Nowy51(1).txt

(23 KB) Pobierz
DOPASOWANA DESTRUKCJA 
Lubin słuchał, gdy Desjardins wyjaniał temat. Prawołamacz najwyraniej sporo się naczytał 
od czasu ich ostatniego spotkania. 
- Pierwsze mutacje musiały być bardzo proste - powiedział. 
- Żele starały się rozpowszechnić ßehemota, a zmienna Lenie Clarke została 
oznaczona jako nosiciel w różnych aktach personalnych. Dlatego każdy wirus, majšcy w 
swoim ródle twoje nazwisko, od razu zyskiwał przewagę. Żele mylały, że zawiera ważnš 
informację, więc przepuszczały go dalej. Nawet gdyby zorientowały się, co jest grane, to 
tylko zmusiłoby zwierzynę do wymylenia czego nowego. A zwierzyna działa dużo szybciej 
niż mięso. Jestemy dla niej niczym epoki lodowcowe i dryf kontynentów - napędzamy jej 
ewolucję, ale jestemy powolni. Zwierzyna ma aż za dużo czasu na przygotowanie rodków 
zapobiegawczych. 
- Teraz za częć z nich stała się organizmami symbiotycznymi, stworzyły co w 
stylu... sieci izolacyjnej Lenie Clarke. W zamian za ochronę ze strony żeli. To jakby makrela 
miała rekiny za ochroniarzy. Dało im to ogromnš przewagę nad konkurencjš. Dlatego 
wszyscy korzystali z okazji. 
Desjardins spojrzał przez ciemnoć na Clarke. 
- Wiesz, naprawdę stała się katalizatorem czego niezwykłego. Już dobór grupowy 
występuje bardzo rzadko, a ty w dodatku pobudziła grupę odrębnych form życia do 
stworzenia... Cóż, właciwie to kolonialnego superorganizmu, w którym jednostki 
funkcjonujš jako częci ciała. Częć z nich nie robi nic więcej poza przenoszeniem 
wiadomoci, jak żyjšce neuroprzekaniki. Całe rody wyewoluowały tylko po to, by poradzić 
sobie z rozmowš z ludmi. Dlatego nikt nie potrafił namierzyć tego skurwiela - wszyscy 
szukalimy aplikacji turingowskiej i kodu sieci neuronowej, a niczego takiego nie było. To 
wszystko genetyka. Nikt nie dostrzegł zwišzku. 
Mężczyzna zamilkł. 
- Nie. - Clarke potrzšsnęła głowš. - To niczego nie wyjania. - Przez całš jego 
przemowę trwała nieruchomo. 

- To wszystko wyjania - powiedział Desjardins - To... 
- Jestem tylko hasłem, tak? - Nachyliła się blisko. - Kluczem, pozwalajšcym przejć 
obok jebanych mózgoserów. A co z Yankton, skurwielu? Co z tym całym pierdoleniem o 
Syrenie Apokalipsy i tymi wszystkimi ludmi z imitacjami nakładek na oczach, spijajšcymi 
mi słowa z ust, gdy tylko pojawię się w okolicy? Skšd oni się wzięli? 
- Z... z tego samego miejsca - wyjškał Desjardins. - Ukwiał rozpowszechniał mem na 
wszystkie dostępne mu sposoby. 
- To nie doć dobre wytłumaczenie. Wymyl co lepszego. 
- Ale ja nie... 
- Wymyl co lepszego. 
- Takie rzeczy dziejš się przez cały czas, na litoć boskš! Ludzie przymocowujš sobie 
bomby do pleców albo rozpylajš sarin w poczekalni dla pasażerów, albo idš do szkoły 
pewnego dnia i tak po prostu zaczynajš strzelać do innych... Wiedzš, że zginš, ale to jest tego 
warte, rozumiesz? Jeli tylko uda im się dorwać drani, którzy uczynili z nich ofiary. 
Kobieta rozemiała się. Jej miech przypominał szczekliwe staccato i brzmiał tak, 
jakby co włanie pękło. 
- Czy dlatego jestem w centrum tego wszystkiego? Bo jestem ofiarš? 
Desjardins pokręcił głowš. 
- To oni sš ofiarami. Ty jeste broniš, której użyli do swojej obrony. 
Clarke spiorunowała go wzrokiem. Ten odpowiedział jej bezradnym spojrzeniem. 
Uderzyła go w twarz. 
Desjardins poleciał do tyłu i uderzył głowš o podłogę. Leżał, pojękujšc, wcišż 
przywišzany do przewróconego krzesła. 
Clarke odwróciła się. Lubin zagradzał jej wyjcie. 
Przez chwilę mierzyła go wzrokiem, trwajšc w bezruchu. 
- Jeli zamierzasz mnie zabić - odezwała się wreszcie - to po prostu to zrób. Jeli nie, 
to zejd mi z drogi. 
Lubin zastanawiał się przez chwilę. W końcu ustšpił. Lenie Clarke przecisnęła się 
obok niego i weszła po schodach na górę. 
* 
Naprawdę spędziła tu dzieciństwo. Dekoracje były autentyczne. Zmylono jedynie role 
drugoplanowe. Lubin wiedział doskonale, dokšd zmierzała. 
Znalazł jš w półmroku jej dawnej sypialni. Podobnie jak pozostałš częć domu, także i 
to pomieszczenie ogołocono i spryskano. Clarke odwróciła się w jego stronę, gdy wszedł do 

rodka i potoczyła zmęczonym wzrokiem po pustych cianach. 
- Jest opuszczony? Wystawiono go na sprzedaż? 
- Zrobilimy to przed twoim przybyciem - odpowiedział Lubin. - Na wszelki 
wypadek. By ułatwić sobie zadanie, w razie gdyby trzeba było posprzštać. 
- Ach. Cóż, to i tak nieważne. Właciwie wcišż wydaje mi się, jakby to było wczoraj. - 
Skierowała skryte za nakładkami oczy na jednš ze cian. - Tu stało moje łóżko. Tu włanie... 
Tata... puszczał mi bajki na dobranoc. Chyba można nazwać to grš wstępnš. A tam jest kanał 
wentylacyjny - wskazała na kratę wprawionš w listwę przypodłogowš - łšczšcy się 
bezporednio z salonem. Słyszałam, jak Mama oglšdała swoje ulubione programy. Zawsze 
wydawało mi się, że były strasznie głupie, ale spoglšdajšc z perspektywy czasu, wydaje mi 
się, że Mama też ich wcale nie lubiła. Po prostu stanowiły niezłe alibi. 
- To nigdy nie miało miejsca - przypomniał jej Lubin. - Żadna z tych rzeczy. 
- Wiem o tym, Ken. Załapałam już. - Wzięła głęboki oddech. 
- Ale wiesz, teraz wydaje mi się, że oddałabym wszystko, żeby to jednak była prawda. 
Lubin zamrugał oczami z zaskoczeniem. 
- Co takiego? 
Odwróciła się w jego stronę. 
- Masz pojęcie jak to jest, kiedy... Kiedy przeladuje cię szczęcie? - Zaniosła się 
gorzkim miechem. - Zapierałam się przed tym przez te wszystkie miesišce, przekonywałam 
samš siebie, że to udar i halucynacje, jasna cholera, Ken, przecież nie mogłam mieć 
szczęliwego dzieciństwa. Moi rodzice musieli być potworami, rozumiesz? To potwory 
uczyniły mnie tym, kim jestem. Tylko dzięki nim przetrwałam to całe gówno, które zwaliło 
się na mnie póniej, tylko one dawały mi siłę do działania. Absolutnie nie zamierzałam dać 
im wygrać. Wszystko, co popychało mnie dalej za każdym razem, gdy nie dawałam za 
wygranš, za każdym razem, gdy udało mi się pokonać przeciwnoci, to było jak policzek w 
ich wielkie, triumfujšce, wszechpotężne, potworne pyski. Wszystko, co kiedykolwiek 
zrobiłam, zrobiłam przeciwko nim. Wszystko czym jestem, jest przeciwko nim. A teraz ty 
stajesz przede mnš i twierdzisz, że te potwory w ogóle nie istniały... 
Jej oczy przypominały puste przestrzenie wypełnione gniewem. Spojrzała na niego z 
wciekłociš, od której trzęsły jej się ramiona. W końcu jednak odwróciła się w drugš stronę, 
a kiedy znów się odezwała, mówiła cichym i łamišcym się głosem. 
- Problem w tym, że one istniejš, Ken. Przysięgam-na-Boga, potwory z-krwi-i-koci, 
te w starym stylu. Ukrywajš się przed wiatłem dnia i wypełzajš ze stawów nocš, siejšc 
zniszczenie dokładnie tak, jak można by się po nich spodziewać. Zabijajš i okaleczajš 

każdego, kto tylko dostanie się w ich łapy... - Głęboki, urywany oddech. - A wszystko, co te 
potwory majš na swojš obronę, to fakt, że im oberwało się jako pierwszym. wiat 
przepierdolił ich na długo, zanim one zaczęły przepierdalać go w odwecie i jeli dowolna z 
tych osób nie była winna, to, no cóż, nie powstrzymała tych wszystkich, które były, prawda? 
Wszyscy sobie na to zasłużyli. Potworom nie przysługuje czynnik łagodzšcy, który 
usprawiedliwi wszystko jako obronę własnš. Nie przysługuje im nawet prawo do słusznej 
zemsty. Nic się im nie stało. 
- Co się jednak stało - zaoponował Lubin. - Nawet jeli nie zrobili tego twoi rodzice. 
Przez chwilę kobieta milczała. 
- Zastanawiam się, jaki był naprawdę - powiedziała wreszcie. 
- Z tego, co słyszałem - odparł Lubin - był po prostu... zwykłym ojcem. 
- Wiesz, gdzie jest teraz? Gdzie sš oboje? 
- Zmarli dwanacie lat temu. Tularemia. 
- Oczywicie. - Zamiała się cicho. - Jak sšdzę była to jedna z moich kwalifikacji. 
Żadnych lunych końców. 
Obszedł jš, by zobaczyć jej twarz. 
Była cała mokra. Lubin zatrzymał się, kompletnie zaskoczony. Nigdy wczeniej nie 
widział, żeby Lenie Clarke płakała. 
Jej skryte za nakładkami oczy spotkały się z jego własnymi. Kšcik jej ust wykrzywił 
się w smutnym umiechu. 
- Przynajmniej, o ile nie mylisz się co do ßehemota, winni oberwš razem z całš resztš. 
- Pokręciła głowš. - To najdziwniejsza rzecz, jakš przez całe życie dane mi było słyszeć. 
Jestem jak jaka niszczycielska asteroida, a dinozaury jeszcze wiwatujš na mojš czeć. 
- Tylko te najmniejsze. 
Spojrzała mężczynie w oczy. 
- Ken... ja włanie zniszczyłam cały wiat. 
- Nie ty. 
- Racja. Ukwiał. Ja byłam tylko mułem taszczšcym na grzbiecie... chyba spokojnie 
można to nazwać Sztucznš Głupotš. - Potrzšsnęła głowš. - Jeli wierzyć temu gociowi z 
dołu. 
- To stare dzieje - zauważył Lubin. - Porywacze ciał. Co, co dostaje się do twojego 
wnętrza i zmusza cię do robienia rzeczy, których nigdy by nie zrobiła, zakładajšc że... 
Urwał. Clarke przyglšdała mu się z dziwnym wyrazem twarzy. 
- Jak ten twój odruch warunkowy - powiedziała cicho. - Te twoje... przecieki... 

Mężczyzna przełknšł linę. 
- Nigdy cię to nie dręczy, Ken? Ci wszyscy ludzie, których zabiłe? 
- Istnieje pewne... antidotum - przyznał. - Co jakby klin na Moralniaka. Dzięki temu 
łatwiej żyć z pewnymi rzeczami. 
- Rozgrzeszenie - szepnęła Clarke. 
- Słyszała o tym? - Tak naprawdę nigdy go nie potrzebował. 
- Widziałam różne graffiti na Pasie Pyłowym. Próbowali je zmyć, ale kto musiał 
dodać czego do farby... 
Zrobiła krok w kierunku korytarza. Lubin odwrócił się, by ruszyć jej ladem. Z 
zewnštrz sšczyły się niewyrane odgłosy pracujšcych maszyn i cichy syk pompowanych 
płynów. 
- Co tam się dzieje, Ken? 
- Dekontaminacja. Ewakuowalimy wszystkich przed twoim przybyciem. 
- Zamierzacie sfajczyć całš okolicę? - Kolejny krok. Była już przy drzwiach. 
- Nie. Znamy twojš trasę. ßehemot nie miał szans na rozprzestrzenienie się, nawet jeli 
zostawi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin