Nowy16(1).txt

(17 KB) Pobierz

Rozdział 16



Wycofujšce się z górskiej twierdzy siły Aszreganów, Krygolitów i ich sojuszników zapadły między poronięte gęstš rolinnociš wzgórza, skšd ledwo dało się ledzić przebieg walk w pobliżu sztabu. Żołnierze widzieli jednak, że atak Gromady był druzgocšcy. Nieliczni obrońcy stawiali opór jak długo mogli i ginęli za ideę Celu. Ampliturowie nie mogli liczyć na lepszy obrót sprawy.
Grupa Randżiego znała przebieg zdarzeń jedynie ze zdawkowych komunikatów, podsłuchanych w komunikatorach. Byli zbyt daleko, aby słyszeć eksplozje, które pustoszyły wnętrze góry.
Nie trwało długo, a atakujšcy zaczęli formować nowe szyki na stokach zdobytej twierdzy. Niewielkie oddziały pocigowe runęły w lad za uchodzšcymi pozorantami.
Randżi zastanowił się przełomie nad powięceniem tych wszystkich istot, które bez cienia wahania ginęły za ideę Celu. Poczuł się nieswojo pomylawszy, że jeszcze niedawno sam gotów był radonie powitać podobny los.
Obecnie rozumiał daremnoć tych mierci. Owszem, wiedział, że chodzi o uzyskanie przewagi i zaskoczenia, ale nadal było dlań w tych działaniach co obscenicznego. Pamiętał też, że Ziemianie, chociaż potrafiš powięcić życie w obronie swego wiata czy swych przyjaciół, miewajš opory przed oddaniem ducha dla samej idei.
A przecież Cel był tylko ideš, niczym więcej.
Randżi coraz bardziej powštpiewał w podobne idee.

Ampliturowie, naturalnie, nie byli skłonni do powięcania swych osób, przecież było ich tak mało. Randżi gotów był uznać, że to tylko wygodna wymówka. Właciwie już był o tym przekonany.
Z nieznanych powodów coraz częciej zdarzało mu się za to myleć o Leparach.
Potem nagle przyszedł rozkaz ataku i wszystkie myli umknęły. Zostało tylko pragnienie przetrwania.
Zdobywcy góry pozwolili sobie na pierwszš od kilku dni chwilę oddechu, gdy zewszšd, zza każdego drzewa niemal i skały, sypnęli się na nich Aszreganie i Krygolici. Zgranie w czasie było idealne.
Na całym obszarze rozpętała się chaotyczna strzelanina. Liczba ofiar rosła w zastraszajšcym tempie. Ziemianie i Massudzi goršczkowo sięgali po odłożonš dopiero co broń.
Ich kontratak był na tyle energiczny, że w wielu miejscach nawet zaskoczenie nie pomogło siłom Wspólnoty. Nacierajšcy ginęli pod zmasowanym ogniem. Gdzieniegdzie jednak obrońcy nie mieli doć czasu na przegrupowanie czy ucieczkę.
Randżi starał się walczyć tak, aby ochronić siebie i swego brata. Przeklinał okolicznoci, które zmusiły go do zabijania Ziemian. Obawiał się nawet, że nie będzie zdolny unieć broni, ale ku swemu zdumieniu odruchy zadziałały. Dopiero po chwili pojšł, że przecież ludzie od tysięcy lat wprawiali się w mordowaniu swych współplemieńców, więc to nie czyni niczego nowego.
Saguio, Soratii-eev, Biraczii i inni szli do walki pogršżeni w błogosławionej niewiadomoci. Pełni wigoru nie wiedzieli, jak w dwuznacznej sytuacji przyszło im się znaleć.
Randżi korzystał z każdego pretekstu, byle tylko nie pchać się w największy rozgardiasz. Głono zapowiedział, że będzie kontrolował sytuację taktycznš. Podwładni odnieli się do niego ze zrozumieniem; wszyscy wiedzieli, ile wycierpiał. Nie oszczędzał wszakże broni i żołnierze słyszeli, że walczy. Inna sprawa, że masakrował jedynie drzewa i krzaki.
Rychło wierzchołek góry spowiły dymy płonšcej rolinnoci i rozbitych pojazdów. Paliły się nawet zwłoki poległych. Widocznoć spadła do paru metrów i coraz trudniej było odróżnić Krygolitów od Aszreganów, Aszreganów od Massudów, a tych ostatnich od Ziemian. Jedynš wskazówkš były różnice w ubiorze

i uzbrojeniu, a to wymagało strzelania do każdej podejrzanej postaci.
Randżi zwolnił jeszcze bardziej i prawie przytulił swój osobisty lizgacz do ziemi. W ten sposób unikał walki powietrznej. Przedzierajšc się przez gęste krzewy, natknšł się w pewnej chwili na dwa ciała.
Były to trupy ludzi. Mężczyzna i kobieta. Poczerniałe otwory w pancerzach pokazywały, gdzie ich trafiono. Ich własna broń leżała opodal. Mężczyzna spoczywał na boku, nie miał całej prawej strony czaszki, przez otwór widać było resztki tkanki mózgowej. Kobieta leżała na jego plecach. Randżi podziękował losowi, że nie musi oglšdać jej twarzy.
Grunt u podstawy góry był raczej kamienisty niż podmokły. Randżi uznał, że może tu wylšdować. Miał nadzieję czego się dowiedzieć.
Bliskie oględziny ciał nie powiedziały mu prawie niczego nowego. Przez chwilę wpatrywał się w rozłupanš czaszkę mężczyzny. Czy gdyby zajrzał do rodka, trafiłby na to miejsce, to jedno miejsce tak odmienne u niego samego? Czy znalazłby potwierdzenie słów hivistahmskich i ludzkich lekarzy?
Wstał, wsiadł na lizgacz i ruszył dalej przez gšszcz. W słuchawkach przelewał się gwar rozkazów i meldunków. Dżungla wkoło syczała i huczała niczym miertelnie trafiony gigantyczny jaszczur.
Randżi znalazł się w sytuacji bez wyjcia. Poddać się nie mógł; najpewniej zostałby zastrzelony od ręki, ledwie kto ujrzałby jego głowę wyłaniajšcš się zza krzaka. Wszczepione mu protezy wymagały bowiem chirurgicznego usunięcia.
Ale przecież nie po to wracał, żeby poddawać się przy pierwszej okazji.
Błškał się bez celu po okolicy i słuchał meldunków zwiastujšcych coraz bliższe zwycięstwo.
Zmęczeni niedawni zwycięzcy byli w coraz gorszej sytuacji. Nieustanne ataki rozbiły ich linie obronne, porozdzielały na małe grupki. Bez rozkazów i dowódców zaczęli wycofywać się ku rzece, którš z takš łatwociš sforsowali poprzedniego dnia w odwrotnym kierunku. Przygotowane przez Granville'a uzupełnienia nie zdšżyły jeszcze dotrzeć na pierwszš linię i bardzo ich teraz brakowało.
Tego dnia żołnierze Wspólnoty wzięli wielu jeńców. Gdy stało

się już jasne, że bitwa spełniła cel, Ampliturowie zebrali spory oddział, majšcy cigać ocalałe jednostki wroga. Wielu przyjaciół Randżiego zgłosiło się na ochotnika.
Rzucili się do walki i ogarnęli nawet najbliższš bazę Gromady, tę, z której wyszedł fatalny dla nich atak. Opanowali w ten sposób spory szmat terenu przeciwnika. Granville musiał zajšć się nie tyle ocaleniem niedobitków, co stosownym opatrzeniem własnych pozycji.
Carson, Moreno i Selinsing nie dowiedzieli się nigdy, jak wielkiej porażki stali się współautorami. Pani sierżant zginęła, gdy jej lizgacz eksplodował, trafiony ogniem z jednostki Krygolitów. Carson został zastrzelony nad rzekš. Moreno nie udało się wydostać z otoczonej nagle fortecy, która za sprawš Aszreganów stała się ostatecznie obszernym, kamiennym grobowcem.
Wielu uciekinierów porozbijało się w dżungli. Niektórych ocaliły potem jednostki ratownicze, które mimo wyranego zakazu Granville'a wypuciły się jednak nad teren walk. Inni zginęli lub popadli w niewolę.
Pułkownik Nehemiah Chin miał szansę ucieczki, jednak byłaby to ucieczka prosto przed oblicze sšdu polowego. Miast tego siadł za sterami lizgacza dowodzenia, by osłonić ogniem odwrót ciężej uzbrojonych jednostek, które przecież mogły jeszcze walczyć. Jego kariera była skończona.
Zaryzykował i przegrał. Wiedział, że nijak i nigdy nie zdoła się zrehabilitować. Nie miał po co wracać.
Było w tym sporo ironii, plan bowiem prawie się powiódł. Chin nie przewidział jedynie tego ostatecznego, rozpaczliwego w zasadzie kontrataku. Do ostatniej chwili bardzo tego żałował.
mierć zabrała ostatecznie pułkownika China, ale nie był to koniec całej sprawy.
Siły Wspólnoty na Eirrosad znalazły się w poważnych opałach. Nie było innego wyjcia, jak przejć do obrony. Wszystkie możliwe do zluzowania oddziały rzucono, by załatać front w sektorze Granville'a. Dodatkowym skutkiem tej, jak jš nazwano, "Katastrofy China", była epidemia wzajemnych oskarżeń, która zapanowała wród przełożonych poległego pułkownika.
Już od dłuższego czasu Wspólnota nie doznała podobnej klęski. Fala wywołanego niš czarnowidztwa dotarła aż do Wielkiej Rady.

Ampliturowie za więtowali zwycięstwo po swojemu, czyli nader skromnie. Nie zwykli cieszyć się z czyjejkolwiek mierci, nawet mierci wroga. Z celebrš za czekali na chwilę, gdy Cel znajdzie wreszcie spełnienie, i nie robiło im różnicy, czy stanie się to za lat sto, tysišc czy milion. Nie przeszkadzali jednak swym sojusznikom, którzy fetowali Wiktorię głono i wystawnie.
Pobrużdżony i Wyzuty zostali nagrodzeni słownym podziękowaniem. Uznano geniusz ich błyskotliwego manewru i obaj dostali czym prędzej nowe przydziały. I tyle. Ampliturów interesowało tylko ostateczne zwycięstwo, nie chcieli się rozpraszać. Ostatecznie wcišż mieli wiele do zrobienia.
Napływajšce z Eirrosad wieci podziałały przygnębiajšco na cały personel planetarnego sztabu na Omafil. Nawet skłonni do żartów S'vanowie spucili z tonu.
Dwóch ludzi, para Massudów i trzech S'vanów zebrało się w przestronnej sali, rozwietlonej miniaturowymi obrazami gwiazd i symbolami statków: Pilnie studiowali trójwymiarowš mapę.
- Próba opanowania Eirrosad była i tak wysiłkiem na wyrost - zahuczał przez translator jeden ze S'vanów. - Musielimy osłabić garnizony w innych sektorach. Sšdzę, że pora wycofać te siły. Przegrupowanie to jeszcze nie odwrót.
- Nie możemy - odezwała się z podsufitowej platformy Massudka. - Jeli oddamy Eirrosad, stracimy szansę na przeniknięcie w głšb sektora. O, tutaj - pokazała na mapie.
- To prawda. Następna ofensywa będzie łatwiejsza, jeli jednak utrzymamy Eirrosad. O ile utrzymamy... - wtršcił drugi S'van.
- Jeli nie, to Ampliturowie znajdš się w uprzywilejowanej pozycji - stwierdziła Massudka. - W bezporedniej okolicy nie ma innych zamieszkanych planet.
- Chyba za wczenie o tym mówić - odezwał się Ziemianin i opucił swš platformę na poziom S'vana. - Nasza sytuacja na Eirrosad jest trudna, ale nie beznadziejna. Przez jaki czas nie zdołamy niczego tam pewnie uzyskać, ale czemu niby mielibymy cokolwiek oddawać?
- Zapewne, zapewne - mruknšł S'van. - Chcę tylko powiedzieć, że wzmacniajšc garnizon Eirrosad osłabimy inne odcinki. Wiem, że Ziemianie nie lubiš...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin