Wielki znak na niebie.pdf

(240 KB) Pobierz
68337571 UNPDF
Wielki znak na niebie
Knock to malutka wioska w zachodniej Irlandii. To właśnie tam 21 sierpnia 1879 roku miało
miejsce dziwne wydarzenie. Tego dnia pogoda z każdą chwilą pogarszała się. O godzinie
dziewiętnastej nad wioską szalała burza i padał gwałtowny deszcz. O tej to porze archidiakon
Cavanagh wracał do domu. Mary McLoughlin, jego gospodyni domowa, napaliła w kominku
dobrym, suchym torfem, po czym o dziewiętnastej trzydzieści wyszła, aby odwiedzić swoją
przyjaciółkę, panią Margaret Beirne. Kiedy przechodziła koło kościoła, zauważyła kilka stojących
na pobliskim polu dziwacznych postaci i obiekt „podobny do ołtarza”, emitujący białe światło. Pani
McLoughlin nie zwróciła nań większej uwagi, szybko przestała się zastanawiać, co to mogło być, i
poszła w swoją drogę.
W dalszym ciągu deszcz lał jak z cebra, a więc nie chciało się jej zaprzątać sobie głowy
zgłębianiem dziwnego wydarzenia, chociaż powiedziała potem, że cała sprawa wydała się jej dość
niezwykła. Przed nią jeszcze dwaj parafianie, spieszący do swych codziennych zajęć, zobaczyli owe
postacie. Zareagowali zupełnie tak samo jak gospodyni Cavanagha, czyli nie wykazali
zainteresowania i natychmiast o wszystkim zapomnieli. Trochę później, jeszcze przed zapadnięciem
zmroku, Mary McLoughlin wracała tą samą drogą obok kościoła, tym razem w towarzystwie pani
Beirne. Deszcz padał w dalszym ciągu.
W pewnym miejscu, między zabudowaniami kościoła a drogą, którą szły dwie kobiety,
rozpościerała się nie skoszona łąka. A na łące, na łanach trawy, stały lub przynajmniej wydawały się
stać trzy postacie, otoczone nadzwyczaj jasnym blaskiem.
68337571.004.png 68337571.005.png
Obie kobiety stwierdziły potem: „Był to taki widok, jakiego nikt z was nigdy nie widział w
życiu”. Kobiety zidentyfikowały środkową postać jako Matkę Boską, a postać po jej lewej stronie
jako świętego Józefa. Trzecią osobę, mężczyznę, uznały za świętego Jana Ewangelistę, ponieważ
przypominał on pani Beirne wizerunek tego świętego, który niegdyś widziała w innej wiosce - tyle
że teraz na głowie nosił mitrę. W ciągu kilku minut dokoła świetlistych postaci zebrał się niewielki
tłumek złożony z osiemnastu parafian. Kiedy z urzędu diecezjalnego przybyła komisja, aby zbadać
zjawisko na miejscu, czternaścioro świadków - trzech mężczyzn, dwoje dzieci, troje nastolatków i
sześć kobiet - w wieku od sześciu do siedemdziesięciu pięciu lat opisywało to, co dane im było
zobaczyć:
„Kolejny człowiek, w wieku około sześćdziesięciu lat, który mieszkał prawie kilometr od
miasteczka Knock, także przybył przed komisję zeznawać na temat dużej kuli złotego światła,
którą widział nocą dwudziestego pierwszego sierpnia. Wieczorem, około godziny dwudziestej
pierwszej, chodził on po swoim polu. Nagle zobaczył owo niezwykle silne światło, oświetlające
cały szczyt ściany kościoła w Knock. Z początku pomyślał, że komuś odebrało rozum i rozpalił
wielkie ognisko na terenie otaczającym kościół. Następnego dnia, kiedy pytał sąsiadów, czy oni
także widzieli jaskrawe światło, które tak długo trwało nieruchomo w pobliżu kościoła,
dowiedział się o objawieniu”.
Co widziało tych czternaścioro ludzi? Najbardziej uderzające ze wszystkiego, co się wtedy
wydarzyło, okazało się dla nich światło, złociste i błyszczące, co najmniej równie jasne jak światło
słoneczne, które oświetlało szczyt południowej ściany kościoła. Było to zmienne oświetlenie.
Czasem rozświetlało ono całe niebo nad i za kościołem. Czasem ulegało pewnemu przyćmieniu, aby
za chwilę ponownie zajaśnieć jaskrawym białym blaskiem, tak że „cały szczyt wyglądał jak śnieżna
ściana”.
Wewnątrz oświetlonego obszaru wszyscy świadkowie widzieli rzekome święte figury. Trzy
postacie ubrane były w oślepiająco białe, jakby srebrne szary. Za nimi na łące widniał duży ołtarz z
ogromnym krzyżem. Przed krzyżem na ołtarzu stał młody baranek, „zwrócony obliczem na zachód”.
„Suknię Matki Boskiej, uderzająco białą, okrywała szeroka, biała opończa, która zapięta była
pod szyją i opadała luźnymi fałdami aż do kostek postaci. Na głowie święta osoba miała
błyszczącą koronę, ozdobioną połyskującymi krzyżami. Jej czoło, tam gdzie korona stykała się z
brwiami, ozdabiała piękna róża. Matka Boska trzymała ręce rozpostarte i lekko wzniesione w
górę, w geście, jakiego żaden ze świadków nie widział nigdy wcześniej na żadnym obrazie ani
posągu”.
Znalazło się troje świadków, którzy zauważyli, że miała ona bose stopy. Jedna z kobiet, Bridget
Trench, była tak wzruszona i uniesiona tym wspaniałym widokiem, że z należnym uszanowaniem
podeszła do postaci i chciała objąć stopy Matki Boskiej. Jednak jej ręce chwyciły tylko puste
powietrze. Powiedziała potem:
„Nie poczułam nic w rękach poza trawą, jednak postacie wydawały się tak rzeczywiste, żywe i
zupełnie naturalnej wielkości, że nie mogłam tego zrozumieć i zastanawiałam się, dlaczego moje
dłonie nie mogą poczuć tego, co tak wyraźnie i z całą pewnością widziały moje oczy”.
Bridget zwróciła także uwagę na to, że cały czas padał ulewny deszcz. Dodała jednak:
„Dokładnie sprawdziłam grunt, dotknęłam go i wiem z całą pewnością, że był zupełnie suchy.
Wiał silny wiatr z południa, prosto w tę stronę, ale na tę ścianę, pod którą stały postacie, nie
spadła ani jedna kropla”.
Święty Jan stał pod pewnym kątem w stosunku do pozostałych postaci. Ubrany w kompletny
strój biskupa, w lewej ręce trzymał dużą otwartą księgę. Palce jego prawej ręki uniesione były w
geście nauczania. Jeden ze świadków, Patrick Hill, podszedł wystarczająco blisko, aby zobaczyć
68337571.006.png
linie i litery w tej książce. Kiedy proboszczowi miejscowej parafii doniesiono o objawieniu, nie
przejął się zbytnio. Stwierdził, że na pewno jest to wynik odbicia światła od wielkich witraży
kościoła, po czym przewrócił się na drugi bok i spokojnie zasnął we własnym łóżku. Zjawisko
trwało tymczasem nadal, w sumie co najmniej kilka godzin. Świadkowie w końcu znudzili się i
zmęczyli obserwowaniem dziwnego widowiska. Padał deszcz, więc ich ubrania całkiem przemokły.
Wkrótce wszyscy udali się do domów na spoczynek i jeszcze przed północą zabrakło widzów.
Następnego ranka oczywiście nie było już nic do oglądania. A potem nastąpiły niezwykłe
wydarzenia. Już dziesięć dni po owym incydencie głuche dziecko odzyskało słuch, a człowiek ślepy
od urodzenia po odbyciu pielgrzymki do Knock zaczął widzieć. Już wkrótce donoszono o siedmiu,
ośmiu uleczeniach na tydzień.
„Umierający mężczyzna, tak ciężko chory, że kiedy niesiono go do Knock, całą drogę
wymiotował krwią, a po przybyciu otrzymał ostatnie namaszczenie z ręki archidiakona, został
natychmiast uleczony po wypiciu szklanki wody, w której rozpuszczona została odrobina
cementu ze szczytu cudownej ściany”.
Wszystko to zdarzyło się w czasie dość niefortunnym dla Kościoła katolickiego w Irlandii.
Większość księży, współpracowników archidiakona Cavanagha, wątpiło w objawienie i nie
wyrażało zgody na jego oficjalne uznanie. Kościół w Knock nie był stary. Wybudowano go przecież
pięćdziesiąt lat wcześniej, kiedy to irlandzcy katolicy mogli wreszcie wyjść z podziemia po
wieloletnich prześladowaniach. Podobnie jak to początkowo miało miejsce w Lourdes, kler nie
życzył sobie, aby odbywano tutaj pielgrzymki. Władze kościelne wystosowały prośbę do lokalnych i
ogólnokrajowych gazet, aby dziennikarze powstrzymali się przed szeroką popularyzacją objawienia.
W tym samym czasie niektóre gazety, z założenia wrogie katolicyzmowi, opublikowały
nieprzyjazne i wyszydzające artykuły na ten temat. Poczyniono próby wyjaśnienia zjawiska
metodami naukowymi. Profesor fizyki z Maynooth przeprowadził liczne testy na życzenie oficjalnej
komisji badawczej, przysłanej przez arcybiskupa Tuamu. W obecności dwudziestu księży
zastosował on na przykład magiczną latarnię do projekcji obrazów fotograficznych na szczyt ściany.
Po tym doświadczeniu oświadczył z całą stanowczością, że przeprowadzony przez niego
eksperyment całkowicie wyklucza możliwość, jakoby objawienie było wynikiem fotomontażu.
Korespondent londyńskiej gazety „Daily Telegraph” nieco później przeprowadził na własną rękę
prywatne eksperymenty i doszedł do następującego wniosku:
„Jakkolwiek wywołane byłoby objawienie, o którym donoszono, nie mogło ono z pewnością
powstać w wyniku użycia latarni magicznej”.
Nie od rzeczy będzie tutaj przypomnieć, że wiele elementów tego wydarzenia zgadza się co do
joty z niektórymi dzisiejszymi obserwacjami UFO. Zaliczyć tu można na przykład dziwaczną kulę
światła o zmiennej intensywności, świetliste istoty i fakt, że mimo padającego deszczu teren w
obrębie lub w pobliżu światła pozostaje suchy, a wreszcie rzekome cudowne uzdrowienia.
Wszystkie te cechy charakterystyczne są także dla współczesnej mitologii UFO.
Podczas obserwacji UFO następują niekiedy tajemnicze „cudowne uzdrowienia”. I tak na
przykład, w raporcie z Damon w stanie Teksas z 3 września 1965 roku czytamy, że ranny w rękę
policjant wystawił dłoń na snop światła, padający z dziwnego, unoszącego się nad nim obiektu.
Rana zabliźniła się natychmiast. Podobny wypadek miał miejsce w Petropolis w Brazylii 25
października 1957 roku. Tym razem chodzi o umierającą na raka dziewczynkę. Dwaj ludzie
nieoczekiwanie zstąpili z nieba i poddali ją fantastycznej operacji, ratując jej w ten sposób życie i
przywracając zdrowie. Najwyraźniej mamy tu do czynienia ze zjawiskiem bardzo pokrewnym
średniowiecznemu mistycyzmowi i objawieniom. Sprawa Knock nie jest wcale najbardziej
zadziwiającym przypadkiem podobieństwa między objawieniami religijnymi a obserwacjami UFO.
I chociaż wydarzyła się ona w Irlandii, nie jest on jedynie wynikiem typowej na tym terenie wiary
we wróżki.
Oto wypadek, w którym skumulowały się wszystkie wspomniane przesądy. Miał on nie tylko
wpływ psychologiczny i socjologiczny na całe masy ludzi, którego nie sposób przecenić. Pozostawił
68337571.007.png
on poza tym ślady fizyczne, które ciągle jeszcze można oglądać. Do dzisiaj są one obiektem wciąż
żywego kultu religijnego o niezwykłym nasileniu.
Wydarzenie miało miejsce bardzo dawno temu, bo 9 grudnia 1531 roku. Była sobota. Tego dnia o
świcie pięćdziesięciosiedmioletni Indianin z plemienia Azteków, którego imię w języku nahuatl
brzmiało Śpiewający Orzeł, a który jako chrześcijanin przybrał hiszpańskie imię Juan Diego,
zmierzał właśnie do kościoła w Tlaltelolco w pobliżu Mexico City. Nagle stanął jak wryty, kiedy
usłyszał donośny koncert śpiewających słodko ptaków. Powietrze było przejmująco zimne. Indianin
pomyślał: „Przecież żaden ptak nie śpiewałby o tak wczesnej porze i przy tak niesprzyjającej
pogodzie”. A jednak harmonijna muzyka wciąż wibrowała w powietrzu. Kiedy urwała się równie
gwałtownie, jak się zaczęła, jakiś kobiecy głos zawołał go głośno, wymieniając jego chrześcijańskie
imię, Juan Diego. Wołanie dochodziło ze szczytu pobliskiego pagórka, który ukryty był „w mroźnej
mgle, w jaśniejącej chmurze”. A kiedy wspiął się na wzgórek, zobaczył kobietę, która przywoływała
go po imieniu. A oto jak spisano opowieść Juana:
„Słońce ciągle jeszcze znajdowało się pod horyzontem, ale Juan widział ją jakby na tle słońca,
ponieważ promienie złotego światła otaczały jej postać od głowy do stóp. Wyglądała jak młoda
meksykańska dziewczyna w wieku około czternastu lat. Była cudownie piękna”.
Kiedy już oprzytomniał i mógł wykrztusić z siebie słowo, Juan dowiedział się, że nie jest to
zwykła dziewczyna, lecz Matka Boska. Wyraziła ona życzenie, aby dokładnie w tym miejscu, na
tym pagórku, zbudowano świątynię pod jej wezwaniem. Na koniec święta osoba nakazała mu:
„Biegnij zatem teraz do Tenochtitlanu [dzisiejsze Mexico City] i powiedz wielmożnemu
biskupowi wszystko, co zobaczyłeś i usłyszałeś”.
Było to znacznie łatwiej powiedzieć niż wykonać. Biedni Indianie nie mieli zwyczaju
przechadzać się po ekskluzywnej hiszpańskiej dzielnicy miasta, a tym bardziej po wspaniałym
pałacu biskupa. Jednak Juan był niezwykle odważny. Zbiegł z górki i udał się prosto do pałacu. Tam
68337571.001.png 68337571.002.png
dostał się przed oblicze biskupa Don Fraya Juana de Zumarragi i ubłagał go, aby łaskawie wysłuchał
jego opowieści. Naturalnie biskup, chociaż starał się być łaskawy dla Indian, nie uwierzył w ani
jedno słowo z owej bajeczki, więc Juan powrócił na cudowne wzgórze. Tam spotkał po raz drugi
Marię. Opowiedział o wszystkim i poradził jej tym razem, aby wysłała do biskupa bardziej
odpowiedniego posłańca. A oto co usłyszał w odpowiedzi:
„Posłuchaj, mały synu. Oczywiście mogłabym wysłać bardzo wielu innych ludzi, ale to
właśnie ciebie wybrałam do tego zadania. Tak więc nakazuję ci, abyś jutro z samego rana udał się
jeszcze raz do biskupa. Powiedz mu wyraźnie, że przysyła cię Dziewica Maria. Powtórz z całą
mocą, że bardzo chciałabym posiadać duży kościół w tym miejscu, więc lepiej niech go
zbuduje”.
Następnego ranka, chcąc nie chcąc, Juan Diego musiał wrócić do Mexico City. Tam ponownie
wystarał się o audiencję u biskupa. Juan był tak prostolinijny i wydawał się tak szczery i uczciwy,
opowiadając swoją historię kolejny raz, że Fray Juan de Zumarraga poczuł się do głębi poruszony.
Powiedział więc Juanowi: „Poproś Matkę Boską o widomy znak”. Potem polecił dwóm swoim
służącym, aby śledzili Indianina i obserwowali jego poczynania. Szli oni za nim przez całe miasto i
stwierdzili, że z nikim się on nie kontaktował ani nie rozmawiał. Następnie zobaczyli, że wspina się
on na wzgórze za miastem, a potem nagle zniknął im z oczu. Przeszukali cały pobliski teren, nie
odnajdując ani śladu Indianina.
Tymczasem Juan wszedł na tę samą górkę co zwykle i stanął oko w oko z cudowną postacią.
Powtórzył odpowiedź biskupa. Matka Boska odrzekła:
„Bardzo dobrze, mój mały synu. Przyjdź tutaj znowu jutro o świcie. Dam ci wtedy znak dla
niego. Bardzo się dla mnie natrudziłeś i wziąłeś na siebie liczne kłopoty, a więc wynagrodzę cię
za to. Odejdź w pokoju i odpocznij”.
Jednak następnego ranka Juan nie przyszedł. Jego wuj - jedyny żyjący krewny - właśnie umierał.
Juan spędził cały dzień, próbując ulżyć jego cierpieniom. Był zmuszony odstąpić na chwilę od łoża
boleści wuja dopiero we wtorek, aby przyprowadzić księdza z ostatnim sakramentem.
Kiedy biegł do Tlaltelolco, drogę zastąpiła mu nagle znajoma postać Matki Boskiej. Zawstydzony
Juan usiłował wytłumaczyć, dlaczego nie postąpił zgodnie z jej instrukcjami. Usłyszał, co następuje:
„Mój mały synu, nie denerwuj się i pozbądź się lęku. Czyż nie ma mnie tutaj, mnie, która
jestem twoją prawdziwą Matką? Czyż nie jesteś w moim cieniu i pod moją ochroną? Nie pora
jeszcze na śmierć twego wuja. W tej właśnie chwili wraca on do zdrowia. Tak więc twoja
wędrówka do Tlaltelolco nie ma już sensu i możesz znowu spokojnie poświęcić się służeniu mi.
Wejdź teraz na szczyt tego samego pagórka, na którym mnie spotykałeś. Zerwij kwiaty, które
tam znajdziesz, i przynieś mi je”.
Juan bardzo dobrze wiedział, że ze względu na klimat i porę roku na szczycie pagórka nie mogły
rosnąć żadne kwiaty. Nikt jeszcze nie widział w tych górach kwiatów w środku grudnia.
A jednak gdy znalazł się na miejscu, zobaczył kępkę kastylijskich róż „o płatkach wilgotnych od
rosy”. Ściął je zatem. Otulił następnie kwiaty swą długą indiańską opończą o nazwie tilma, aby
ochronić je przed dokuczliwym, ostrym mrozem.
Kiedy przyniósł je czekającej u podnóża pagórka Matce Boskiej, ona ułożyła bardzo starannie
kwiaty w opończy. Następnie zawiązała dolne rogi tilmy wokół szyi Juana, tak aby żadna róża nie
wypadła. Poradziła mu:
68337571.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin