaczył go wzrokiem, ale to wystarczyło, by pijaczek przestał rwać się do komitywy. Odwrócił się do okna i pilnie śledził ciemniejącą tam przestrzeń.

Na przystanku przed placem Zbawiciela dziwny pasażer wysiadł. Nikt z tego wagonu nie poczuł chęci, by dotrzymać mu towarzystwa, tkwił więc samotnie na opustoszałym chodniku, zastanawiając się, w którą stronę skierować swe kroki. Pokręcił się niezdecydowanie: spytać nie było kogo. Krótko przed dziesiątą w nocy Warszawa schodzi z ulic i szykuje się do snu, zwłaszcza pod koniec listopada, gdy następuje atak zimy, co o tej porze roku wskutek znanych anomalii klimatycznych zdążyło stać się regułą. Ale obcy mógł o tym nie wiedzieć.

Tupnął butami, żeby strząsnąć z nich mokry śnieg, i ruszył przed siebie. Odziany był w kaftan skórzany sznurowany rzemieniem, ze stawianym kołnierzem. Na to narzucił płaszcz z trudnej do zidentyfikowania materii, która owijała się jak zaprogramowana wokół jego postaci. Nad ramieniem sterczał mu ukośnie krzyż rękojeści miecza, i coś w ułożeniu oręża, jakiś błysk światła na żłobieniach uchwytu nakazywały przypuszczać, że jest to autentyk, nie zaś rekwizyt z planu filmowego. Z gołą głową, z rozpuszczonymi czarnymi włosami do ramion, w skórzanych pludrach wpuszczonych w buty, nad którymi znowu można by podebatować, wyglądał na istotę z innego świata.

Na placu Zbawiciela skręcił w prawo, oddalając się od szyn; przed chwilą umknął nimi tramwaj, który go przywiózł. Podążył za nim wzrokiem, jakby żałował, że pochopnie porzucił tak bezpieczne schronienie. Za rogiem przystanął: klangor dochodzący z pobliskiego baru "Corso" spowodował, że przyjezdny poniechał zamiaru pieszej wędrówki po mieście i zapragnął towarzystwa biesiadników. Pchnął wątłe odrzwia i znalazł się w środku.

Klangor najpierw spotęgował się odpowiednio, gdyż nic go już nie tłumiło, a potem w jednej chwili ścichł. Wszyscy patrzyli na cudaka, co nagle zmaterializował się pomiędzy wejściem a barem. Kelnerki zamarły w pół kroku z tacami piw. Gwiazdki śniegu topniały na włosach i płaszczu przybysza.

- Następny od Maruchy - powiedział znużonym tonem El Zipacho, potężny osobnik przy barze, zwracając się do drugiego, nie tak okazałego fizycznie, ale o obliczu poróżowiałym od hołdowania rozmaitym uciechom życia. Zagadnięty kiwnął pospiesznie głową na znak, że się zgadza. Nie zwlekając ani nie koncentrując się dłużej na osobie przebierańca wrócili do picia.

Ten zaś stał bezradnie, nie wiedząc, co począć. Śnieg na jego butach tajał powoli, nabrzmiewając w niewielką kałużę. Wyszedł z niej i dwoma krokami, jakby tańczył, znalazł się przy barze.

- Piwa! - zażądał nad ramionami siedzących.

Barman, pan Ryszard, ani drgnął. Przybysz nie tylko wyglądał obco, ale i głos miał obcy, nie do podrobienia przez najsprawniejszego aktora. Mówił niby po polsku, czysto i bez akcentu, a jednak chrapliwie i niewprawnie, jak ktoś, kto przez całe życie przebywał w Mongolii - albo jeszcze dalej.

- Nalej pan człowiekowi piwa - powiedział Bogdan do barmana. - Niech się napije, jak go suszy. Ja płacę.

- Dzięki wam, panie - skwitował obcy ten szlachetny gest, acz w jego głosie nie znać było wdzięczności. Ujął podany kufel, przyjrzał się zawartości, jakby widział piwo pierwszy raz w życiu, przyłożył do ust i opróżnił duszkiem.

- To rozumiem - rzekł z uznaniem El Zipacho. Stał przed nim litrowy kufel zwany wiadrem, opróżniony do połowy. -Panie Ryszardzie, następne dla tego zawodnika, tylko ciut większe. Bardzoście, widać, spragnieni, dobry człowieku -rzekł w kierunku przybysza.

- Wieki nie piłem - skwitował tamten niedbale, uznając jakby, że należy coś rzec, ale nie wiadomo, czy warto. -Przedni to specjał - dodał po namyśle.

Z podanego mu wiadra odpił natychmiast połowę i z ociąganiem odstawił naczynie na ladę. Można by pomyśleć, że cierpi na obsesję, by mieć ręce wolne.

- Hej, cudaku - dobiegło z tyłu. - Podkasz no ten mantel i machnij dla nas parę prysiudów, bo nudno. Nu, dawaj! -Propozycji towarzyszył wybuch śmiechu większego towarzystwa.

Przybysz odwrócił się płynnym ruchem, akurat by zobaczyć spadającego mu pod nogi piątaka. Nie czekając, aż moneta zatrzyma się przed nim, odkopnął ją pod stoliki. Zagrzechotała jak kulka bilardowa, obijając się w plątaninie metalowych nóżek.

Właściciel monety, dość pijany, nabity w barach rumiany osobnik w dresie, z łbem wygolonym na glanc, wciąż zajęty był ryczeniem ze śmiechu, kiedy dotarło doń, że propozycja została ostentacyjnie zlekceważona. W "Corso" zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

- Łachu ludzki - powiedział przybysz tonem łagodnego zdziwienia, a może zatroskania, jakby naprawdę się zmartwił - życie ci obrzydło?

- Nie chce piątaka - zdumiał się dresiarz. - To może dziesiątak cię przekona? - Sięgnął za pazuchę kamizelki bez rękawów.

Przebieraniec zrobił ruch w stronę rozdokazywanego towarzystwa, ale dresiarz był szybszy: trzymał wycelowany przed siebie pistolet, a jego ciosana jak z buraka gęba przybrała wyraz tryumfu. Trwało to krótko, gdyż przybysz nie okazał przestrachu; w jego ręku niewiadomym sposobem zmaterializował się miecz, nieproporcjonalnie wielki jak na tak kameralne pomieszczenie.

Pistolet plunął dwa razy ołowiem, a huk w ograniczonej przestrzeni zlał się z krzykami klientów baru. Jednocześnie miecz wykonał dwa rozpaczliwe zygzaki, niewidoczne dla postronnych. Pierwsza kula, odbita, walnęła rykoszetem w ścianę pod sufitem, ale druga przedarła się przez mało szczelną zasłonę, trafiając przybysza prosto w pierś na wysokości przebiegającego w tym miejscu ukośnego pasa. Przybysz zachwiał się, pobladł, ale utrzymał się na nogach. Dresiarz, zapomniawszy o pistolecie, gapił się w dziurę w kaftanie ze szczerym niedowierzaniem.

Nie opuszczając gardy rycerz sięgnął wolną ręką pod koszulę, wydobywając stamtąd spłaszczony metalowy okruch. Nie było na nim śladu krwi. Przyjrzał mu się z zainteresowaniem, po czym rzucił ołowiem w twarz dresiarzowi.

- Powinienem zwalić ci z karku ten głupi łeb - oświadczył. Odczekał, jakby zastanawiając się nad decyzją. - Matka by płakała.

Powrócił do baru i w kompletnej ciszy pociągnął sążniście z kufla. Śledził spode łba kompanów dresiarza, których opuścił dobry humor. Miecz ciągle trzymał w gotowości.

- Nie za wesoło wam tutaj? - rzekł stając na nowo przed grupą. Składało się na nią kilka person o podobnej urodzie i analogicznym ubiorze. Warianty żeńskie, wypacykowane krzykliwie, taksowały przybysza z nachalnym zainteresowaniem spoza zapaćkanych tuszem rzęs. - Już was tu nie widzę! - zakomenderował nie za głośno, lecz wystarczająco wyraźnie. - Hajda na mróz! I nie zapomnieć zapłacić szynkarzowi, bo się wam przejadę po grzbietach! Duchem!

Tupnął nogą, a tamci wylecieli przez odrzwia jak ptaki, mamrocząc przekleństwa. Pan Ryszard pochwycił^     pomarańczowy banknot i przyjrzał mu się podejrzliwie, zanim umieścił go w kasie.

Po   tej   scysji   przybysz   schował   miecz,   dopił   piwo i zwracając się do Bogdana i Zipasa powiedział:

- Prowadźcie do grododzierżcy, wielmożni panowie.

 

II

Grododzierżca,   jak   na   tak   ważne   stanowisko, mieszkał średnio wykwintnie; przynajmniej takie wrażenie można było odnieść w bramie, oświetlonej u góry żółtawym mdłym światłem. O dawnej świetności budowli, cudem ocalałej z powstania, świadczyła oblazła sztukateria, trzymająca się powały ostatkiem sił. Olbrzym, który w "Corso" pił z wiadra, nacisnął niepozorną płytkę obok drzwi; czekając na wpuszczenie nowo przybyły rozglądał się niespokojnie, strząsając z płaszcza śnieg. Za ich plecami, w przestworze bramy, szalała zadymka.

Rycerz przyglądał się właśnie naściennej kapliczce, poświęconej wizerunkowi lokalnego bóstwa, gdy rozległ się brzęczyk, El Zipacho pchnął odrzwia - wyglądały solidniej niż te w "Corso" - wstąpili na schody. Kiedyś budynek ten wydałby się wytworny i bogato zdobiony, obecnie zniszczony, zapuszczony  i  brudny,  pozostawał  tylko  odległym  echem przedwojennej chwały. Minęli dwie kondygnacje zatrzymując się przed drzwiami z niebieską tabliczką; bez pukania czy innego dzwonienia wdepnęli do środka.

Grododzierżca miał ponure wejrzenie, a na jego nabrzmiałym, czerwonym od alkoholu licu odmalowało się zaskoczenie. Siedział przy zawalonym papierami biurku, trzymając na każdym kolanie po młodej praktykantce. Obejmował je skwapliwie krótkimi łapami, jakby w trosce o to, żeby nie spadły na podłogę, raz po raz zawadzając o dobrze wyeksponowane biusty; wejście delegacji nic mu w tych czynnościach nie przeszkodziło. Obie podopieczne, nachylone nad biurkiem, ściboliły coś pilnie na karteluszkach, tak pochłonięte swym zajęciem, że ani zareagowały na przybyłych. Grododzierżca zamrugał śmiesznie i nieznacznym ruchem przerwał proces twórczy.

- No, gołąbeczki - zabulgotał - dosyć się już napracowałyście. Dokończycie w domu. Pisanie recenzji jest to żmudne, wymagające namysłu zajęcie, zapamiętajcie to sobie.

Przerwawszy w pół słowa swoje gryzmolenie dziewczątka podniosły główki, uśmiechając się uprzejmie. Wstały, bez żenady dopięły guziki dekoltów i powędrowały do wieszaka, gdzie znajdowały się ich zimowe jakie w beżowo-czarnych tonacjach.

- No - zagadnął niewesoło grododzierżca - co was sprowadza o tak nieciekawej porze? I kogóż to ze sobą prowadzicie? Rycerz postąpił do przodu i powiedział:

- Nazywam się Psihuj, dostojny panie, z Psihujów wertynberskich. Ci oto szlachetni mężowie ugościli mnie w szynkwasie piwem, a gdy znalazłem się w opresji, przywiedli przed wasze oblicze.

- Aha - skwitował grododzierżca. Gdzieś spośród zwałów ksiąg wydostał nadpity kufel; rozgarnąwszy nim owłosienie w dolnej części twarzy raczył się powoli, jakby z namysłem.

- Psihuj, powiadacie? A skądże Bóg prowadzi, jeśli to nie tajemnica?

- Przybywam z Zelżynoru.

- Gdzie to jest?

- Nieopodal Stonayy. Brodaty zadumał się.

- Siadajcie - zadysponował.

Stękając z trudu podniósł się z krzesła i odszedł w mroczny korytarz, skąd powrócił niebawem, niosąc butelki z zielonymi nalepkami w jednej i trzy kufle za ucha w drugiej ręce.

- Stonava, Stonava, z cesarskimi sprawa... - zanucił fałszywie. Mamrotał coś w zadumie, podczas gdy konsumenci z baru "Corso" zajęli się odszpuntowywaniem i nalewaniem.

- Czy to przypadkiem nie ta koksownia za czeską granicą, co podobno truje pół Śląska?

- Nie wiem, panie, co to koksownia.

- Dobrze, spróbujmy z innej beczki. Skąd się wzięliście w mieście o tej porze? Ktoś was przywiózł?

- Nikt, panie. Powiedziałbym, ale boję się, że mi nie uwierzycie.

- To zostawcie mnie. Mówcie, tylko prawdę.

- Cały kłopot w tym, że nie wiem. W jednej chwili byłem w Zelżynorze, gdzie o tej porze wichr jesienny targa łagodnie krzewami hosturcji, a w drugiej zamrugało mi przed oczami, zamigotało jak po razie grzecznie włożonym mor-gensternem. W trzeciej chwili dech mi zaparło tutejsze zimno. Jak odzyskałem przytomność i zdolność widzenia, znikły gdzieś blanki Zelżynoru i już byłem tu. Co to za świat?

- No, Zelżynor na pewno to nie jest.

- To sam widzę - rzekł Psihuj, cokolwiek poirytowany. -Nosi jakąś nazwę?

-No... Europa, Polska.

- Miejsce, gdzie waszmość wylądowałeś, zwie się Trójkątem Bermudzkim. Jeden wierzchołek znajduje się tutaj, drugi w barze "Corso", a trzeci tam, gdzie się aktualnie znajdujemy - wtrącił El Zipacho. - Czyli w tej chwili nie jest to trójkąt, a właściwie odcinek. - Przez chwilę popadł w zadumę nad tą osobliwością geometryczną. - Znane jest z dziwnych wydarzeń - dodał z powagą.

- Aha. Psubratów tu więcej niż uczciwych?

- O wiele więcej - zapewnił Bogdan. - Nadmiar.

- Niedobrze - skwitował smętnie rycerz i pociągnął piwa.

- Złe moce mnie tu przygnały. Ktoś wielce potężny, komu nie na rękę był Psihuj w Zelżynorze, musiał to sprawić.

- Upokójcie się, panie - powiedział grododzierżca. - Jesteście wśród przyjaciół i coś w waszej sprawie wspólnie postanowimy. Piwo się kończy - zwrócił się do kamratów - trza by do nocnego.

Targowali się krótko, kto ma iść, a kto płacić. Jeśli Psihuj dobrze usłyszał, była też mowa o żywności, co go niepomiernie uradowało, gdyż głód na dobre zaczynał dowiercać mu się do kiszek.

- Jak się już, hm, ocknęliście - indagował dalej grododzierżca - to coście zobaczyli?

- No... ludzi cudacznie odzianych, posuwających się w śniegu przed siebie. Niektórzy czekali na zimnie pod takimi okrągłymi daszkami, aż nadjadą po nich wielkie karoce bez koni. Noc była, ale widno, pełno świateł... a z Zelżynoru zapamiętałem prawie samo południe. Ci ludzie dziwnie na mnie popatrywali.

- Nie dziwcie się im. Od razu, na pierwszy rzut oka widać, żeście przybyli skądinąd. Nie z tego świata.

- A z jakiego?

- To sami powinniście wiedzieć lepiej. Z Zelżynoru, nie? Widzicie, wydaje się, że ze światami jest tak: tu stoi nasz, tam dalej Irdylla, jeszcze dalej Mordor czy inny Hades. A pomiędzy nimi wasz Zelżynor. Teoretycznie pomiędzy tymi światami otwierają się przejścia, ale jak, kiedy - nikt nie wie. Mówicie do mnie rzeczy, w które nikt by wam nie uwierzył.

- Ale wy wierzycie? - spytał ostrożnie Psihuj. - Waszym słowom też trudno dać wiarę.

- Wiem. Ja wam wierzę. Robię w pewnej dziedzinie, której prawidła zakładają, że wszystko jest możliwe. No, prawie wszystko. - Zamilkł i spojrzał z nostalgią w stronę pustego kufla. - Bardzoście znużeni?

- Niespecjalnie. Mówię przecie, że złe duchy mnie porwały prawie w samo południe. Do nocy mieliśmy tam szmat czasu.

- A czemuście przybyli w tym oto rynsztunku? - brodaty wskazał w stronę przybysza niekonkretnym ruchem ręki. -Na wyprawę się szykowaliście czy jak?

Psihuj smętnie przyjrzał się mieczowi, który trzymał między kolanami. Odłożył oręż i oparł o biurko.

- Na wyprawę - nie. U nas każdy przy mieczu. Zwłaszcza jeśli w drodze.

- A czym to podróżowaliście, jeśli można wiedzieć? Jeżdżą samochody w Zelżynorze?

- Te warczące i plujące smoczym wyziewem trumny? O, nie. Mam... miałem - konia. O, luby Rozencwale, gdzie ja teraz znajdę takiego drugiego? - Opanowanym obliczem rycerza targnął grymas żalu.

- Nie rozpaczajcie - powiedział pojednawczo brodaty -może się jeszcze odnajdzie. Szkoda, żeście nie siedzieli na nim, kiedy was wzięło.

- Właśnie, że siedziałem! Snadź zagubił się gdzieś po drodze. Poczciwe to konisko... już nieraz mnie znajdowało, gdy los nas rozdzielał.

- W tym jedyna nadzieja - rzekł brodacz. Podebatował nad czymś wytrwale. - A Grzmicha, Strychulec... mówią    wam co te nazwy?             

Psihuj poruszył się w krześle jak dziabnięty prądem.

- Grzmicha! A jakże! Strychulec! - powtarzał z dziwnym upodobaniem, jak imię przyjaciela. - Mam tam pannę nadobną... Żeświetkę...

- Ale co to ta Grzmicha i Strychulec? Miasta? Krainy?

- Krainy, ma się rozumieć, że krainy. Miasta zwą się inaczej: Skalan, Romuzga, Skopce, Świerzbno...

- Bo nie dalej jak trzy tygodnie temu zameldował się tu ktoś z Grzmichy.

- Tak? - Psihuj aż podniósł się z krzesła. - Nie gadajcie. Jak wyglądał? Jak się nazywał?

- Kobieta. Nawet niebrzydka.

Nie dokończył, bo oto wpadli z poszumem zimna wysłani po piwo zawodnicy. El Zipacho potrząsał gniewnie pustą sakwą.

- Nic żeśmy nie przynieśli. Wszystko obstawione przez milicję. Obie drogi do Śniadeckich zatkane, "Corso" obstawione, "Carino" obstawione, ledwieśmy przemknęli.

Grododzierżca nic nie rzekł, tylko wziął za telefon i wydzwonił numer nocnych taksówek. Psihuj z satysfakcją słuchał, jak zamawiał piwo, kiełbasę, chleb, musztardę.

- A teraz mówcie po kolei, co się zdarzyło.

- Jakiś menel z bandy Salcesona, tej, co obraduje bez przerwy na galerii, zastrzelił naszego miłościwego gościa -relacjonował Bogdan. - Cudem tylko go nie zabił.

- Jak to - zastrzelił? Przecie widzę, że żyw i zdrów.

- Dwakroć szurnął do mnie z samopału. Raz udało mi się odbić kulę, ale druga przeszła. Szczęśliwie miałem pod kaftanem ryngraf z wizerunkiem świętej Tekli, który wziął uderzenie. Inaczej cieniej bym śpiewał.

- A potem jak archanioł Michał wyjechał na nich z "Cor-sa" - uzupełnił z entuzjazmem El Zipacho. - Dla samego widoku warto było tego dnia moczyć mordę.

- Podobnie jak każdego innego - wdał się w polemikę Bogdan.

- No dobra. Ludzie Salcesona nie zasadzili się na was na zewnątrz? To do nich niepodobne.

- Nie. Moim zdaniem postąpili rozsądnie. Rozumiesz, strzelano w lokalu, zostały ślady... pan Ryszard zaraz zadzwonił po mentownię.

- Musieli uchodzić, i to żywo - uzupełnił Psihuj. - Nie wiem jak tu, ale w Zelżynorze strażnicy nie żartują w takich razach.

- To pewnie zaraz tu będą - zaniepokoił się grododzierżca.

- E tam. Przykazaliśmy panu Ryszardowi nie puszczać pary z gęby.

- A świadkowie? Jak zwykle piło tam trochę luda.

- Nie pisną słowa. Jeszcze im życie miłe. Dużo będą gadać i z podziwem, jak to się Psihuja kule nie imają. Ci od Salcesona chyba uwierzyli, że to jakiś nowy Nieśmiertelny.

- Coś mi się zdaje, że nie wszystko nam mówicie - zwrócił się do rycerza grododzierżca. - Ledwoście się znaleźli w bramach miasta, a-już scysja i konflikt. Szybko znajdujecie sobie wrogów.

- To oni znajdują mnie.

- Nieważne. Powiedzcie mi jeszcze jedno: skąd znacie tutejszy język?

- Jak mi wytłumaczycie, dowiemy się wszyscy. - Psihuj po raz pierwszy uśmiechnął się pod nosem. - Też bym chciał wiedzieć. Po prostu umiem, i już. Złe siły, które mnie tu przygnały, sprawiły ten dziw.

- To my już się ewakuujemy - postanowili nagle El Zipacho z Bogdanem. - Musimy robić film o Pomarańczowej Alternatywie.

- Piwo zaraz będzie.

- Mamy zapasik w lodówce.

- Milicja obstawiła przejścia.

- Jakoś przemkniemy,

- No, dobra - powiedział grododzierżca z rezygnacją. Gdy znikali za drzwiami, krzyknął za nimi, żeby zajrzeli jutro. Wstał ociężale, żeby zaciągnąć rygle.

 

III

Dochodziło   południe,   a   grododzierżca   wciąż spał bez przytomności. Raz czy dwa zadzwonił telefon, ale nie był w stanie przerwać ni zakłócić mu zasłużonego odpoczynku.

Podłoga, której powierzył swój wyczerpany organizm, została swego czasu oklejona szarą wykładziną typu len-teks. Udając się na spoczynek grododzierżca ściągał z pawlacza potrójny zwój, który został po tych robotach, rozciągał go nieopodal biurka sekretarza redakcji takim sposobem, by u wezgłowia został mu jeszcze spory rulon. Na tak przygotowane posłanie kładł derkę, pozostawioną przez Wojtulewicza, któremu wypadło nocować tu przez parę dni, na to jeszcze dwie grube zasłony okienne w kolorze krwistowrzosowym, przeznaczone do prania, i dopiero po tych skomplikowanych zabiegach przychodziła kolej na prześcieradło, niegdyś soczyście zielone, oraz koc, który wyglądał jak rękodzieło Indian Arapaho. Na wezgłowiu umieszczał gruby wełniany sweter - i w tych komfortowych warunkach gotów był jednać się z Morfeuszem.

Teraz jednak grododzierżca wyciągnął się bez zbędnych ceregieli na gołej podłodze, nie pogardziwszy jednakże kocem. Wykręconą kacem twarz wtulił w ów niezastąpiony sweter. Zimno mu nie doskwierało, gdyż przebiegle nie po-trudził się ściąganiem ubrania, tylko zaległ w opakowaniu, co w jego przypadku zdarzało się doprawdy nie po raz pierwszy. Ale sen miał twardy i sądząc po determinacji, z jaką przywarł do podłogi, znaczniejszych niewygód by trzeba, żeby go wtrącić w dyskomfort.

- Marucha - powiedział Parówkarz tarmosząc go za ramię

- co to wszystko, kurwa, znaczy? Grododzierżca z najwyższym trudem otworzył jedno oko.

- Czołem - odezwał się uprzejmie, acz trochę niewyraźnie.

- Co ty tu robisz?

- Dobre pytanie.

- Jest sobota, no nie? Redakcja nie pracuje.

- Ale ja pracuję, piątek czy świątek - oznajmił naczelnik, wkurzony ile wlezie. Żona dziwnie patrzyła na niego, gdy wyjeżdżał, ale nie zaprotestowała ani też jednym słowem nie wyprowadziła go z błędu.

- Dni ci się popieprzyły? - zgadywał z podłogi wczorajszy biesiadnik. - Jezu! - złapał się za czerep. - Nic tam nie zostało? - zawył, łypiąc bezsilnie w stronę blatu.

- Głównie pobojowisko. Nieźleście pobalangowali, co? Stały zespół?

Grododzierżca kiwnął głową ostrożnie, jakby bojąc się pobudzić gwałtowniejszym ruchem dzwony, które tam się kołysały.

- No jak, otrzeźwiałeś nieco? - spytał z przesadną troską Parówkarz. - To może mi wyjaśnisz, co tam robi ten koń?

Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że zapytany nie dosłyszał. W następnej gramolił się już z oporami na równe nogi, przepychał do sekretariatu. - Jaki koń? - chciał zapytać, ale widok, który się przed nim roztoczył, odebrał mu ochotę do żartów.

Na podłodze, nieopodal biurka sekretarki Małgosi, grzbietem zwrócony ku szafie pancernej, spoczywał na boku olbrzymi siwy ogier. Nogi o zabłoconych kopytach wyciągnął sztywno przed siebie, a potężne płuca pracowały miarowo. Powieki o długich, jakby dziewczęcych rzęsach miał szczelnie zamknięte, grzywę rozwianą - też najwyraźniej pogrążony był we śnie. O ile grododzierżca znał się na koniach, ogólnym wyrazem pyska poświadczał o ukontentowaniu. Nieco dalej zwalone na kupę rzeczy, ciemniejące szaro przy zaciągniętych zasłonach, pozwalały domyślać się siodła, uprzęży i juków.

- Nie mogę nawet dostać się do gabinetu, bo tego bydlęcia nie sposób obejść! - marudził Parówkarz, ale grododzierżca tylko syknął, żeby był cicho. Wciągnął go do pokoju z kocem i zaniknął ostrożnie drzwi.

- O Jezu! - zaskomlał powtórnie, tym razem na widok butelek i kufli, zalegających biurka. Między nimi poniewierały się niedogryzione kawałki chleba, skóry po kiełbasie, porządnie zeschnięte, talerze zasmarowane musztardą oraz inne typowe relikty nocnego gastronomicznego pobojowiska. Ktoś wbił widelec w masło i tak zostawił. W jednym z kufli bełtała się resztka zwietrzałego piwa; grododzierżca przypiął się do niej jak do najdroższego eliksiru i pochłonął jednym haustem.

- Obrzydlistwo - skwitował, krzywiąc się okropnie.

- Chętnie się dowiem, co się tu działo. Skąd ten koń?

- A bo ja wiem? Może Zipas przyprowadził.

-Do poniedziałku ma mi tu być porządek. Jeszczeście z klubem jeździeckim nie pili! - 'Parówkarz wzdrygnął się z odrazą. - Widziałeś się w lustrze? Gęba cała w siniakach i zadrapaniach. Biliście się z nudów czy dla rozrywki? Portki potargane... i skąd tu tyle gliny?

- Pewnikiem koń naniósł. Myśmy nie ruszali się z miejsca.

Urwał, bo zobaczył swoje dłonie, całe czarne, jakby przez pół nocy wykonywał dorywcze prace rolne. Spodnie z kolei sprawiały wrażenie ostro testowanych na zasiekach z drutu kolczastego. Grube grudy błota poniewierały się gdzie bądź, tak iż mimochodem człowiek rozglądał się za radłem albo innym kultywatorem.

- No, muszę uciekać, czas nagli. Posprzątajcie tu trochę.

- Ludzkie panisko - rzekł grododzierżca, modląc się w duchu, żeby naczelnik nie zapragnął jednak wtargnąć do gabinetu. Pal sześć, że mógłby obudzić Rozencwała, ale natknąłby się tam niechybnie na Psihuja, który - pamiętał to jak przez mgłę - wyokręcał się w jakieś katany, lecz przed zaśnięciem otworzył na oścież okno. Wizja śnieżynek polatują-cych nad biurkiem zwierzchnika, zasypujących drogocenne teksty, wirujących w kondensującym od mrozu powietrzu, pełnym cennych inicjatyw - kyła ponad jego siły.

- A jak tam na dole? - zagadnął. - Milicji dużo?

- Nie. A co -jednak coś przeskrobaliście? No, lecę. Potem tu wywietrzcie. Smród jak wszyscy diabli.

Zamiast sprzątać czy w ogóle przejmować się czymkolwiek grododzierżca poszukał butów, chcąc udać się do toalety. Znalazł je pod biurkiem, oblepione gliną do tego stopnia, że

przypominały kule błota.             

- Co tu się, kurwa, działo - mamrotał drepcząc w samych skarpetach. Pytanie było na tyle trudne, że nie znalazł na nie odpowiedzi. Powróciwszy, ponownie zaległ i natychmiast |

z konsekwencją kamienia oddalił się od doczesności.             

Obudziło go ni to pchnięcie, ni szarpnięcie, ale dziwne jakieś, nietypowe. Potem ktoś zaczął z niego zbierać koc. Właśnie zbierać, nie zrywać; grododzierżca ocknął się i ujrzał nad sobą poczciwy pysk Rozencwała z kocem w zębach. Dla człowieka obeznanego od dzieciństwa z filmami, w których konie zachowują się jak ludzie, a niektóre nawet mówią ludzkim głosem, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu mądre zwierzę nie widząc innego wyjścia postanowiło działać zdecydowanie.

Człowiek zamierzał przemówić do kopytnego przyjaciela, który swą aktywnością właściwie czynił mu przysługę, wyrywając z gęstwy koszmarów, ale nie zdołał przemóc suchości gardła. Wyminąwszy Rozencwała udał się więc do kuchni, mimo że w przepastnym wnętrzu lodówki nie spodziewał się znaleźć nic oprócz starych sosów i lodu. Za to z kranu płynęła tam niezrównana warszawska woda, wyjątkowo chłodna o każdej porze roku, jeśli odkręciło się właściwy kurek. Przemył nią rozpalone oblicze i pił, na szczęście zupełnie nie czując smaku.

Coś znowu trąciło go w plecy, miękko acz zdecydowanie. Rozencwał stał w drzwiach, w których ledwo się mieścił, spoglądając niemalże z wyrzutem.

Grododzierżca poklepał go uspokajająco po ciemnej strzałce między oczami. Znalazłszy nie bez trudu gumowy korek zatkał nim odpływ i odkręcił kurek na maksa. Następnie odsunął się na bok, dając zwierzęciu dostęp do wodopoju. Rozencwał nieufnie zbliżył się do huczącej w zlewie kipieli, rozszerzając nozdrza z niedowierzaniem. Zastrzygł uszami niespokojnie i spojrzał z dezaprobatą na grododzierżcę. Ten rozłożył ręce na tyle, na ile pozwalała ciasnota pomieszczenia.

- Nie ma innej wody, Rozencwał - rzekł usprawiedliwiającym tonem. - Nie chcesz, to nie pij.

Lecz Rozencwał nie był wybredny, a może czekał tylko, aż zlew wypełni się wodą. Wsunął do niej pysk i dwoma długimi łykami łatwo osiągnął dno. Powtórzywszy tę czynność parokrotnie zerknął ciekawie w stronę, gdzie na blacie pysznił się bochenek chleba, pozostały z wczorajszej rozpusty. Grododzierżca pojął aluzję - wyciągnął chleb w stronę Rozencwała, z czego ten odciął od razu połowę. Żuł w zamyśleniu, dla lepszej oceny smaku przymknąwszy piękne oczy o niepokojących rzęsach. Omal nie odgryzając grododzierżcy dłoni w nadgarstku podjął drugą połówkę.

Akurat kończył to zaimprowizowane śniadanie, gdy z głębi korytarza, dokąd można się było przedostać tylko pod końskim brzuchem, dobiegł cichy gwizd. Konisko zastrzygło uszami i momentalnie rozpoczęło wycofywanie. Zad jednak zablokowały mu ułożone pod ścianą korytarza paczki z archiwalnymi numerami gazety, o którą nie wiedzieć czemu nie pobili się czytelnicy pod kioskami, więc utknęło w drzwiach, usiłując zwróconymi w tył oczami dojrzeć przyczynę kłopotów.

Psihuj jeszcze raz gwizdnął-świsnął, klepnął konia i wydał jakąś dyspozycję w swoim narzeczu. Koń skręcił tułowiem na tyle, na ile pozwalała wąska gardziel korytarza, a jego głowa z czupryną grzywy prawie dotknęła górnej framugi drzwi, nim znikła. Moment - i w kuchni zjawił się rycerz z Zelżynoru.

- Witaj, panie, w ten piękny rześki poranek. Nie wspominałeś, że masz tu urocze małe źródełko.

- Korzystajże, waszmość - zachęcił grododzierżca szerokim gestem. - Można tu nawet dokonać ablucji... to znaczy umyć się z grubsza.

Psihuj był goły do pasa, jedynie w swych skórzanych spodniach i butach, jakby w ogóle nie zdejmował ich na noc. Smagły, dobrze umięśniony, raczej szczupły. Ścięgnisty, ocenił grododzierżca. Z odrazą pomyślał o własnych mięśniach ogarniętych atrofią i utopionych w zwałach sadła. Stosunkowo najbardziej imponująco przedstawiał się wśród nich mięsień piwny.

- Zrobię herbaty - zaproponował. - Tego napoju, co piliśmy wczoraj nad ranem, jak już zabrakło piwa - dodał tonem wyjaśnienia.

Minęło jednak dobre pół godziny, zanim zasiedli nad parującymi kubkami, ponieważ Psihuj próbował umyć olbrzymiego Rozencwała. Moczył obficie ręcznik zdjęty z haka i wycierał z troską końskie boki. Rozencwał poddawał się tym zabiegom cierpliwie, zamknąwszy z rozkoszy oczy.

- Zmordowało się setnie konisko - mruczał Psihuj - nie co dzień zdarza się nam podawać tyły... A i cała wyprawa na darmo... rozpoznanie kiepskie... Nie dziwota to, skoro działamy na obcym terenie...

- Coś powiedział? - zaniepokoił się grododzierżca. - Jaka wyprawa?

- W nocy. - Psihuj nie przerywał operacji ręcznikiem. Z uwagą obejrzał Rozencwałowe kopyta, nożem oskrobał z nich błoto do kosza. - Byliśmy w nocy na wyprawie. Niedługo potem, jak Rozencwał cudem się odnalazł. Samiście nalegali. Nic nie pamiętacie?

Grododzierżca zamierzał zaprzeczyć, ale coś mu nagle zaświtało. Człapanie końskich kopyt o mokry asfalt, trąbiące samochody, jakaś wiejska okolica ze wzgórzem, na którym stał jakby zamek... nie znają umiaru ci nowobogaccy. Wiry zamieci w huczącym od wystrzałów powietrzu. Na końcu wrażenie ogromnego pędu, kiedy gnali z wiatrem na wyścigi i ziemia pomieszana ze śniegiem pryskała spod nóg Rozencwała.

- Gdzieśmy się wyprawiali?

- Uwolnić księżniczkę Matyvildę. - Psihuj zakończył mycie, wykręcał ręcznik, który wyglądał jak ścierka. Elektryczny czajnik szczęknął termostatem. -1 to wyście, panie, parli do konfliktu. Ja chciałem posiedzieć w domu.

Z niejasnych powodów Psihuj obnoszący się z nagim torsem przypominał grododzierżcy Indianina. Gdy się skupił, wiedział już nawet, jak Indianin miał na imię: Winnetou. A gdy się przebywa w towarzystwie Indianina, syna wodza, trzeba zadbać o odpowiednie zachowanie. Toteż grododzierżca powściągnął palącą ciekawość, która przystoi jedynie kobietom i dzieciom. Skoncentrował się na herbacie.

- Wy nie jesteście, panie, żadnym grododzierżca - powiedział Psihuj ni stąd, ni zowąd.

- Ano nie - przyznał zagadnięty. Czy wypada się przyznać, że właściwie jest Old Shatterhandem? - Nie chciałem prostować, skoroś tak uznał. Nic by to nie dało - westchnął.

- Ale i ty nie powiedziałeś mi całej prawdy. Psihuj poruszył się niespokojnie.

- No bo jakże? Mówiłeś, że kula odbiła ci się o ryngraf świętej Tekli, jeśli dobrze pamiętam. Powinien zostać ślad w miejscu uderzenia... jakiś siniak czy coś. Kule biją jednak z pewną siłą. Zwykle zabijają, jeśli w locie natkną się na człowieka.

Rycerz odstawił herbatę i z zakłopotaniem przyjrzał się swojej gładkiej piersi, nie zeszpeconej żadną kontuzją.

- Nie było żadnego ryngrafu, prawda? - poddał cicho grododzierżca.

- Ano, nie. - W głosie potomka Psihujów wertynberskich zabrzmiała ulga. Z powrotem zajął się herbatą.

- Zatem Zipas z Bogdanem Złotnikiem łgali? Nikt do ciebie nie strzelał?

- A jakże. Strzelał. Jakiś młodzik dwakroć wygarnął z małego samopału. Mówiłem przecie.

-1 nie trafił?

- Tego nie można powiedzieć. Blisko było, więc trafił.

- A zatem - nastawa! bezlitośnie grododzierżca - powinieneś już nie żyć od dobrych paru godzin.

- Powinienem - nadspodziewanie łatwo zgodził się Psihuj.

- Ale żyję. - Pił herbatę, uporczywie nad czymś deliberując. Grododzierżca nie naciskał go, naśladując maniery dżentelmenów prerii.

Wreszcie Winnetou z Zelżynoru uporał się z kłopotliwym zagadnieniem, a może tylko skończył herbatę. Podniósł głowę i obrzucił grododzierżcę uważnym spojrzeniem.

- Problem w tym, że mnie nie można zabić.

 

IV

- Większość życia spędziłem jako zwykły śmiertelnik, jak inni podatny na uszkodzenia - rozpoczął Psihuj swą opowieść. Świeża herbata entuzjastycznie dymiła w kubkach. - Wciąż napawa mnie zdumieniem, a i poniekąd przerażeniem, że nie mogę odnieść rany ani kontuzji, nie mówiąc o pomniejszym szwanku. Z tego możesz wywnioskować, papie, że właściwością taką dysponuję od niedawna. Według waszej miary czasu, którą znam nie wiedzieć skąd, jest to nie dłużej niż miesiąc. Zadajecie sobie pewnie pytanie, czy jestem człowiekiem szczęśliwym - mam przecie to, o czym marzyły i marzą pokolenia. Odpowiedź brzmi: nie. A jeśli już bywam, to nie z tego powodu.

- Jak to - nie? Każdy byłby zachwycony, gdyby nie mógł na schodach zwichnąć nogi, nóż rzezimieszka by się na nim tępił, a pociski karabinowe odskakiwały od niego jak żaby. Czy to oznacza również odporność n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin