Luanne Rice - Srebrne dzwonki.pdf

(657 KB) Pobierz
7230453 UNPDF
Bratu Luke'owi Armourowi
PODZIĘKOWANIA
Wyrazy miłości i uznania dla Audrey i Roberta Loggia.
Wdzięczna jestem E. J. McAdamsowi, dyrektorowi New York City Audubon i byłemu strażnikowi
parkowemu za zapoznanie mnie z sowami w Central Parku i ludźmi, którzy się nimi opiekują.
Serdeczne dzięki dla Karen Ziemba.
Za wsparcie dziękuję następującym osobom: Juanowi Figueroa, Anthony'emu Lopezowi, Raulowi
Salazarowi, Sixto Cruzowi, Jerry'emu de Jesus i Emilowi Estradą.
Wyrazy podziwu przekazuję Mii Onorato i pracownikom BDG za ich niekończące się poszukiwania.
Z najlepszymi życzeniami dla Cirilla, członka tego samego zespołu, nadzwyczajnego fotografika i
doskonałego partnera na wspólne wypady do kina.
Wyrazy miłości i wdzięczności zechcą przyjąć następujące osoby: Irwyn Applebaum, Nita Taublib, Tracy
Devine, Kerri Buckley, Barb Burg, Susan Corcoran, Betsy Hulsebosch, Carolyn Schwartz, Cynthia Lasky,
Jim Plumeri, Anna Forgione, Virginia Norey i cały personel Bantam Books.
Składam podziękowanie Robertowi G. Steele'owi za piękną obwolutę tej i innych moich książek.
Susan, Mowgli i Sugar Ray znają całą prawdę i jestem im za to nieskończenie wdzięczna.
Maggie, May i Maisie opiekują się Chelsea, sobą wzajemnie i mną ...
W dzięczna jestem wszystkim, którzy uczą mnie patrzeć poza świat dostępny naszym oczom w poszu-
kiwaniu rzeczy, które zobaczyć możemy sercem ... zwłaszcza Leslie i świętej pamięci ojcu Williamowi
"Ripowi" Collinsowi, C.Ss.R.
1
Przez lato drzewa urosły wysokie i bujne, korzeniami zapuszczając się głęboko w bogatą glebę wyspy,
konarami tęsknie sięgając ku złotemu słońcu. Wiejący ze wschodu słony wiatr pomalował igły na srebrno.
Każdy wiedział, że najlepsze bożonarodzeniowe choinki pochodzą z północy, a zwłaszcza z Nowej Szkocji,
gdzie gwiazdy wiszą nisko nad ziemią. Mówiono, że ich światło osadza się na gałęziach, że północne zorze
nasycają igły magią. Drzewa z Nowej Szkocji były silne dzięki morzu i świetliste dzięki gwiazdom.
Nad Pleasant Bay na Cape Breton, w odległym zakątku na północy Nowej Szkocji, znajdowała się
hodowla choinek, której właścicielem był Christopher Byrne. Kiedy był dzieckiem, jego rodzina
wyemigrowała do Kanady z Irlandii; odpowiedzieli na ogłoszenie poszukujące pracowników do hodowli
choinek. To była straszliwie ciężka praca, rodzina przymierała głodem i Christy pamiętał, że chodził spać z
boleśnie ściśniętym żołądkiem.
Jako dwunastolatek miał już metr osiemdziesiąt wzrostu, rósł za szybko jak na finansowe możliwości
rodziny i matka często rezygnowała z własnych porcji, żeby naj starszy syn miał dość jedzenia. Potrzebował
tego, by stawić czoło żywiołom. Bo na północy wiały porywiste wiatry, spadały arktyczne śniegi, letni skwar
wywoływał pożary, a Christy musiał przez cały czas pracować. Matka biciem w dzwon przywoływała ich na
obiad. Uwielbiał jego dźwięk, bo nieważne, jak mało mieli, matka zawsze robiła co w jej mocy, żeby Christy
dostawał nadmiar miłości i niemal dość do jedzenia.
Głód sprawił, że Christy Byrne pracował jak szalony i ze wszystkich sił dążył do osiągnięcia sukcesu. Zbierał
ziarnko do ziarnka, aż wreszcie kupił ziemię, a potem wykorzystując przekazane mu przez ojca umiejętności i
intuicję, sadził drzewa i walczył z surową naturą. Dzięki miłości i wielkoduszności matki stał się porządnym
człowiekiem i dobrym ojcem. Wiedział, że jest dobrym ojcem, w tej kwestii nie mogło być cienia wątpliwości, w
jego sercu uczucie do dzieci płonęło jasnym płomieniem. I dlatego gdy w tym roku ścinał drzewa na zboczu góry,
przygotowując się do wyprawy na południe, targały nim sprzeczne emocje, wielka nadzieja mieszała się z
zamętem w myślach.
Co roku pierwszego grudnia Christy jechał do Nowego Jorku. Na połyskliwą wyspę Manhattanu podążały
hordy sprzedawców drzewek z nizin Winnipeg, zaśnieżonych lasów na północ od Toronto i wschód od Quebecu,
zielonych kniej Vermontu i Maine, znad jezior Wisconsin, samotnych półwyspów Michigan. Wieźli towar na
platformach przez wspaniale udekorowane mosty łączące rzeki East i Hudson, a potem rozładowywali go na
rogach ulic od Małej Italii do Gramercy Park, od Tribeca do Morningside Heights i liczyli, że przez miesiąc
zarobią tyle, by wystarczyło im na cały rok.
Hodowcy drzew to niechlujny ludek. Ich umundurowaniem były spodnie z drelichu i ocieplane dżinsowe
kurtki. Niektórzy przyjeżdżali w przyczepach kempingowych, parkowali przy krawężnikach i cały grudzień kulili
się z zimna, bo choć z rur wydechowych leciały chmury dwutlenku węgla, ciepła niewiele to dawało. Czasami na
dachach pysznił się oświetlony święty Mikołaj albo bałwan.
W sprzedaży bożonarodzeniowych choinek Christy nie miał sobie.równych. Z początku zawsze jeździł sam.
Na rogu ulicy w Chelsea rozkładał stoisko udekorowane białymi lampkami, które podkreślały barwę posypanych
solą igieł, i wykorzystywał swój irlandzki dar krasomówstwa do sprzedania wszystkich drzew, tak by na Wigilię
wrócić do domu obładowanym cukierkami, orzechami, czekoladami i serami z najlepszych sklepów na Manhat-
tanie, złotowłosymi lalkami, ołowianymi żołnierzykami, łyżwami i sankami dla Bridget i Danny'ego, swetrami z
miękkiej czerwonej wełny i pięknymi jedwabnymi szlafroczkami dla Mary. Bo i dlaczego nie wydać części zysku
na rodzinę? Przecież sporo zarobił na nowojorczykach.
Po powrocie do domu opowiadał o swych dokonaniach rodzinie, opowiadał Danny'emu, żeby chłopiec
wiedział, co go czeka.
- Ty i ja będziemy partnerami - oznajmił mu pewnego dnia Christy. - Jak dorośniesz, dostaniesz na własność
połowę farmy. Ucz się pilnie, synku. Rolnictwo to skomplikowana sprawa. Musisz być naukowcem, znać się na
zmianach pogody, kwaśności gleby, robakach.
- Mówisz, że do tego potrzebna wiedza książkowa? - roześmiała się Mary.
Christy nie okazał, że go tym zraniła, zresztą nigdy nie doceniała umiejętności niezbędnych w pracy na
roli. Jej ojciec, który miał za sobą dwa lata college'u w Halifaksie, pracował w głównym biurze firmy
handlującej homarami i Christy wiedział, że Mary podobne plany ma wobec syna.
- Wiedzę i intuicję - odparł Christy świadom, że Danny słucha uważnie; pragnął, by malec był dumny ze
swych hodujących drzewa przodków. - Uprawa ziemi wymaga od nas najlepszych cech! Kiedy sprawiasz, że
choinki wyrastają tylko dzięki słońcu i ziemi, to jest magia.
- I dzięki opadom atmosferycznym - dodał Danny. - Umiarkowanym deszczom i frontom zokludowa-
nym.
Christy roześmiał się czule, słysząc te uczone słowa i widząc poważne spojrzenie chłopca.
Ale odkąd cztery lata temu Mary umarła na atak serca, musiał zabierać dzieci do Nowego Jorku. Danny
miał wtedy lat czternaście, Bridget osiem. Szkoła dała im pozwolenie oraz wyznaczyła lekcje do odrobienia
w czasie, gdy ojciec handlował. Danny'emu oczy o mało nie wyskoczyły z orbit, kiedy po raz pierwszy
zobaczył miasto: wieże, mosty, eleganckie sklepy ...
- To jest Nowy Jork? - zapytał zauroczony podczas tej pierwszej wizyty. - Jest taki ... wielki, tato! Jak las
budynków, cały oświetlony.
- Tylko niech ci nie przysłoni domu - ostrzegł Christy.
- Nigdy, tatusiu.
Tak więc Christy wynajął dwa pokoje w pensjonacie pani Quinn na Dziewiątej Alei, skąd mógł mieć oko
na stoisko, wielki pokój dla siebie i syna, mniejszy dla Bridget: stać go było na to, ponieważ jego srebrzyste
świerki, daglezje i sosny były najlepsze, zawsze też potrafił skłonić bogatych nowojorczyków, żeby zapłacili
mu o połowę więcej niż handlarzom na innych ulicach. Drzewa wiązał solidnym łańcuchem w ochronie
przed złodziejami, zresztą spał z jednym okiem otwartym. Po mieszczuchach spodziewał się wszystkiego,
biedni kradli wszystko, majętni korzystali z każdej okazji, by coś mieć za darmo.
- W ten sposób bogaci stają się jeszcze bogatsi
- mawiał.
Mary beształa go za to cyniczne nastawienie wobec bogatych mieszkańców Manhattanu.
- Christy, dzięki nim cały rok spokojnie żyjemy.
Oni spłacają naszą hipotekę i zapłacą za college, o ile w ogóle wypuścisz Danny'ego z domu. Więc nie
wygaduj o nich takich rzeczy!
- Ach, mają pieniądze, ale nawet nie zwracają uwagi na powietrze, którym oddychają - odparł Christy,
ignorując przytyk żony. - Śnieg widzą tylko wtedy, kiedy narzekają, że zniszczył im kosztowne buty. Przed
wiatrem zaraz uciekają, nie chcą czuć na skórze jego ukłuć, dzięki którym człowiek wie, że żyje.
- Ale to ci nie przeszkadza, kiedy bierzesz od nich dolary.
- Nie przeszkadza - śmiał się Christy. - Wierz mi, tyle ich mają, że nie zauważą braku. Gdybym podwoił
ceny, pewnie sprzedałbym wszystko dwa razy szybciej. Bogaci uwielbiają wydawać pieniadze, a jeśli jakaś
rzecz słono ich kosztuje, mają powód do dumy.
- Jesteś okropny, Christy - kręciła głową Mary. - Handlowanie bożonarodzeniowymi drzewkami z takim
nastawieniem to grzech, naprawdę. Wpadniesz przez to w kłopoty, zapamiętaj moje słowa.
J ej rodzina żyła dostatnio, Mary nigdy nie kładła się spać głodna. Co ona wie? pytał siebie podczas
krótkiego urokliwego lata, kiedy chodził brzegami lodowatych, kryształowo czystych strumieni, czując na
twarzy letni wiatr i kiedy przycinał drzewka, by nadać im kształt świątecznych choinek, obliczając zyski,
jakie przyniosą w grudniu.
Słuchając w tym roku ryczących jak demony pił elektrycznych, które rozrzucały kawałki drewna w pie-
kielnym akcie destrukcji natury, Christy wiedział, że Mary miała rację. Ubiegłej zimy Manhattan wziął naj-
wyższą możliwą cenę za wszystkie te pieniądze, które dał mu przez lata - odsetki za zarobki, za jego chci-
wość, jak nazywała to Mary, urosły do wielkości niewyobrażalnej: Nowy Jork odebrał Christy'emu jedynego
syna.
Miejskie światła, które Danny oglądał przez trzy lata, dla nastolatka okazały się pokusą nie do odparcia.
Zeszłej zimy Danny powiedział ojcu, że nie wraca z nim i Bridget do domu w Nowej Szkocji. Zostanie w
Nowym Jorku, poszuka pracy, znajdzie swoją drogę.
- Co to znaczy: "znajdziesz swoją drogę"? - zapytał Christy.
- Nie chcę o tym rozmawiać! Zresztą i tak nie zrozumiesz! Po prostu pozwól mi, tato,
- Zostać w Nowym Jorku? Oszalałeś, Danny? Pomiędzy ojcem a synem zapanowało straszliwe napięcie.
Christy złapał Danny'ego za rękaw, ten się odsunął, dosłownie wyszarpnął rękę. Wtedy Christy chwycił go
mocniej.
- Nie ma o czym mówić - oznajmił Danny.
- Nigdy nie było. Farma to twoje życie, tato. Ja też mam coś, co chcę robić. To moje marzenie. I muszę je
realizować! Ty mnie uczyłeś, żeby nie marnować czasu na gadanie, kiedy jest praca do zrobienia.
Danny mówił poważnie i miał rację: Christy rzeczywiście go tego uczył. Gadanie zajmuje o wiele za
dużo czasu, kiedy trzeba zająć się drzewami. Naturalnie Danny nie miał pojęcia, że Christy wzdraga się
przed mówieniem. Obawiał się, że dzieci zaczną zadawać mu pytania, na które nie zna odpowiedzi, że powie
im o rzeczach, które nazbyt go wzruszą. Jego miłość do dzieci wykraczała poza słowa.
Teraz Danny wpatrywał się w ojca zdecydowanymi oczami marzyciela. Christy był przerażony, zraniony
do głębi. Jak jego syn mógł snuć plany związane z Nowym Jorkiem, a on, ojciec, nic o tym nie wiedział? W
głębi duszy zdawał sobie sprawę, że sam ponosi za to winę, nigdy nie należał do dobrych słuchaczy.
Ważniejsze jednak było to, czy może zostawić syna w takim miejscu? Nie, to wykluczone. Christy złapał
mocniej. Danny się uwolnił.
Pierwsze starcie ojca i syna.
Pobili się na ulicy, Christy w czasie szamotaniny z synem podarł mu kurtkę, nową puchową kurtkę, którą
kupił na początku zimy. W obłoku fruwających piór Danny przypadkiem uderzył ojca łokciem w nos. Krew
się lała, podczas gdy Christy usiłował przytrzymać chłopca - gdyby tylko mógł z nim porozmawiać,
przemówiłby mu do rozsądku. Walczyli ze sobą do wtóru krzyków Bridget, która błagała obu, żeby przestali.
Wezwano policję. Z rykiem syren nadjechały policyjne wozy. Podczas bójki spadły białe lampki Z kramu i
leżały teraz, oświetlając splamiony krwią śnieg. Policjant złapał Christy'ego i skuł mu ręce na plecach, a Danny
wykorzystał okazję i uciekł.
Christy po raz ostatni widział syna, jak w niebieskiej poświacie policyjnych kogutów przepycha się przez tłum
gapiów. Z kurtki niczym śnieg sypał się biały gęsi puch. - Jest strasznie zimno - powiedział Christy do oficera
zapisującego jego dane na posterunku. - Zgłodnieje i przemarznie w rozdartej kurtce.
- Oto prawdziwy nastrój świąteczny. Może powinien był pan pomyśleć o tym, zanim go pan pobił - odparł
gliniarz. Nazywał się Rip Collins.
Duma nie pozwoliła Christy'emu zaprotestować, wyznać policjantowi swoje prawdziwe odczucia i przeraże-
nie. A cóż ten policjant wiedział? Co wiedział ktokolwiek z tego brutalnego, oślepiającego, połyskliwego miasta
pełnego sztucznych świateł, świątyń chciwości i ludzi, których tak łatwo da się skłonić do zapłacenia fortuny za
zwykłą sosnę?
Zwolniony za kaucją, którą sam wpłacił, Christy opuścił posterunek. Idąc do pensjonatu, czuł, jak krew szumi
mu w żyłach; wbrew rozsądkowi wierzył, że zastanie tam Danny'ego. Ale była tylko Bridget, która siedziała na
łóżku z buzią mokrą od łez.
Christy spakował się i z ciężkim sercem wrócił do Kanady. Na marzec wyznaczono rozprawę, ale Collins
poinformował zastępcę prokuratora o tym, co naprawdę się wydarzyło, a ponieważ mimo wysiłków policji
Danny'ego nie odnaleziono, oskarżenie przeciwko Christy'emu zostało wycofane. Zamiast ulgi czuł jednak
straszliwe przygnębienie. Dla policji i sądownictwa nowojorskiego jego rodzina stała się kolejną pozycją w sta-
tystyce przemocy domowej, a jego syn następnym dzieckiem ulicy.
Od tamtej bójki minął rok; teraz oboje z Bridget gotowi byli do wyjazdu do Nowego Jorku. Danny przysłał
tylko jedną widokówkę z mostem Brooklińskim, ale nie napisał, gdzie mieszka i jak sobie radzi, skreślił tylko
kilk~ butnych słów: "Jest super, nie martwcie się o mnie".
Zadnej wzmianki o tęsknocie za ojcem i siostrą czy trzydziestu akrami drzew iglastych na krańcu świata.
Chłopiec pochodził z magicznej północnej krainy zamieszkanej przez orły, niedźwiedzie, lisy i wielkie puchacze.
Zostawił ją dla miejskich jaskiń Nowego Jorku zaludnionych przez graczy i kanciarzy. Christy namiętnie
nienawidził tego miasta, nigdy więcej nie chciał tam się znaleźć.
Wiedział jednak, że musi. Musi ustawić drzewa na rogu tej samej ulicy, zawiesić białe światła, by kryształki
soli zabłysły na igłach i zwabiły klientów, musi przywołać uśmiech i cały swój urok, musi sprzedać wszystkie
choinki i pieniądze wpłacić do banku. Przede wszystkim jednak musi być w tym samym miejscu co zawsze, żeby
Danny wiedział, gdzie go znaleźć.
- Chodź, Bridget! - zawołał. Dziewczynka pojawiła się u szczytu schodów, wlokąc kolejną walizę· - Co to
jest?
- Moje rzeczy, tato.
- Twoje rzeczy są w ciężarówce, Bridget! Wyjeżdżamy tylko na parę tygodni. Co tam masz?
- Stroje na przyjęcia, tatusiu. - Jej zielone oczy błyszczały.
Christy zapatrzył się na córkę. Miała już prawie trzynaście lat, była młodą damą. Sama zakręciła swoje ślicz-
ne brązowe włosy i związała je ciemnoczerwoną aksamitną wstążką, którą gdzieś znalazła. Do diabła, ona
przypuszcza, że stroje wizytowe na coś jej się przydadzą? Przecież Christy będzie przez cały dzień pracował, do-
póki nie sprzeda wszystkich choinek.
- Bridget... - zaczął.
- Spotkamy Danny'ego i zabierzemy go gdzieś, żeby to uczcić.
- Zostaw walizkę w domu. Bądź grzeczną dziewczynką i ruszajmy już.
- W telewizji widziałam program o Nowym Jorku, tatusiu - powiedziała, z wysiłkiem ciągnąc walizę po
schodach. - Eleganckie miejsca, w których nigdy nie byliśmy. Danny'emu bardzo się spodobają, to pałace,
tatusiu! Całe z kryształu i złota, z choinkami wyższymi niż naj starsze drzewa na naszej górze, ozdobionymi
wstęgami i maleńkimi lampkami. Jak w bajce, naprawdę! W takich miejscach dziewczynki jedzą podwieczorek z
ojcami, a chłopcy mają garnitury i krawaty. Wszyscy są szczęśliwi i wspólnie świętują, tato.
- Nie tak obchodzimy te święta - odparł Christy ponuro.
- Ale musimy zrobić coś wyjątkowego, kiedy Danny do nas wróci!
- Wsiadaj do auta, Bridget. - Christy zamaszyście wskazał drzwi. Córka minęła go zgarbiona pod ciężarem
walizy. Z ociąganiem wziął ją od niej i włożył za siedzenie. Ruszyli.
Christy ogrzał kabinę dla córki, choć nie przypuszczał, by to zauważyła. I to jest w porządku, mówił sobie.
Wiedział, że dobrze wywiązuje się z obowiązków ojca rodziny, bo dzieci nigdy się nie skarżyły, że jest im zimno
albo że żołądek boli je z głodu; swoje wygody uważały za pewnik, a tak właśnie powinny zachowywać się
dzieci. Przysiągł sobie, że nie będzie próbował zmuszać Danny'ego do powrotu.
Musi się tylko upewnić, że syn nie przymiera głodem. I dowiedzieć się, czy zbliżył się do realizacji swojego
"marzenia". Patrząc ze zbocza swojej góry na morze, Christy zadawał sobie pytanie, czy jakiekolwiek marzenie
może być lepsze od tego, przecież ta ziemia należy do Danny'ego i Bridget. Gdyby zdołał osiodłać wiatr i pojmać
słońce, zrobiłby to. I oddał dzieciom.
- Zobaczymy się z Dannym, tato - powiedziała Bridget z mocą. - Powinieneś być szczęśliwy.
Jego twarz ściągnięta była w posępnym grymasie.
Próbował rozluźnić mięśnie, żeby nie smucić córki, ale serce rozdzierał mu ból. Im bardziej usiłował wyglądać
na spokojnego, im większe budziły się w nim nadzieje, tym dotkliwiej cierpiał - bo przecież Danny przysłał tylko
jedną widokówkę.
Na końcu drogi czekała załadowana choinkami osiemnastokołowa ciężarówka, z rury wydechowej wy-
rzucając ogromne chmury dymu, które unosiły się w zimnym powietrzu nad Zatoką Świętego Wawrzyńca. Kiedy
kierowca zobaczył pikap Christy'ego, nacisnął klakson.
Christy ustawił się za ciężarówką i tak rozpoczęli dwuniową podróż do Nowego Jorku.
2
Co roku okres świąteczny rozpoczynał się wcześniej. Kiedyś znaczyło go Święto Dziękczynienia -
następnego dnia Manhattan zaczynał stroić się na Boże Narodzenie. A teraz ta granica przesunęła się na
październik, rozmyślała Catherine Tierney, chociaż stoiska warzywne są wtedy wciąż pełne dyń, a półki
w sklepach spożywczych uginają się od słodyczy na Halloween. Miasto wkładało najlepszy zimowy
strój, Catherine natomiast codziennie czuła coraz większy ciężar na sercu.
Przez cały listopad oglądała, jak w witrynach sklepowych pojawiają się maleńkie migające lampki.
Przed domami towarowymi stali z dzwonkami święci Mikołajowie, którym do żelaznych garnków
przechodnie wrzucali datki. Przed Saksem na Piątej Alei orkiestry Armii Zbawienia grały "Cichą noc" i
"God Rest Ye Merry, Gentlemen" zauroczonej widowni, która gromadziła się przed sławnymi z dekoracji
świątecznych witrynami. Przepychając się przez tłum, Catherine zachowywała obojętną minę, by nikt nie
mógł zobaczyć, jaki wpływ mają na nią kolędy.
W pierwszym tygodniu grudnia okres świąteczny był już w pełni. Hotele zapełniali ludzie, których do
miasta sprowadziły zakupy albo wydarzenia kulturalne: "Dziadek do orzechów" w inscenizacji City Ballet,
program bożonarodzeniowy w Radio City, "Mesjasz" Haendla i naturalnie choinka w Rockefeller Center.
Ulicą jechał sznur żółtych taksówek, do metra płynęli strumieniem ludzie.
Catherine Tierney pracowała jako bibliotekarka w prywatnej bibliotece należącej do Rheinbeck Corpo-
ration. Rheinbeckowie dorobili się fortuny w bankowości, a teraz powiększali ją handlem
nieruchomościami; byli też filantropami wspierającymi edukację i sztukę· Biblioteka znajdowała sę na
pięćdziesiątym czwartym piętrze wieżowca korporacji, który stał przy zbiegu Piątej Alei i Pięćdziesiątej
Dziewiątej Ulicy, dokładnie naprzeciwko Grand Army Plaza w Central Parku.
Rheinbeck Tower był gotycki w stylu, z łukowymi oknami, pinaklami, przyporami, kwiatonami i
gargulcami, wznosząc się sześćdziesiąt pięter w górę do ozdobnego szczytu. Ze wszystkich biur oraz z
biblioteki Catherine rozciągał się zadziwiający widok na park: osiemset czterdzieści trzy akry zielonego
raju w samym środku miasta.
Przez cały rok paryskim wzorem fasada oświetlona była na złoto, na okres bożonarodzeniowy lampy
zmieniano na czerwone i zielone. W nie zwykłym holu o beczkowym sklepieniu pyszniła się potężna
choinka zawieszona wielobarwnymi bombkami i lampkami. Mozaiki w stylu bizantyjskim połyskiwały
niczym prawdziwe złoto, malowaną galerię na piętrze zdobiły girlandy z wiecznozielonych roślin.
W porze lunchu w holu kolędy śpiewały chóry, co- . dziennie z innej szkoły. Kiedy tego popołudnia
Catherine wróciła do pracy z kanapką, przystanęła, żeby posłuchać. Dziecięce głosy były czyste i słodkie.
Mała dziewczynka w ostatnim rzędzie wyróżniała się z grupy. Z odrzuconą do tyłu głową ozdobioną
długimi brązowymi warkoczami śpiewała, ile sił w płucach, niemiłosiernie przy tym fałszując. Dyrygentka
rzuciła jej lodowate spojrzenie i dała dłonią znak; nagle cłziewczynka zamilkła, w jej szeroko otwartych
oczach zalśniły łzy upokorzenia. Na ten widok Catherine poczuła, jak ściska jej się żołądek. Nie mogła
dłużej na to patrzeć, musiała pobiec schodami na górę, żeby się nie wtrącić i nie powiedzieć małej, by dalej
śpiewała, nie zbesztać dyrygentki za to, że zdusiła ducha swojej podopiecznej. Tak postąpiłby Brian. Wyraz
malujący się w oczach dziewczynki towarzyszył Catherine przez cały dzień. Od "Joy to the World" do
szoku wywołanego naganą. Catherine czuła jej wstyd i przez resztę dnia z trudem koncentrowała się na
pracy: szukaniu w archiwach materiałów o kamiennych aniołach i gargulcach w budynkach na
Manhattanie. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła pójść do domu.
O wpół do szóstej zamknęła bibliotekę i ruszyła na stację metra. Mieszkała w Chelsea. Położona na
zachód od Szóstej Alei, pomiędzy Czternastą a Dwudziestą Trzecią Ulicą, ta część miasta odznaczała się
własną osobowością. Ósma Aleja tryskała radością, okna sklepów i restauracji udekorowane były wieńcami
z czerwonych papryczek, Mikołajem w saniach zaprzężonych w osiem flamingów, świecami w kształcie
Grincha i Betty Lou Who ... Boczne uliczki przywodziły na myśl wiek dziewiętnasty, domy w stylu
włoskiego i greckiego neoklasycyzmu oddzielały od chodników ogrodzone dziedzińce z bogato
zdobionymi kutymi bramami i replikami lamp gazowych.
Niektórzy mieszkańcy dekorowali swoje domy na święta tak, jakby Chelsea wciąż było częścią
posiadłości Clementa Clarke'a Moore'a, autora "Wizyty świętego Mikołaja": angielskim ostrokrzewem,
wawrzynem i łańcuchami uplecionymi z wiecznozielonych roślin, czerwonymi wstążkami, złotymi i
srebrnymi bombkami. Całość odznaczała się wielką dyskrecją ijeśli ktoś nie chciał tego widzieć, to po prostu
nie musiał.
Catherine odetchnęła z ulgą, gdy wysiadła z pociągu u zbiegu Dwudziestej Trzeciej i Ósmej. Budynki
były tu niskie, widziała niebo. Kryształowo czyste, zimne i suche powietrze raniło płuca. Gdy Zachodnią
Dwudziestą Drugą śpieszyła do domu, kolana i palce u nóg jej przemarzły w stylowych botkach i krótkim
Zgłoś jeśli naruszono regulamin