DWADZIECIA SIEDEM -Ale to pierwszy nieg. Nie chcesz zobaczyć? - Victory uderzyła w błagalny ton, który nie robił wrażenia na nikim prócz tego jednego starszego brata. - Już się bawiła w niegu. Jasne, kiedy tata zabrał ich w podróż na dalekš północ. - Ale Brent! To pierwszy nieg w Princeton. W radiu mówili, że po krył całe Poszarpańce. Brent pochłonięty był swojš pracš, budowaniem coraz bardziej skomplikowanych konstrukcji z rurek, piast i profili. Sam nigdy by na- wet nie pomylał o wymknięciu się z domu. Pracował jeszcze przez kilkadziesišt sekund, ignorujšc Viki. Właciwie Brent traktował tak wszystkie nieoczekiwane zdarzenia. Dobrze radził sobie z rękami, mylenie przychodziło mu jednak powoli. Poza tym był bardzo niemiały - gburowaty, mówili czasem doroli. Nie poruszył głowš, Viki wiedziała jednak, że na niš patrzy. Jego ręce poruszały się nieprzerwanie wokół modelu, budujšc nowe struktury lub zmieniajšc stare. Wreszcie Brent powiedział: - Mielimy nigdzie nie wychodzić bez pozwolenia taty. - Oj tam. Wiesz, że on jeszcze pi. Ten poranek jest wyjštkowo zimny, ale nic nie zobaczymy, jeli nie wyjdziemy już teraz. A o tatę się nie martw, zostawię mu wiadomoć. Gokna długo by się z niš spierała, zbijała każdy jej argument równie logicznym i sprytnym uzasadnieniem. Jirlib rozgniewałby się, słyszšc takš propozycję. Brent nie spierał się jednak ani nie złocił. Jeszcze przez kilka minut pracował nad swoim modelem, częć jego uwagi zajęta była Viki, częć konstrukcjš rosnšcš pod jego rękami, częć widokiem za oknem, gdzie cišgnęły się onieżone górskie szczyty. Ze wszystkich jej braci i sióstr tylko on naprawdę nie chciałby tam pójć. Z drugiej strony był jedynym, którego udało jej się dzisiaj znaleć, a wyglšdał nawet poważniej niż Jirlib. Po kilku kolejnych minutach owiadczył wreszcie: - Cóż, dobrze, skoro tego chcesz. -Victory umiechnęła się w duchu; od poczštku pewna była zwycięstwa. Przechytrzenie kapitana Downinga mogło być trudniejsze, choć i tu nie spodziewała się większych proble mów. Był wczesny ranek. Promienie słońca nie dotarły jeszcze do ulic położonych poniżej Domu na Wzgórzu. Victory smakowała kryształowo czyste, zimne powietrze, każdy oddech, który przenikał jej klatkę piersiowš delikatnym kłuciem. Kwiaty i lene wróżki nadal leżały zwinięte ciasno w gałęziach drzew; być może w ogóle nie zamierzały wyjć dzisiaj na zewnštrz. W szronie najzimniejszych zagłębień pojawiły się kryształowe robaki. Ci odważni, mali pionierzy nie mieli przed sobš długiego żywota -w zeszłym roku Viki przygotowywała audycję radiowš na ich temat, wiedziała więc, jak wyglšda ich rozwój. Te najmniejsze robaki mogły żyć tylko wtedy, gdy przez cały dzień temperatura utrzymywała się na odpowiednio niskim poziomie. Nawet gdy taka sytuacja stawała się normš, musiało minšć jeszcze sporo czasu, by się przystosowały. Viki maszerowała szybko przez zimny poranek, bez trudu dotrzymujšc kroku starszemu bratu. O tak wczesnej porze ulice były niemal całkiem puste. Gdyby nie odgłosy dalekiej budowy mogłaby sobie wyobrazić, że sš zupełnie sami, że miasto zostało opuszczone przez wszystkich mieszkańców. Próbowała wyobrazić sobie, jak będzie to wyglšdać w przy- szłoci, kiedy będš mogli wychodzić na zewnštrz w najgorszych nawet warunkach, jak ich tata podczas wojny z Tieferami. Przez całš drogę w dół wzgórza Viki rozwijała tę ideę, dopasowujšc każdy element mronego poranka do swej fantastycznej wizji. Brent słuchał jej z uwagš, podsuwajšc od czasu do czasu pomysły, które zdumiałyby większoć dorosłych przyjaciół taty. Brent wcale nie był taki tępy i miał naprawdę bujnš wyobranię. Poszarpańce znajdowały się w odległoci trzydziestu mil od Domu na Wzgórzu, za wysokim zamkiem króla, po drugiej stronie miasta. Nie mogli nawet marzyć o tym, by dotrzeć tam na piechotę. Dzi jednak wielu ludzi wybierało się w góry najbliższe Princeton. Pierwszy nieg zawsze stanowił okazję do zabaw i festynów, choć oczywicie trudno było przewidzieć, kiedy nadejdzie. Viki wiedziała, że gdyby synoptycy spodziewali się dzisiaj tak dużych opadów, tata wstałby wczeniej, a mama przyleciałaby z Dowództwa Lšdowego. Wycieczka w góry stałaby się ważnym rodzinnym wydarzeniem, ale nie byłaby ani w połowie tak ekscytujšca jak wyprawa na własnš rękę. Przedsmak przygody czekał ich już na dole wzgórza. Brent miał teraz szesnacie lat i był doć duży jak na swój wiek. Mógł uchodzić za dziecko z fazy. Często już wczeniej wychodził sam do miasta. Powiedział, że wie, gdzie zatrzymujš się autobusy ekspresowe. Dzisiaj jednak nie kursowały żadne autobusy, na ulicach z rzadka tylko pojawiały się jakiekolwiek samochody. Czyżby wszyscy już wyjechali w góry? Brent maszerował od przystanku do przystanku, coraz mocniej poirytowany. Viki szła za nim w milczeniu, choć raz nie czynišc żadnych sugestii; Brent miał o sobie tak niskie mniemanie, że rzadko przejawiał jakškolwiek inicjatywę. Viki było bardzo przykro, gdy w takich sytuacjach okazywało się, że popełnił jaki błšd. Po trzecim falstarcie Brent przysiadł w miejscu. Przez moment Viki mylała, że zamierza czekać na pustym przystanku aż do skutku - nie była to szczególnie miła perspektywa. Znajdowali się na zewnštrz już od godziny, a nie widzieli jeszcze nawet autobusu miejskiego. Może powinna jednak zajšć się tym problemem... Po minucie jednak Brent wstał i ruszył na drugš stronę ulicy. - Założę się, że robotnicy z Wielkiej Budowy nie dostali dzisiaj wolnego. To tylko o milę na południe stšd. Tam zawsze jeżdżš autobusy. Ha. Włanie to miała zaproponować Viki. Chwała cierpliwym. Na ulicy nadal zalegał poranny cień. Tu i tam, w co ciemniejszych zagłębieniach szron był tak głęboki, że mógł właciwie uchodzić za nieg. Szli przez zaniedbany, zapuszczony tereny na którym rosły tylko jakie kłšcza i chwasty. W goršce, wilgotne dni pomiędzy sztormami roiłoby się tutaj od muszek i pijaków. Po drugiej stronie ulicy cišgnęły się wielopiętrowe magazyny. Panowały tu cisza i bezruch, tylko ziemia drżała lekko, wstrzšsana wielkimi maszynami Kopaczy. Przez bramę budowy wjeżdżały i wyjeżdżały cięża- rowki. Po jakim czasie Viki i Brent stanęli przed ogrodzeniem, za którym mogli przebywać tylko pracownicy budowy. Viki pocišgnęła starszego brata za rękę, namawiajšc go, by przeczołgali się pod ogrodzeniem. - Hej, bez naszego taty nie byłoby tego wszystkiego. Mamy prawo to zobaczyć! - Brent nigdy nie przyjšłby takiej argumentacji, ale jego mała siostra była już po drugiej strome ogrodzenia. Musiał ić, by jš ochraniać. Przeczołgali się obok wysokich stosów stali zbrojeniowej i stert kamieni. To miejsce wydawało się dziwnie obce i niebezpieczne. W Domu na Wzgórzu wszystko było tak bezpieczne, tak uporzšdkowane...Tutaj znajdowały się setki intrygujšcych miejsc, w których kto nieostrożny mógłby stracić nogę czy oko. Ba, gdyby przewrócić jednš z tych wielkich płyt, zgniotłaby człowieka na miazgę. Wszystkie te przerażajšce i... ekscytujšce wizje rysowały się jasno w umyle Viki. Ostrożnie podkradli się na skraj kesonu, unikajšc spojrzeń robotników i okazji do spowodowania gronego wypadku. Krawęd kesonu zabezpieczona była tylko prowizorycznym sznurkowym ogrodzeniem. Jeli chcesz jeszcze pożyć, nie spadaj stšd! Viki i jej brat przylgnęli mocniej do gruntu i wysunęli głowy ponad skraj przepaci. Musieli odczekać chwilę, aż ich wzrok przywyknie do ciemnoci. Fale rozgrzanego powietrza wędrujšce w górę otchłani niosły ze sobš zapach palonego oleju i goršcego metalu, tak intensywny, że Viki kręciło się od niego w głowie. I dwięki; krzyki robotników, zgrzyt metalu o metal, dziwne syczenie. Viki przesunęła się jeszcze trochę do przodu, opuszczajšc niżej głowę. W półmroku jarzyły się dziwne, niesamowite wiatła. Viki widziała już kiedy małe lampy łukowe w laboratorium taty. Te były ogromne; rozpalone kolumny wiatła emitowały kolory, które można ujrzeć wyranie tylko na dysku słońca. Blask odbijał się od zakapturzonych robotników, lekko przygasał, to znów przybierał na sile... Obok płonęły także lampy elektryczne, które rzucały kręgi jednolitych barw w różnych punktach otchłani. Do Ciemnoci zostało jeszcze dwanacie lat, a tam w dole budowano całe miasto. Viki widziała kamienne aleje, ogromne tunele wydršżone w cianach szybu. Wydawało jej się także, że od tych tuneli odchodzš mniejsze korytarze... przejcia do innych budowli? Domy i ogrody miały powstać dopiero w następnej kolejnoci, ale większoć jaskiń została już wykopana. Spoglšdajšc w dół,Viki doznawała całkiem nowego uczucia, naturalnej tęsknoty do bezpiecznego schronienia otchłani. Lecz to, co tworzyli ci robotnicy, było tysišc razy większe od jakiejkolwiek zwykłej otchłani. Do przespania całej Ciemnoci wystarczyła odrobina miejsca w sadzawce i zapasy na pierwsze lata Jasnoci. Takie miejsca istniały już w miejskiej otchłani pod centrum starego miasta - i to istniały tam już niemal od dwudziestu pokoleń. Ta nowa konstrukcja miała służyć do życia, do aktywnoci. W niektórych miejscach, gdzie można było zapewnić odpowiedniš izolację termicznš i dopływ powietrza, miasto powstawało na poziomie gruntu. Gdzie indziej sięgało setki stóp w głšb ziemi, tworzšc jakby odwrócony obraz budynków, które wznosiły się teraz na powierzchni Princeton. Viki patrzyła i patrzyła, pogršżajšc się w marzeniach. Do tej pory była to dla niej tylko odległa, niezbyt rzeczywista przyszłoć. Mała Victo-ry czytała o tym, słyszała rozmowy rodziców i audycje radiowe na ten temat. Wiedziała, że wielu ludzi włanie dlatego nienawidzi ich rodziny. Nienawidzono ich ta...
sunzi