Kraszewski JI - 18 Strzemieńczyk.pdf

(1162 KB) Pobierz
1036724439.001.png
Józef Ignacy Kraszewski
STRZEMIEŃCZYK
TOM PIERWSZY
I
Kto by był wiosennego jednego wieczora 1412 r. spotkał się z panem Cedrem
Strzemieńczykiem i zajrzał mu we krwią nabiegłe oczy, przypatrzył się pofałdowanemu jego czołu,
zaciętym ustom i rękom silnym w kułaki, jakby do boju pościskanym, uwierzyłby łacno temu staremu
podaniu, które głosiło, że rodu tego ludzie, Strzemieńczycy, głównymi byli i
najokrutniejszymi przy zabójstwie św. Stanisława popędliwego króla pomocnikami. Temu
przypisywano, że ród Strzemieńczyków, od owego dnia krwawej pamięci, upadł, zubożał i do
pierwszej świetności podźwignąć się już nie mógł.
Cedro Strzemieńczyk, choć z dobrego szlacheckiego wiódł się gniazda, choć pradziad jego
jeszcze znaczne majętności dzierżył w Krakowskiem, zubożał był zupełnie, nie miał nic nad mizerny
chłapeć ziemi pod Sanokiem, z którego wyżyć jemu ze dwojgiem dzieci byłoby trudno, gdyby go
łaska królewska nie posiłkowała.
Pamiętni dawnych z tym domem związków, Różyce i Sreniawici polecili go królowi
Jagielle, przy którego on dworze się wysługiwał, pełniąc różne obowiązki.
Ale teraz, choć się zawsze na regestrze dworu pańskiego liczył i pobierał jurgielt jakiś, do niczego
już zdolnym nie był. Wiek, zgryzoty, przecierpiane niewczasy, choroba i sam charakter zgryźliwy,
który ciągle mu krew burzył, do ostatka, niegdyś olbrzymią, siłę wyczerpały.
Nie. miał Cedro nad lat sześćdziesiąt, co naówczas człowieka starym nie czyniło, bo ludzie,
zahartowani od młodu, trzymali się długo krzepkimi, lecz patrząc nań można mu było dać
dziesiątkiem więcej, tak podupadł, szczególniej na nogi.
Ogromny wzrost i tuszę dźwigać mu już było ciężko i one go słabszym czyniły. Na nogach
ledwie się trzymał, dyszał ciężko, gdy się trochę przeszedł lub rozgrzał rozmową, w piersi mu
chrzęszczało, a lada drobnostka wprawiała go w chorobliwy gniew i zapamiętanie. Nieraz latem
brzęczenie muchy do wściekłości go niecierpliwiło.
Był Cedro Strzemieńczyk wdowcem od lat dziesiątka, a po żonie, świątobliwej niewieście,
synaczków mu dwóch zostało. Przy ubóstwie wielkim i siłach ubywających, troska o nich dniem i
nocą pokoju mu nie dawała; a choć dziećmi się gryźć nie miał powodu zbytecznie, stękał, że ani im
ma co zostawić, ni ich komu powierzyć, ani się spodziewać może sam wychować i w świat puścić.
Czuł on, że sam coraz mniej mógł nawet na chleb powszedni zarobić, nadzieję więc całą
widział w chłopcach.
Mąż rycerskiego rzemiosła, niegdyś łowczy i stanowniczy króla, nie rozumiał dla dzieci
innej przyszłości, tylko służbę na koniu z kordem u pasa.
Młodszy syn, ulubieniec ojca, którego Zbilutem wołano, do stanu rycerskiego okazywał
powołanie, jakiego ojciec sobie życzył; lecz był też, jak przyszły wojak, niepomiernie zuchwały,
drapieżny, a co gorzej, przebiegły, płaszczący się, kłamca zręczny i pochlebnik. Ojciec mu wiele
przebaczał widząc w nim wszystko najlepsze, po nim sobie najwięcej rokował. Starszego Grzesia
cierpieć nie mógł, bo mu się krnąbrnym i upartym wydawał.
Ten się ojcu nie wykłamywał nigdy, karę znosił cierpliwie, ale się do myśli jego nałamać nie dawał.
Właśnie dnia tego Cedro go zbił na kwaśne jabłko, a chłopak, choć się krwią oblał, nie
pisnął nawet i poprawy nie przyobiecał.
Ojciec krzyczał, że z nim na gałęź potrzeba, bo innej rady nie ma.
Trudno się było domyśleć, o co mu chodziło. Oto Grześ ów, starszy, mimo zakazu całe dnie, gdy się
tylko wymknąć zdołał, trawił w szkole z klechami, taką miał do nauki ochotę. Cedro zaś dla
rycerskiego człowieka bakałarstwo znajdował niepotrzebnym. Spiewywał też ślicznym głosem w
kościele Grześ, co, jako babską rzecz, ojciec potępiał.
— Klechy w rodzinie mieć nie chcę i nie potrzebuję — powtarzał ciągle stary.
Grześ teraz dwunastoletni, Zbilut o dwie lecie młodszy, przykazanym mieli od rana
dzirytem rzucać, z łuku strzelać, w szable się ścinać i na koniach starych, które umyślnie Cedro
trzymał na to, toczyć i wprawiać się do silnego siedzenia. Zresztą wolno im było jakie chcieli harce
wyprawiać, byle nie ślęczeć nad abecadłem i tablicą.
Jakby na przekorę rodzicowi, starszy poznawszy się z bakałarzem przy farze, który go
polubił, ciągle zbiegał do niego, potajemnie się uczył chciwie pisma, śpiewu i co tylko szkoła dać
mogła, przesiadywał w niej, a choć ojciec go za to srodze ciemiężył, nauki tej, do której się palił, z
głowy mu wybić nie było można. Cedra to czasem we wściekłe gniewy wprawiało, naprzód, że
nieposłuszeństwa w dziecku ścier pieć nie mógł, po wtóre, że nauką jako rycerzowi niepotrzebną się
brzydził, a klechów nią się parających nie znosił. Było to może we krwi.
Pobożnym po swojemu był, ale duchowieństwa więcej się lękał, niż je szanował.
Dwaj bracia, dosyć do siebie z twarzy podobni, oba piękni bardzo, jak malowani, bo to
wzięli po matce, charakterami się od siebie różnili wielce.
Nie kochali się też bardzo, choć Grześ młodszemu krzywdy nie czynił.
Ulubieniec ojca rozpieszczony, młodszy starszemu wszystkiego zazdrościł, podglądał go,
szpiegował, ojcu donosił, gdy co pochwycił, lizał mu się i przypochlebiał nikczemnie.
Zbroiłli co i na karę zasłużył, umiał się zręcznie wykłamać i wyprzysiąc, na brata winę
złożyć, a rodzicowi do nóg paść i płacz a skruchę udawać, choć się potem wyśmiewał z jego
łatwowierności.
W młodym wieku wniwecz już był popsuty. Uchwycić coś potajemnie, złasować, psotę
krwawą wyrządzić, słabego zgnieść, zwierzę męczyć, było dlań najmilszym. Gdy swawolić nie mógł,
do góry brzuchem leżeć objadłszy się i próżnować gotów był dnie całe.
Ojcu się przypochlebiając, z tyłu mu język pokazywał i szydził sobie z jego niedołężności.
Tak samo postępował z bratem i ze wszystkimi. Na zuchwalstwie mu nie zbywało, a męstwa
prawdziwego nie miał i stanąć do walki z mocniejszym się nie ważył.
Gdy go rówieśnicy na rękę wyzywali, uciekał. Słowem, wszystko w nim rokowało
niepoprawnego łotra i rozpustnika.
Grześ miał tęż samą krew gorącą, ale charakter szlachetny, moc duszy nad wiek swój,
wytrwałość i statek nadzwyczajny. Zdolności też, na których bratu zupełnie zbywało, okazywał
zdumiewające.
Bakałarz od fary, który w szkole tamtejszej uczył, mawiał często, że Grześ, zdawało się, jak by sobie
przypominał tylko to, czego nauczano go, tak mu wszystko łacno przychodziło.
Dziwniejsza rzecz, byle najmniejszą skazówkę miał, sam już dalej szedł tą drogą, jaką mu ukazano,
nauczyciela w zdumienie wprawiając.
Piękny, zręczny, silny, dobrze zbudowany, z oczyma dużymi, ciemnymi, w których już
niedziecięcy rozum gorzał, Grześ rwał się tak do nauki, jak Zbilut się nią brzydził.
W początkach nie był ojciec temu przeciwnym, aby synowie się czytać nauczyli, ale
klechów z nich robić nie myślał i ta Grzesia namiętność uczenia sią coraz więcej, coraz innych
rzeczy, okrutny gniew w nim obudzała.
Śpiewanie i brząkanie na cytrze karał smaganiem nielitościwym.
Zakazał mu przestąpić później próg szkoły, bakałarzowi zagroził, jeśliby go śmiał
przyjmować, siekł nieposłusznego, ale wszystko to nie pomagało.
Grześ, gdy się nie mógł przekraść ku farze, pisał po ścianach i piasku. Zbilut ojcu o tym donosił.
Cedro bił, a chłopak wracał do swego i poprawy nawet nie przyrzekając, milczał.
Ciągła więc walka była pomiędzy krnąbrnym Grzesiem a gniewliwym rodzicem.
Dnia tego właśnie stary Cedro miał znowu taką z synem przeprawę. Oskarżył go Zbilut
zdrajca, że na strych wlazłszy, potajemnie tam coś pisał, dostawszy nie wiedzieć skąd kawał
papieru czy skóry.
Pochwycono go na uczynku, z kartą jeszcze mokrą, ojciec obił go znowu, a teraz zburzony
cały po izbie w dworku swoim się przechadzał, z gniewu jeszcze nie mogąc ochłonąć. Nie mając się
przed kim skarżyć, mruczał i klął po cichu.
Sponiewierany chłopak, z potarganą czupryną, oprócz rózeg napytawszy sińców, siedział za węgłem
dworku, podparty na ręku i dumał.
Boleść mu łzy z oczów wycisnęła, ale na pięknej, smutnej jego twarzyczce więcej było
zadumy niż gniewu. Dwunastoletnie chłopię rozmyślało.
Zza drugiego węgła niepoczciwy Zbilut wyglądał, podpatrywał, aby coś donieść ojcu na
brata. Nie mógł jednak dojrzeć w nim tej złości, jaką by on sam uczuł, gdyby go podobna kara
spotkała. Grześ biedny wzdychał i dumał. Widać było, że ojcowską władzę, nawet gdy
niesprawiedliwie karciła, uznawał i poddawał się jej z pokorą, szukając tylko środków, aby
pogodzić wolę ojca z tym, czego własna jego dusza pragnęła.
Dawszy się bratu wywzdychać, Zbilut, który zarówno ojca, jak jego okłamywał i udawał, że się nad
losem Grzesia lituje, zbliżył się powoli do niego.
Twarz, na pół dziecięca, niezręcznie przybrać usiłowała wyraz serdeczności i współczucia, poza
którym kryło się szyderstwo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin