Clancy Tom - Op-Center 10 - Morze ognia.pdf

(795 KB) Pobierz
Clancy Tom - Centrum 08. Morze
TOM CLANCY
w Wydawnictwie Amber
BEZ SKRUPUŁÓW
CZAS PATRIOTÓW
CZERWONY KRÓLIK
CZERWONY SZTORM
DZIEL I ZDOBYWAJ
KARDYNAŁ Z KREMLA
MORZE OGNIA
POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK"
STAN ZAGROŻENIA
TĘCZA SZEŚĆ
ZĘBY TYGRYSA
TOM CLANCY
OP-CENTER CENTRUM SZYBKIEGO REAGOWANIA
MORZE OGNIA
Seria Toma Clancy'ego i Steve'a Pieczenika
Tekst Jeff Rovin
Przekład
Jacek Złotnicki
AMBER
Tytuł oryginału TOM CLANCY'S OP-CENTER: SEA OF FIRE
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna HALINA OSTASZEWSKA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOLANTA KUCHARSKA, ANNAMATYSIAK
Ilustracja na okładce ARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBER
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright 2003 by Jack Ryan Limited Partnership and S&R Literary,
Inc.
All rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z
o.o.
ISBN 83-241-2046-7
BRUNE MALEZJA
ROZDZIAŁ 1
Morze Celebes, Wtorek, 4.19
Były trzy rzeczy, na których śniady, ciemnooki Lee Tong znał się
doskonale. Pierwsza z nich to morze. Chudy, lecz muskularny Lee był
synem nieżyjącego już Henry'ego Tonga, oficera pracującego na
drewnowcu. Statek starego Tonga „Władca Oceanu", stutonowy
kontenerowiec, odbywał regularne rejsy z Singapuru do Indii,
obładowany tarcicą. W drodze powrotnej woził bale tekowe, które
docierały z Wybrzeża Kości Słoniowej do Bombaju. Ich miejscem
przeznaczenia były Hongkong i Tokio. Matka Lee zmarła na zatrucie
pokarmowe, kiedy chłopak miał pięć lat. Lee wolał podróżować z ojcem
 
niż mieszkać u dziadków na farmie w Keluang. Kiedy skończył
trzynaście lat, był już zatrudniony w pełnym wymiarze godzin jako
chłopiec okrętowy do dyspozycji pierwszego oficera.
Zaprawiony w żeglowaniu Lee znał kapryśną naturę mórz. Orzeźwiający
zapach Morza Andamańskiego wyraźnie różnił się od kwaśnej, oleistej
woni wybrzeży Morza Południowochińskiego. Prądy na Morzu
Wschodniochińskim powodowały ostrzejsze przechyły niż długa i wysoka
fala Pacyfiku. Burze także nie były do siebie podobne. Czasem
przychodziły znienacka, gwałtownie; innym razem ostrzegały z daleka,
by sternicy na czas mogli zejść im z drogi. Podczas rejsów Lee
dowiedział się też sporo o ludziach, o tym, co ich cieszyło, co ich
złościło, i to tak bardzo, że gotowi byli zabić. Przekonał się, że
dla niego samego liczyły się tylko pieniądze, łatwe kobiety,
papierosy, alkohol i towarzystwo do wypitki. Kiedy stary Tong umarł
na marskość wątroby, Lee umiał jedynie pić i palić. Ponieważ pracując
na „Władcy Oceanu" czy na innym statku, niczego więcej nie mógł się
nauczyć, postanowił zmienić zawód.
Kiedy miał szesnaście lat, z czego kilka ostatnich spędził na
drewnowcu, spotkał dwóch młodych marynarzy, którzy nie chcieli
skończyć tak, jak ich ojcowie. Nie uśmiechała im się praca za trzy
dolary dziennie przez siedem dni w tygodniu. Pewnego razu w porcie
przysiedli się do nich inni niezadowoleni młodzi ludzie, rozmaitych
profesji. W ten sposób Lee zetknął się z drugą rzeczą, na której znał
się doskonale. Z piractwem.
Lee stał na wzniesionym ostro w górę dziobie sampana - popularnej
chińskiej łodzi. Był to typowy model mieszkalny, jakich setki można
spotkać w porcie w Szanghaju, zwany mu-chi albo kurzą łajbą.
Zbudowano go z trwałego i bardzo lekkiego drewna drzew iglastych.
Miał sześć metrów długości i cztery przedziały, w tym kambuz.
Wyposażony był w silnik, uruchamiany, kiedy trzeba było zwiększyć
prędkość, oraz cztery yulohs - prawie pięciometrowe wiosła - używane,
gdy należało zachować ciszę. Właśnie za ich pomocą poruszał się w tej
chwili piracki sampan. Czterej wspólnicy Lee siedzieli parami przy
burtach. Łódź kupili w Chinach, jakieś dwa lata temu. Zapłacili
gotówką, w większości pożyczoną od dziadków Lee. Dług został spłacony
w ciągu roku. Kupno sampana było ostatnim legalnym przedsięwzięciem
całej piątki.
Z początku uczyli się, jak wmieszać się w portowy ruch w poszukiwaniu
ofiary, jak śledzić ją do zmroku i jak podejść do niej szybko i po
cichu. Zdobywali umiejętność czatowania na szlakach żeglugowych od
strony zachodzącego słońca, by nie być zauważonym. Koh Yu, były stróż
prawa, dysponował wielokanałowym skanerem i szerokopasmowym
odbiornikiem radiowym do nasłuchu częstotliwości używanych przez
wojsko i policję. Ukradł je przed odejściem z pracy w wydziale
operacji specjalnych singapurskiej policji. Po kilku próbach z
różnymi typami jednostek pływających postanowili skupić się na
jachtach i łodziach wynajmowanych przez wędkarzy. Zwykle łup był
obfity, a opór ograniczał się do przekleństw, najczęściej po
angielsku, więc Lee i tak ich nie rozumiał. Z całej bandy tylko
beznamiętny Koh znał ten język, ale jego nie obchodziła żadna
gadanina. Piraci nie odczuwali najmniejszych wyrzutów sumienia. Na
lądzie silniejsi zawsze wykorzystywali słabszych, więksi mniejszych.
Bo czyż rekiny nie zjadają tuńczyków? Lee Tong poznał ten układ z obu
stron i doszedł do wniosku, że woli być rekinem.
Zaczęli więc napadać na małe łódki, statki wycieczkowe i jednostki
wynajmowane na przyjęcia w pobliżu Hongkongu i Tajpei. Dokonywali
rabunku, nie wchodząc nawet na pokład. Podpływali ukradkiem i
przyklejali do kadłuba materiał wybuchowy w postaci niewielkich
grudek plastyku. Był to wyprodukowany sposobem chałupniczym piorunian
rtęci -
połączenie azotanu rtęci, alkoholu i kwasu azotowego z dodatkiem
parafiny i oleju lnianego dla nadania elastyczności. Jego wyrobem
zajmował się Clark Shunga, były pirotechnik z branży drzewnej.
Wysadzał kiedyś drzewa zbyt trudne do wycinki. Kiedy stracił przy
 
pracy dwa palce, dostał wymówienie i marne odszkodowanie. Spółka
drzewna Woo See obawiała się, że Clark jako kaleka nie może już
wykonywać swojego fachu. Co prawda pokazał szefom, że potrafi nadal
grać na gitarze, ale nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Tak
więc Clark zainwestował całą swoją odprawę - 50 dolarów - w kupno
sampana.
Piraci ostrożnie umieszczali ładunki przy dziobie i rufie,
kilkadziesiąt centymetrów ponad linią wody, aby nie zamokły. Gdyby
ktoś z załogi chciał pozbyć się ich za pomocą kija lub drąga, miałby
trudne zadanie. Musiałby stać na chybotliwym pokładzie pod ostrzałem
piratów. Po rozmieszczeniu ładunków sampan odpływał na bezpieczną
odległość. Piraci żądali przez megafon oddania kosztowności i
biżuterii. Czasem życzyli sobie, by w małej łódce lub pontonie
przeprawiła się na sampan zakładniczka. Przez pewien czas zabawiali
się z kobietą, a potem wyrzucali ją za burtę. W razie niewykonania
rozkazów byli gotowi włączyć laserowe celowniki swoich pistoletów M8
i posłać kule, które spowodowałyby eksplozję ładunku. Jak dotąd ani
razu nie musieli uciekać się do zniszczenia statku.
Morze Celebes wciąż było nowym miejscem działania dla Lee i jego
kompanów. W tym rejonie zachodniego Pacyfiku rabowali dopiero od
dwóch miesięcy. Przenieśli się tu, gdy marynarka wojenna Singapuru
wzmocniła patrole na Morzu Południowochińskim. Celebes było inne,
odmienne też były szlaki żeglugowe. Fale nie powodowały kołysania w
górę i w dół ani z burty na burtę -jak na innych akwenach - lecz
pchały sampan do tyłu, by za chwilę rzucić go w przód. Wzdłużne
kołysanie wywoływał stały silny prąd powrotny. Pod wpływem tego
zjawiska Lee przypominał sobie słowa ojca: życie pozwala ci zrobić
krok naprzód, a potem spycha cię o dwa kroki w tył.
Sampan płynął w całkowitych ciemnościach. Oświetlenie kabiny było
wyłączone, nawet fosforyzująca tarcza kompasu została nakryta
brezentową płachtą, aby nikt nie dostrzegł poświaty. Piraci kierowali
się na dwa punkty świetlne, oddalone o około ćwierć mili -rufowe i
dziobowe światło pozycyjne jachtu. Dwudziestopięciometrową
dwumasztową jednostkę namierzyli dzień wcześniej, kiedy podeszli do
portu. Teraz śledzili ów zgrabny elegancki jacht płynący na
południowy wschód. Sunął bez pośpiechu, na pokładzie było tylko kilka
osób. Przypuszczalnie wynajął go na cały tydzień jakiś tłusty
Australijczyk lub Malezyjczyk za piętnaście lub dwadzieścia tysięcy
dolarów amerykańskich. Bez wątpienia - wymarzona zdobycz. To była
trzecia umiejętność, opanowana przez Lee do perfekcji: znajdowanie
ofiary. Od tamtej gorącej pijackiej nocy, kiedy postanowili działać
razem, Lee ani razu nie dokonał złego wyboru. Aż do dzisiaj.
ROZDZIAŁ 2
Waszyngton, Poniedziałek, 19.45
Nocny klub Inn Cognito mieścił się przy Democracy Boulevard numer
7101 w Bethesda. Paul Hood nigdy jeszcze nie był w tym nowym nocnym
lokalu, ale prawnik Centrum Szybkiego Reagowania, Lowell Coffey,
wystawił mu wręcz entuzjastyczną rekomendację. Obdarzony niezbyt
wymagającym podniebieniem Hood wolałby coś mniej pretensjonalnego.
Obeszłoby się bez tych monitorów z mrugającymi oczami i strzelającymi
palcami. Ale nie był tu sam. Towarzyszyła mu Daphne Connors,
czterdziestojednoletnia rozwódka, założycielka słynnej agencji
reklamowej Daph-Con. Także jej lokal ten polecił Coffey, który był
przyjacielem rodziny jej byłego męża, adwokata Gregory'ego Packinga.
Nazwa firmy Daphne była znana przedstawicielom waszyngtońskiego
establishmentu, zwłaszcza wojskowym. Jasnowłosa Daphne przypadła do
gustu także politykom. Miała wytworny styl bycia i temperament
spikerki CNN. Prowadziła różne interesy z wojskiem oraz
reprezentowała hotele i restauracje. To właśnie dzięki temu nie mieli
kłopotu z rezerwacją.
Daphne stanowiła przeciwieństwo Hooda, który jako dyrektor Centrum
 
Szybkiego Reagowania musiał odznaczać się spokojem i opanowaniem.
Miała niski głos i była wulkanem energii. Przypominała mu nieżyjącą
Marthę Mackall, przebojową ciemnoskórą pracownicę Centrum,
specjalistkę od kontaktu z politykami. Martha była pewna siebie,
wytworna i ciągle coś tropiła. Hood nie miał pojęcia, czego szukała,
i nie był pewien, czy ona sama wiedziała, o co jej chodzi.
Może właśnie tego szukała Martha, pomyślał. Zrozumienia.
Niestety, w wieku czterdziestu dziewięciu lat zginęła z ręki
terrorysty. Hood bardzo żałował, że nie zdołał poznać jej trochę
bliżej. Poza tym, z czysto praktycznego punktu widzenia, warto by
wiedzieć, jak można okiełznać kobietę o takim temperamencie. To
przydaje się w prowadzeniu firmy.
Usiłował nadążyć za Daphne, która nadawała po kawaleryjsku,
opowiadając, jak jeszcze w trakcie studiów założyła agencję i
zarabiała na prowizjach od sprzedaży powierzchni reklamowych w
uniwersyteckich gazetach. Potem firma urosła do rozmiarów
międzynarodowego giganta i obecnie w samych tylko Stanach zatrudniała
trzystu czterdziestu ludzi. W ciągu dziesięciu minut Daphne
kilkadziesiąt razy użyła słów „z drogi" i Jedź". Hood przyłapał się
na tym, że zastanawia się, jak potoczyłyby się losy ich firm, gdyby
zamienili się miejscami. Przypuszczalnie Daph-Con zostałby wystawiony
na sprzedaż i zniknąłby w przepastnych trzewiach jakiegoś koncernu, a
Centrum Szybkiego Reagowania wchłonęłoby NSA, CIA, a być może także
Interpol.
A może sprawy potoczyłyby się inaczej, pomyślał z nadzieją. Był
przecież kiedyś burmistrzem Los Angeles, pracował też na Wall Street.
A osiem lat temu wrócił na rządową posadę. Zawsze fascynowały go
różnice w sposobie zarządzania firmami z sektorów prywatnego i
publicznego. Podobała mu się konieczność ciągłego poszukiwania
kompromisu przy pracy w zespole. Potrzeba silnego akcentowania
własnego "ja", którą kierowali się ludzie pokroju Daphne, była mu
zupełnie obca, a nawet nieco odpychająca - nie dlatego, że nie
pochwalał takiej postawy, lecz dlatego, że budziła w nim poczucie
zagrożenia. Jego pierwsza żona, Sharon, była osobą introspektywną i
potrafiła docenić życie w rodzinnej wspólnocie. Nawet znani mu
prezydenci i przywódcy światowi przyznawali, że umiejętność pracy
zespołowej jest niezbędna.
- Paul? - odezwała się Daphne znad talerza jakichś wodorostów,
które
zamówiła na przystawkę.
- Słucham?
- Organizowałam wiele spotkań promocyjnych i potrafię poznać, gdy
ktoś jest nieobecny duchem - powiedziała.
- Ależ nie, jestem tutaj - zaprzeczył Hood, uśmiechając się.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Kąciki jej oczu i ust zdradzały
lekkie rozbawienie.
- Opowiadałaś mi o Indianach Chumash w Kalifornii. O swoim
zaangażowaniu
w ich sprawy. I o tym, jak udało ci się zachować ich święte
jaskinie w górach Santa Ynez.
- W porządku, słyszałeś, co mówiłam - rzekła z ulgą. - Ale to
wcale
nie znaczy, że mnie słuchałeś.
- Ależ zapewniam cię, że słuchałem. - Obruszył się. - Nieruchomy,
wzrok bez wyrazu to w moim przypadku zjawisko najzupełniej normalne
po całym dniu użerania się w biurze.
- Ach tak. - Daphne uśmiechnęła się. - Rozumiem cię doskonale.
A jednak Hood wiedział, że miała rację. Wiele lat temu zaprzyjaźniony
aktor z Los Angeles nauczył go pewnej zawodowej sztuczki. Stosowano
ją wówczas, gdy aktorzy mieli za mało czasu na próby. Polegała ona na
rejestrowaniu słów w tak zwanej pamięci krótkoterminowej, gdzie były
łatwo dostępne. Dzięki temu pozostała część mózgu nie była obciążona
i mogła być wykorzystana na obserwowanie czy refleksję. Będąc
burmistrzem, Hood stosował tę technikę do zapamiętywania przemówień.
 
Po przybyciu do Waszyngtonu doszedł w niej do mistrzostwa, dzięki
uczestnictwie w niezliczonych politycznych briefmgach, o których
można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że były krótkie.
Potrafił słuchać, a nawet notować, jednocześnie myśląc o tym, co
będzie robił po powrocie do Centrum Szybkiego Reagowania.
Daphne odsunęła talerz i pochyliła się do przodu.
- Muszę ci coś wyznać, Paul.
- Dlaczego?
Roześmiała się.
- Zabawne. Większość ludzi zadałaby pytanie „co?"
Zastanowił się. Faktycznie, miała rację. Nie wiedział, dlaczego
zareagował akurat w ten sposób.
- To moja pierwsza randka od siedmiu lat - powiedziała Daphne - i
obawiam
się, że zamieniłam ją w jakieś kiepskie przedstawienie.
- Jeżeli o mnie chodzi, to słucham cię z zainteresowaniem.
- Jesteś kochany, ale mnie samej się to nie podoba - odrzekła. -
Zachowuję
się jak podczas prezentacji u klienta. Za wszelką cenę staram dobrze
sprzedać.
-Ależ skąd...
- Właśnie, że tak - upierała się. - Wykazywałeś ogromną
cierpliwość
przez ostatnie pół godziny.
- Mówiłem ci, że mnie to naprawdę interesuje - odpowiedział
zgodnie
z prawdą. - Rzadko rozmawiam z ludźmi zarządzającymi własną firmą.
- To prawda, spotykasz się z ludźmi, którzy rządzą państwami -
przyznała.
- Większość z nich nie jest tak interesująca jak ty - odrzekł
Hood. -
Mówię szczerze - dodał.
To ją zupełnie rozbroiło.
- Powiedz mi coś więcej na ten temat.
- Ludzie na stanowiskach to często jednostki ukrywające swą
osobowość
pod maską nieskazitelnego ideału - wyjaśnił Hood. - Jeżeli nawet
zdołali zachować jakąś cząstkę niezależności, mają ręce związane
konstytucją.
Poza tym znajdują się pod czujnym okiem lokalnych i zagranicznych
obserwatorów, wyborców i różnych grup interesu.
- Czy to źle? - spytała Daphne.
- Niekoniecznie - odparł. - Jest to zabezpieczenie przed
dyktaturą. Ceną
jest jednak znaczne spowolnienie postępu. Przywódca nie może wykonać
żadnego posunięcia bez wprawienia w ruch całego systemu.
- A jednak ludzie ci mają wpływ na znacznie poważniejsze sprawy
niż
wyniki finansowe niewielkiej prywatnej firmy - powiedziała, prostując
się na krześle. - A ty?
- Co chciałabyś wiedzieć? - odpowiedział pytaniem.
- Jak ty sobie radzisz? Nie wyglądasz na karierowicza szukającego
znajomości.
Hood z namaszczeniem wybrał kromkę chleba z koszyka, umoczył w oliwie
i odgryzł kęs. To też nie wyszło mu najlepiej. Kiedy Sharon pytała
go, jak minął dzień, nie mówił zbyt wiele. Nie było sensu rozpoczynać
dłuższej rozmowy, bo w każdej chwili coś mogło ją przerwać. Telefon,
dzieci, kipiący garnek lub potrawa w piekarniku.
- Jeżeli szukam znajomości, to tylko w związku z pracą, nie dla
własnych korzyści.
- Jesteś idealistą.
Wzruszył ramionami.
- Czy to miało oznaczać, że jesteś? - spytała dociekliwie.
Hood przyjrzał się jej. Miała ładny uśmiech. Nawet oczy jej się
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin