Jonathan Carroll - Brat Łata.doc

(99 KB) Pobierz

CARROLL JONATHAN

Brat Łata

 

Było o tym we wszystkich gazetach. W dwóch zamieszczono nawet identyczne nagłówki Brat łata, ale ja przekonałem się o tym dopiero znacznie później, dość długo po powrocie ze szpitala, kiedy zacząłem pomału dochodzić do siebie.  Zaraz po wypadku zgłosiło się mnóstwo świadków, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć, żebym tam kogokolwiek widział. Byliśmy tylko ja, Brat i bardzo długi pociąg towarowy.  Brat jest siedmioletnim jack russel terierem. Wygląda jak kundel - parówkowate łapy, chaotycznie porozrzucane brązowe i białe łaty, zwyczajna psia morda z sympatycznymi inteligentnymi ślepiami - ale prawda przedstawia się w ten sposób, że jack russell teriery należą do rzadkości i że zapłaciłem za niego kupę pieniędzy. Chociaż nigdy (aż do niedawna) nie mogłem sobie pozwolić na szastanie forsą, zawsze starałem się kupować najlepszy towar, na jaki mnie stać.

Kiedy nadeszła pora, żeby sprawić sobie psa, przystąpiłem do poszukiwań zwierzęcia, które w pełni zasługiwałoby na tę nazwę. Żadnych fikuśnych ras, które trzeba bez przerwy strzyc i czesać. Żadnych modnych odmian z Estonii albo z jeszcze bardziej egzotycznych miejsc, które bardziej przypominają aligatora niż psa. Odwiedzałem schroniska dla zwierząt i hodowle, aż wreszcie znalazłem Brata dzięki ogłoszeniu w czasopiśmie kynologicznym. Jedynym, co mi się w nim nie podobało, było jego imię: na mój gust zbyt pretensjonalne i zupełnie nie pasujące do zwierzaka, który znakomicie prezentowałby się z fajką w pysku. Już jako szczeniak miał nisko umieszczony środek ciężkości i stanowił uosobienie kędzierzawego spokoju. Powinien wabić się Bill, Ned albo nawet Jack, gdyby nie to, że tak nazywała się jego rasa. Kobieta, od której go kupiłem, wyjaśniła mi, że nazwano go tak, a nie inaczej z bardzo konkretnego powodu: kiedy szczekał (co nie zdarzało się często), dźwięk wydobywający się z jego pyska ogromnie przypominał słowo „brat”. Początkowo odniosłem się do tej rewelacji ze sporą dawką sceptycyzmu, wkrótce jednak przekonałem się, że była prawdziwa. Podczas gdy jego bracia i siostry ujadali bez opamiętania, ten klient stał spokojnie na szeroko rozstawionych łapach, machał ogonem i od czasu do czasu rzucał od niechcenia: „Brat! Brat! Brat!” Wrażenie było zaskakujące, ale jeszcze bardziej go polubiłem i doszedłem do wniosku, że nie warto zmieniać mu imienia. Zawsze podziwiałem, jak łatwo ludzie dogadują się z psami. Te czworonogi bezproblemowo wtapiają się w nasze życie, wybierają sobie fotel do spania, odczytują nasz nastrój i z łatwością dostosowują się do, wydawać by się mogło, całkowicie dla nich obcego i nieodpowiedniego stylu życia. Poza tym nie mają najmniejszych kłopotów z zaśnięciem w nowym miejscu.  Zanim przejdę dalej, muszę zaznaczyć, że nigdy nie podejrzewałem Brata o to, że jest czymkolwiek więcej niż bardzo miłym psem należącym do rzadko spotykanej rasy. Witał mnie radośnie, kiedy wracałem z pracy, lubił kłaść mi łeb na kolanach, kiedy oglądałem telewizję, ale nic poza tym. Nie umiał liczyć, nie potrafił prowadzić samochodu, nie znał żadnej sztuczki, o jakich czyta się niekiedy w artykułach o „cudownych” psach.  Aha, uwielbiał jajecznicę i chętnie towarzyszył mi w bieganiu, pod warunkiem, że nie padało, a ja nie wybierałem się za daleko. Krótko mówiąc, miałem to, czego chciałem: stuprocentowego psa, który swoją lojalnością i pogodnym usposobieniem podbił moje serce i który nigdy nie domagał się w zamian niczego poza poklepaniem po łbie i ewentualnie kawałeczkiem łóżka, kiedy zrobiło się zimno.

Zdarzyło się to pięknego słonecznego dnia. Założyłem dres i sportowe pantofle, po czym wykonałem kilka ćwiczeń rozciągających. Brat obserwował mnie z fotela, ale jak tylko podszedłem do drzwi, zeskoczył i ruszył za mną. Otworzyłem drzwi, a on ostrożnie wysunął łeb, żeby ocenić pogodę.

- I jak, idziesz? - zapytałem.

Jeżeli nie miał ochoty, kładł się na podłodze przy drzwiach i nie ruszał się do mojego powrotu. Jednak tym razem zamachał ogonem i wyszedł na dwór. Było mi przyjemnie, że chce mi towarzyszyć.

Najpierw skierowaliśmy się w dół, ku parkowi. Brat zazwyczaj biegał obok mnie, w odległości około pół metra od mojej łydki. Kiedy był szczeniakiem, kilka razy potknąłem się o niego, ponieważ przebiegał mi między nogami, uważając zapewne, że przeskoczenie nad nim nie sprawi mi najmniejszego kłopotu. Niestety, należę do tych biegaczy, którzy patrzą wszędzie, tylko nie pod nogi, w związku z czym parokrotnie doszło między nami do poważnych nieporozumień oraz wymiany nieżyczliwych uwag, aż w końcu nauczył się, że powinien mieć do mnie ograniczone zaufanie.

Przebiegliśmy na drugą stronę Harold Road, po czym przecięliśmy ukosem park kierując się w stronę linii kolejowej. Zazwyczaj przez jakieś dwa i pół kilometra trzymaliśmy się torów, a tuż przed stacją skręcaliśmy w prawo i szerokim łukiem wracaliśmy do domu. Brat tak dobrze znał trasę, że często zostawał z tyłu, zarówno po to, żeby podnieść łapę, jak i w celu zbadania interesujących widoków oraz zapachów, które pojawiły się od naszej poprzedniej bytności na tym terenie.  Co jakiś czas przejeżdżał pociąg, ale było go słychać z daleka, mieliśmy więc mnóstwo czasu, żeby zejść z torów. Bardzo lubiłem przejeżdżające pociągi; podobało mi się leniwe dudnienie, z jakim się zbliżały, chętnie ścigałem się z nimi, żeby sprawdzić, jak długo zdołam utrzymać ich tempo. Niektórzy maszyniści pozdrawiali nas przeraźliwym gwizdem. To również bardzo mi się podobało i Bratu chyba też, ponieważ prawie zawsze przy takich okazjach zatrzymywał się i szczekał parę razy, żeby wiedzieli, kto tu jest szefem. Tego ranka byliśmy już prawie w połowie drogi, kiedy usłyszałem nadjeżdżający pociąg. Jak zwykle rozejrzałem się w poszukiwaniu Brata; zobaczyłem go zaledwie parę kroków z tyłu, biegnącego z wystawionym różowym językiem.  Turkot stalowych kół przybierał na sile. Kilkanaście metrów przed nami przez tory przejechał samochód. Co za kretyn ładuje się prawie pod pociąg? Dokąd mu się tak spieszy? Zaraz potem sapanie lokomotywy rozległo się niemal tuż za moim lewym ramieniem. Odruchowo zerknąłem w prawo, na Brata, ale jego tam nie było. Zatrzymałem się raptownie. Nie było go nigdzie. Ogarnięty paniką, odwróciłem się i ujrzałem go dokładnie pośrodku torów, ze skupieniem obwąchującego jakieś nieduże martwe zwierzę.

- Brat! Chodź tutaj!

Zamachał ogonem, ale nie podniósł głowy. Wystartowałem ku niemu, krzycząc co sił w płucach:

- Brat! Brat, do cholery!

Chyba zrozumiał, że coś jest nie w porządku, bo spojrzał na mnie. Pociąg był już tylko dziesięć metrów za nim. Maszynista włączył hamulce.

Biegłem tak szybko, że żwir pryskał mi spod stóp.

- Brat, uciekaj!

Nie znał tego słowa, ale z mojego tonu wywnioskował, że nieźle nabroił, więc zrobił najgorszą rzecz, jaką mógł: położył uszy po sobie, pochylił głowę i przypadł brzuchem do ziemi, czekając, aż go dopadnę.

Pociąg był tuż, tuż. W chwili kiedy skoczyłem, uświadomiłem sobie, że robię głupotę, ale decyzję podjąłem wcześniej, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wyciągnąłem się w powietrzu jak struna, sięgnąłem po mojego Brata, zgarnąłem go obiema rękami, zepchnąłem z torów i sam spróbowałem odtoczyć się na bok. Prawie mi się udało. Nie zdążyłem tylko zabrać nogi, która została w poprzek szyny.  Poznałem Jasenkę w szpitalu. Jasenka Ciric. Nikt nie potrafił prawidłowo wymówić jej imienia, więc bardzo długo mówiono na nią po prostu Jazz.

Miała siedem lat i większość życia spędziła podłączona do takiej lub innej złowieszczej maszyny wspierającej ją w długiej, beznadziejnej walce z zawodnym ciałem. Skórę miała koloru białej świecy, wargi fioletowe jak pieniądze jakiegoś dalekiego kraju. Rozliczne choroby dodały jej powagi, młodość natomiast nie pozwalała rozstać się z nadzieją.  Ponieważ tak wiele czasu spędziła w szpitalnym łóżku, otoczona nieznajomymi twarzami i białymi ścianami, na których wisiały nieliczne reprodukcje, miała tylko dwie pasje: czytanie i telewizję. Kiedy oglądała telewizję, na jej twarzy malował się wyraz spokoju i całkowitego skupienia; wyglądała wówczas jak spadkobierca odczytujący po raz pierwszy testament zmarłego krewnego. Kiedy czytała - wszystko jedno co - jej twarz była pusta, pozbawiona jakichkolwiek uczuć.

Poznałem ją, bo w którejś z gazet przeczytała o mnie i Bracie. Tydzień po wypadku jedna z pielęgniarek zapytała, czy zechciałbym przyjąć Jazz Ciric („Cziricz”). Kiedy opowiedziała mi o niej, wyobraziłem sobie schorowanego aniołka o omdlewającej mince i złocistych loczkach w stylu Shirley Temple. Tymczasem okazało się, że Jasenka Ciric ma niebanalną interesującą twarz o ostrych rysach, w której wszystko jest osadzone odrobinę zbyt blisko siebie. Miała też gęste czarne włosy poskręcane jak włosie w starych materacach.  Pielęgniarka przedstawiła nas, po czym wróciła do swoich obowiązków. Jazz usiadła na krześle przy łóżku i zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem. Wciąż jeszcze bardzo cierpiałem, ale całkiem niedawno postanowiłem przestać rozczulać się nad sobą. Wizyta dziewczynki miała stanowić pierwszy krok w tym kierunku.

- Jaką książkę lubisz najbardziej?

- Nie wiem. Chyba „Wielkiego Gatsby’ego”. A ty?

Wzruszyła ramionami i klasnęła językiem, jakby uważała, że sprawa jest oczywista.

- „Kobiety w płonących szlafrokach”.

- Taki ma tytuł? Kto ją napisał?

- Egan Moore.

Uśmiechnąłem się. To ja jestem Egan Moore.

- O czym jest ta książka?

Znowu przyjrzała mi się uważnie, po czym rozpoczęła ciągnącą się bez końca opowieść, dokładnie taką, jakie uwielbiają dzieci.

- ...a potem potwory zeskoczyły z drzew i zabrały ich wszystkich do strasznego zamku, w którym zły król Scaldor...  Podobała mi się jej mimika i gesty. Wspaniale demonstrowała grymas gniewu wykrzywiający twarz Scaldora, a kiedy opowiadała o tym, że ktoś się skrada, łączyła palce i ostrożnie stawiając „stópki” przemierzała dzielącą nas przestrzeń.

- ...a potem wrócili do domu w samą porę, żeby obejrzeć ulubiony program w telewizji.

Opadła na krzesło, wyraźnie zadowolona z występu.

- To chyba rzeczywiście wspaniała książka. Szkoda, że jej nie napisałem.

- Jest bardzo dobra. Czy mogę cię o coś zapytać?

- Jasne.

- Kto teraz zajmuje się Bratem?

- Sąsiadka.

- Widziałeś go po wypadku?

- Nie.

- Czy gniewasz się na niego za to, co się stało?

Zastanawiałem się co najmniej przez minutę, czy rozmawiać z nią jak z dzieckiem, czy jak z dorosłą osobą. Jej poważna mina świadczyła o tym, że Jazz chce być traktowana poważnie. Nie miała zbyt wiele czasu do stracenia.

- Nie, chyba nie gniewam się na niego. Jestem na kogoś wściekły, ale nie wiem na kogo. Nie wiem nawet, czy to w ogóle była czyjaś wina. Na pewno nie mam żalu do Brata.  Odwiedzała mnie codziennie, zazwyczaj rano, kiedy oboje byliśmy wyspani i wypoczęci. Rano czułem się nieźle, ale niestety, nie dało się tego powiedzieć o popołudniach. Z jakiegoś powodu świadomość ogromu nieszczęścia, które mnie spotkało oraz zmian, jakie będą musiały zajść w moim życiu, dopadała mnie w porze obiadu i zostawała jeszcze długo po godzinach odwiedzin. Po głowie pętały mi się różne myśli - na przykład o ptakach, które spędzają całe dnie stojąc na jednej nodze. Albo o jednonogim facecie z dowcipu, który postanowił wziąć udział w konkursie kopania w dupę. Myślałem o tym, że słowo kopnąć będzie musiało zniknąć z mojego słownika. Naturalnie wiedziałem, że robi się teraz znakomite protezy (oszałamiające postępy nauki i tak dalej), ale jakoś nie podnosiło mnie to na duchu. Chciałem odzyskać, co moje. Nie interesowało mnie coś, co w najlepszym razie mogło uczynić mnie „jak nowym”, co przy każdej rozmowie podkreślał szpitalny terapeuta.

Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Dzięki niej lżej było mi znieść pobyt w szpitalu, znacznemu poszerzeniu uległy także moje horyzonty. Przez całe życie miałem okazję zetknąć się tylko z dwiema śmiertelnie chorymi osobami: moją matką i właśnie Jasenką. Obie patrzyły na świat zachłannie, ale z wdzięcznością. Wzrok ludzi, którym zostało niewiele czasu, zdaje się nabierać niesłychanej ostrości; dostrzegają nie zauważane do tej pory szczegóły, które nagle okazują się niezmiernie ważne dla uzyskania pełnego, całościowego obrazu. Jej spostrzeżenia dotyczące znanych nam obojgu ludzi albo światła sączącego się do pokoju były zdumiewająco trafne i przejmujące. Umierając, patrzyła na otaczający ją świat - cóż z tego, że taki mały - oczami poety, cynika i artysty.  Pierwszego dnia, kiedy pozwolono mi opuścić pokój, moja sąsiadka Kathleen sprawiła mi niespodziankę, zjawiając się w towarzystwie Brata. Zazwyczaj psów nie wpuszczano na teren szpitala, w tym przypadku jednak, ze względu na szczególne okoliczności, uczyniono wyjątek.

Widok starego kumpla sprawił mi wielką przyjemność. Minęło zaskakująco dużo czasu, zanim przypomniałem sobie, że trafiłem tutaj z jego powodu. Wciąż wpychał mi się na kolana, co z pewnością nie byłoby niczym niemiłym, gdyby nie potworny ból w mojej nodze, a raczej tym, co z niej zostało. Skończyło się na tym, że w nieskończoność rzucałem mu piłeczkę, a po półgodzinie zapytałem pielęgniarkę, czy mogłaby przyprowadzić do ogrodu Jazz, ponieważ chciałbym, żeby poznała moich przyjaciół.  Wkrótce potem zakutana po nos w koce panna Ciric została przedstawiona Jego Wysokości Bratu. Z powagą uścisnęli sobie dłonie (była to jedyna sztuczka, jaką opanował; wprost uwielbiał dawać łapę), po czym Brat wspaniałomyślnie pozwolił pogłaskać się po łbie.

Lekarz już od kilku dni zachęcał mnie, żebym spróbował przejść się o kulach, więc po pewnym czasie uznałem, że może istotnie warto zażyć trochę ruchu. Jazz trzymała Brata, żeby nie narobił jakiegoś bigosu, ja zaś wziąłem nowiutkie aluminione kule i, asekurowany przez Kathleen, wyruszyłem na przechadzkę.

To był poważny błąd. W dawnych, szczęśliwszych czasach, często zdarzało mi się popuszczać wodze fantazji i wyobrażać sobie, jakby to było, gdybym zamieszkał z Kathleen. Ona też chyba mnie lubiła, chociaż dopiero od niedawna byliśmy sąsiadami. Przed moim wypadkiem spędzaliśmy razem coraz więcej czasu i muszę przyznać, że bardzo mi się to podobało. Zastanawiałem się, w jaki sposób trafić do jej serca, teraz jednak, kiedy odważyłem się oderwać wzrok od zdradzieckiej ziemi metr przede mną, zobaczyłem w jej oczach zupełnie nie ten rodzaj troski i współczucia, o jakim marzyłem. Właśnie wtedy bardziej niż kiedykolwiek przedtem albo potem uświadomiłem sobie ogrom mojego nieszczęścia.  Ten dzień mogłem już spisać na straty, ale bardzo się starałem nie dać niczego po sobie poznać. Powiedziałem Kathleen, że już się zmęczyłem, a na dodatek jest mi zimno, więc może wrócilibyśmy do Jazz i Brata? Siedzieli nieruchomo z poważnymi minami i z daleka wyglądali jak upozowani do zdjęcia, takiego, jakie robiono pionierom zdobywającym Dziki Zachód.

- Dobrze się bawicie?

Kathleen zerknęła na mnie ukradkiem, jakby chciała się dowiedzieć, co takiego zrobiła, że zasłużyła na tak mało subtelną odprawę. Odwróciłem wzrok.

Dwadzieścia minut później byłem z powrotem w łóżku, bezradny, wściekły na siebie i na cały świat, obolały.

Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos Jazz:

- Egan, Brat postanowił ci pomóc. Powiedział mi to, kiedy spacerowałeś z Kathleen. Zgodził się, żebym ci powtórzyła.

- Naprawdę? A co takiego zamierza zrobić?

Uśmiechnąłem się, oczekując kolejnej ciągnącej się bez końca, zawiłej historii. Wtedy jeszcze z przyjemnością słuchałem jej głosu, lubiłem, kiedy była przy mnie.

- Mnóstwo rzeczy! Powiedział mi, że zastanawiał się, co będzie dla ciebie najlepsze i że już wie, ale nie mogę powiedzieć ci co to takiego, bo to ma być niespodzianka.

- Jazz, jak brzmi głos Brata?

- Trochę tak jak Paula McCartneya.

Kathleen i Brat odwiedzali mnie co kilka dni. Zazwyczaj byliśmy tylko we trójkę, ale niekiedy Jazz czuła się na tyle dobrze, żeby do nas dołączyć. Wówczas przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, a potem wyruszałem z Kathleen na przechadzkę po ogrodzie.

Jazz nie wspominała już o rozmowach z Bratem. Kathleen uśmiała się do łez, kiedy powtórzyłem jej opinię dziewczynki na temat głosu Brata.

Kathleen okazała się naprawdę miłą osobą, która robiła co w jej mocy, żeby uprzyjemnić życie zarówno Jazz, jak i mnie. Oczywiście doprowadziło to do tego, że zakochałem się w niej po uszy, co bardzo skomplikowało sprawy. Życie udowodniło ponad wszelką wątpliwość, że ma wyjątkowo cyniczne poczucie humoru.

- Muszę ci coś powiedzieć.

- Tak?

- Kocham cię.

Oczy rozszerzone strachem.

- Niemożliwe.

- To prawda, Egan. - Powiedziała to do mnie. DO MNIE. - Czy możemy zamieszkać razem, kiedy wrócisz do domu?  Spojrzałem na Jazz i Brata siedzących po drugiej stronie trawnika. Jazz z wysiłkiem podniosła rękę, po czym poruszyła nią w lewo i prawo. Oznaczało to, że wszystko jest w porządku.  Ostatniego wieczoru przed wyjściem ze szpitala złożyłem Jazz pożegnalną wizytę. Jakiś wewnętrzny organ znów odmówił jej posłuszeństwa, więc była okropnie blada i wyglądała na wycieńczoną. Usiadłem przy łóżku i wziąłem ją za rękę. Chociaż próbowałem ją od tego odwieść, uparła się, żeby opowiedzieć mi o najnowszych przygodach Tęgoryjca, Ognistej Świni. Podobnie jak rodzina Jazz, Tęgoryjec pochodził z Jugosławii. Mieszkał hen, wysoko w górach, gdzie owce chodzą na zadnich nogach, a tajni agenci ze wszystkich krajów czekają na kolejne zadania. Jazz miała bzika na punkcie tajnych agentów.  Słyszałem już sporo opowieści o Tęgoryjcu, ta jednak była najbardziej szalona ze wszystkich. Występowali w niej między innymi: niemiecki czołg, jezioro Plitvice, wujek Vuk z Belgradu oraz żona znanego futbolisty. Kiedy skończyła, była jeszcze bledsza niż przedtem. Tak blada, że zacząłem się o nią niepokoić.

- Wszystko w porządku, Jazz?

- Tak. Będziesz odwiedzał mnie co tydzień, jak obiecałeś?

- Oczywiście. Jeśli chcesz, będziemy odwiedzać cię we trójkę.

- Świetnie... chociaż na początku wystarczycie ty i Brat.

Kathleen może zostać w domu, jeśli będzie zmęczona albo coś w tym rodzaju.

Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Jazz była zazdrosna o nową kobietę, która pojawiła się w moim życiu. Wiedziała, że Kathleen i ja postanowiliśmy zamieszkać razem. Mogło się okazać, że jednak potrafię zapomnieć o użalaniu się nad sobą i zawalczyć o to, żeby wszystko dobrze się ułożyło. Ogromnie się bałem, ale jednocześnie kusiły mnie i podniecały otwierające się przede mną perspektywy.

- Czy będę mógł zadzwonić do ciebie, kiedy będę cię potrzebował?

Na pewno przyda się jej świadomość, że jest komuś potrzebna, mimo to że leży w łóżku, słaba jak mysz.

- Jasne. Możesz dzwonić, kiedy zechcesz, ale ja też będę do ciebie dzwonić, żeby przekazać ci, co mówi Brat.

- Skąd będziesz wiedziała, co mówi? Przecież zabieram go do domu.

Skrzywiła się i przewróciła oczami. Znowu zachowałem się jak głupiec.

- Ile razy mam ci powtarzać, Egan? Dostaję od niego wiadomości.

- Rzeczywiście. Jak brzmiała ostatnia?

- Brat powiedział, że zamierza spiknąć cię z Kathleen.

- „Spiknąć mnie? Wydawało mi się, że sam to zrobiłem.

- Częściowo, ale on też nad tym pracował. Powiedział, że potrzebujesz pomocy.  Mówiła to z takim przekonaniem...

Najbardziej zdziwiło mnie, jak szybko i łatwo zdołałem dostosować się do całkiem nowego życia. Kathleen nie była aniołem, ale dawała mi tyle ciepła i poczucia swobody, ile potrzebowałem. Czułem się jednocześnie kochany i wolny, a takie połączenie należy do rzadkości. W zamian starałem się ofiarować jej to, co - według jej słów - najbardziej we mnie lubiła: poczucie humoru, szacunek oraz pobłażliwo-ironiczny sposób widzenia świata.

W rzeczywistości wiodłem dwa zupełnie różne życia: jedno jako pełnoprawny partner, drugie jako kaleka. Był to burzliwy, wypełniony emocjami okres i wcale nie jestem pewien, czy chciałbym przeżyć go powtórnie, choć jednocześnie wiem, że już nigdy nie uda mi się tak bardzo jak wtedy zbliżyć do ideału.  Kathleen wychodziła rano do pracy, zostawiając mnie i Brata na gospodarstwie. Zazwyczaj zaczynaliśmy dzień od bardzo wolnej przechadzki do kiosku na rogu po gazetę, potem wygrzewaliśmy się godzinę albo dwie w słońcu, resztę czasu zaś poświęcałem na rozmyślania i próby przystosowania się do świata, który - przynajmniej z mojego punktu widzenia - pod wieloma względami uległ ogromnym zmianom.  Często rozmawiałem przez telefon z Jasenką, a raz w tygodniu jeździłem do niej w odwiedziny, zawsze w towarzystwie Brata. Jeśli ze względu na pogodę Jazz nie mogła wyjść do ogrodu, zostawiałem Brata pod opieką pielęgniarki z recepcji i odbierałem go wracając do domu.

Któregoś popołudnia w pokoju Jasenki ujrzałem nową ogromną maszynę, pomrukującą gorliwie i z powagą przy jej łóżku. Rury i przewody, którymi dziewczynka była połączona z urządzeniem, były albo srebrzyste, albo bladoróżowe. Tak naprawdę serce ścisnęło mi się jednak dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem jej nową piżamę pokrytą pięciocentymetrowej wysokości różnobarwnymi wizerunkami postaci z „Gwiezdnych wojen”. Jeszcze kiedy leża...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin