Nowy53(1).txt

(7 KB) Pobierz
EPILOG: 
PIĽC W BLASKU PŁOMIENI 
Ciche, stłumione dwięki, które dobiegajš z wnętrza biura nie brzmiš jak słowa wypowiadane 
w języku angielskim. Właciwie to nawet nie brzmiš jak słowa. Martin Perreault podšża ich 
ladem i przekracza próg, idšc w kierunku czego, co zostało z jego żony. 
Nie wpuszcza go tu już od wielu miesięcy. Z poczštku jedynie irytowała jš jego 
obecnoć. Zaczęła oskarżać go o rozpraszanie uwagi na najróżniejsze sposoby. Póniej 
zaczęła krzyczeć na niego, kiedy tylko pojawiał się z rodku i wyrzucała go na zewnštrz przy 
użyciu ršk, słów, a czasami nawet ciskanych w niego przedmiotów. 
Nie widzisz, że wszystko rozpada się na kawałki? - wrzeszczała. 
- Nie widzisz niczego poza własnym, nędznym spektrum? Nie widzisz, że ona 
potrzebuje pomocy? 
Ostatecznie, gdy do drzwi zapukali ludzie w połyskujšcych KonTaktach, 
przemawiajšcy łagodnymi, ale nieustępliwymi głosami, z małym, buczšcym cicho 
muchobotem pacyfikacyjnym, tak na wszelki wypadek, Sou-Hon straciła nawet pozory 
oficjalnego poparcia. W ogóle się ich nie spodziewała. Strzałka trafiła jš w kark zanim 
zdšżyła obrócić się na fotelu. Kiedy odzyskała przytomnoć, jej biuro było na wpół 
wypatroszone - wyrwano każdy nerw ruchowy, a każdy kanał głosowy wyciszono u ródła. 
Odebrano jej każdy przejaw wpływu, jaki miała. 
To jak być sparaliżowanš od szyi w dół, powiedziała. Obwiniała go o to. To on 
wpucił ich do rodka. To on jej nie obronił. To on z nimi kolaborował. 
Martin nie protestował. Wszystko to było prawdš. 
Jednak tym, co wtedy przeraziło go najbardziej, nie były wcale oskarżenia i wyrzuty, 
ale bezbarwny, beznamiętny głos Sou-Hon, kiedy mu je czyniła. Kobieta, która wczeniej na 
niego wrzeszczała, została w jaki sposób zdławiona - to, co przemawiało do niego zamiast 
niej, równie dobrze mogłoby być stworzone z płynnego azotu. Zaszyło się w pozostałociach 

biura, rzeczowym tonem informujšc Martina Perreault, że zabije go, jeli jego noga 
kiedykolwiek tam jeszcze postanie i spokojnie zamknęło mu drzwi przed nosem. 
Nie wniesiono żadnych oskarżeń. Ludzie o połyskujšcych oczach wypowiadali się ze 
zrozumieniem o urazie, jaki przeżyła ostatnio Sou-Hon oraz o jej obecnym stanie otępienia i 
rozpaczy. Powiedzieli, że została wykorzystana. Tak samo, jak wiele innych osób. Była w 
takim samym stopniu winowajczyniš i ofiarš. Nie ma sensu karać biednej kobiety - lepiej 
zapewnić jej pomoc, skoro i tak nie stanowi już zagrożenia dla innych. 
Martin Perreault nie jest pewien, czy w to wierzy. Litoć nie jest tym, czego 
spodziewał się ze strony takich ludzi. Prędzej jest skłonny uwierzyć plotkom głoszšcym, że 
nie ma rodków pozwalajšcych wszczšć postępowanie przeciwko Sou-Hon i jej wspólnikom, 
bo jest ich cały legion. 
Może z tego powodu ludzie o połyskujšcych oczach zadowolili się jedynie paraliżem. 
Mogli przecież dodatkowo olepić i ogłuszyć żonę Martina, przecięcie tych połšczeń 
nerwowych zajęłoby piętnacie minut zamiast dziesięciu. Może nie mogli powięcić nawet 
tyle czasu. Może było aż tylu wywrotowców, że system musiał działać na najwyższych 
obrotach, by chociażby ich sparaliżować. 
Zresztš, Sou-Hon Perreault nie ma już żadnego wpływu na wydarzenia w realnym 
wiecie. Cóż złego może zrobić, obserwujšc je? 
Jednak teraz kobieta nie robi już nawet tego. Leży na podłodze zwinięta w kłębek, 
wydajšc z siebie ciche odgłosy, przypominajšce pomiaukiwanie kota. Jej zestaw 
wizualizacyjny znajduje się po drugiej stronie pokoju. Sou-Hon nie wydaje się być wiadoma 
faktu, że go zgubiła. Nie wydaje się też być wiadoma obecnoci Martina. 
Ten głaszcze jš po twarzy, szepczšc jej imię, oczekujšc w napięciu nagłej przemocy 
albo pogardy. Jednak nic takiego nie ma miejsca. W ogóle nie ma żadnej reakcji. Klęka przy 
niej, wsuwajšc jej jednš rękę pod nogi, a drugš obejmujšc jej barki - kobieta wydaje się 
niemal nic nie ważyć. Porusza się w jego ramionach, gdy podnosi jš z podłogi i wtula twarz w 
jego pier. Milczy. 
Położywszy jš do łóżka, Martin wraca do biura żony. Na dywanie maluje się bezładna 
plštanina migajšcych wiateł, wylewajšcych się z porzuconego zestawu wizualizacyjnego. 
Nasunšwszy sprzęt na głowę, mężczyzna staje twarzš w twarz z widokiem satelitarnym na 
zachodniš częć NAm. Obraz wydaje się dziwnie niewyrany - półkula pogršżona jest w 
ciemnoci, a widocznoci nie poprawia żaden ze standardowych filtrów. Na wysokoci SoCal 
i Wysp Królowej Charlotte, niczym jšdra galaktyk, migoczš wiatła zespołów miejskich. 
Tereny rodkowo-zachodnie przypominajš swym rozmytym blaskiem podwietlone chmury. 

Na wschodzie, jak ciemny nowotwór, wyrasta Pas Pyłowy. Obserwowane gołym okiem, 
niewspomaganym przy pomocy radaru czy podczerwieni, wszystkie elementy wydajš się 
surowe i toporne. Podobne ograniczanie zmysłów jest zupełnie nie w stylu Sou-Hon. 
Jedynymi obecnymi ulepszeniami taktycznymi sš jaki licznik czasu w jednym z rogów i 
jaskrawa nakładka, znajdujšca się w odległoci kilkuset kilometrów na wschód od Pacyfiku - 
migoczšca, pomarańczowa linia równoległa do wybrzeża i cišgnšca się od SoCal po 
Kolumbię Brytyjskš. Nawet ona jednak nie została nakrelona z precyzjš typowš dla 
większoci grafik komputerowych - sprawia wrażenie rozmazanej i poprzerywanej w kilku 
miejscach. Martin przybliża obraz, po chwili robi to jeszcze raz. Rozdzielczoć i jasnoć 
poprawiajš się - pomarańczowa linia ronie, skrzy się i wije... 
To nie jest nakładka. 
+56hl4m23s - pokazuje licznik, a liczby rosnš na oczach mężczyzny. 
To nie ma sensu. Jakim cudem ogień mógłby płonšć tak jasno i tak długo? Po takim 
czasie, pożar pochłonšłby już wszystko, zamienił palne substancje w popiół, a wszystkie inne 
w żużel. A jednak ogień wcišż płonie, jakby na przekór nawet fizyce. 
Tam, przy wschodniej granicy - plama względnej ciemnoci w miejscu, gdzie 
płomienie zdajš się przygasać. Martin przyglšda się z idiotycznym uczuciem ulgi, jak na 
nowo zaczynajš się rozprzestrzeniać, podczas gdy między ziemiš a niebem unosi się 
nabrzmiałe, czarne cielsko ciężkiego podnonika. Na obrazie z satelity wyglšda jak cień 
Merkurego, przesuwajšcy się ponad plamš słonecznš, ale nawet z tej odległoci nie sposób 
nie zauważyć, że zostawia za sobš jaskrawy szlak. Przygasajšce płomienie strzelajš z nowš 
siłš, pobudzone znów do życia. 
Nie pozwalajš im zgasnšć - uwiadomił sobie mężczyzna. Ogień płonie 
podtrzymywany w nieskończonoć od Oakland po Kitimat i nagle Martin Perreault zyskuje 
niezachwianš pewnoć, że wyznaczono mu kurs. 
Kurs na wschód. 
Na chwilę wychodzi z biura i wraca ze skrzynkš narzędziowš. Otwiera wszystkie 
panele dostępu, które tylko może, pozostałe rozwala siłš. Spokojnie rozczłonkowuje 
wszystkie sprzęty, jakie jeszcze pozostały w pomieszczeniu, przecina wiatłowody, wlewa 
kwas do organicznych częci komputera i niszczy kryształy przy pomocy młota 
pneumatycznego. Wreszcie udaje się po cichu korytarzem do sypialni. Sou-Hon wreszcie 
zasnęła, skulona w pozycji embrionalnej. Martin układa się za niš, obejmujšc jš ciasno 
ramionami i wbija wzrok w ciemnoć, podczas gdy realny wiat wokół niego powoli pogršża 
się we nie. 











Zgłoś jeśli naruszono regulamin