Johanna Lindsey - Srebrzystowłosy anioł.pdf

(1561 KB) Pobierz
2957710 UNPDF
2957710.002.png
J O H A N N A
ani
Z angielskiego przełożył
Mariusz Ferek
ŚWIAT KSIĄŻKI
2957710.003.png
Tytuł oryginału
SILVER ANGEL
Zdjęcie na okładce
Pino Daeni/Thomas Schluck GMBH
Redakcja
Małgorzata Zbikowska
Redakcja techniczna
Alicja jablońska-Choa\eń
Korekta
Agata Bołdok
Marianna Viłipkowska
Copyright © 1988 by Johanna Lindsey
© Copyright for the Polish edition by
Bertelsmann Media Sp. z 0.0., Warszawa 1999
Książkę tę poświęcam pamięci mojego ojca,
Edwina Dennisa Howarda
Bertelsmann Media Sp. z 0.0.
Świat Książki
Warszawa 1999
Druk i oprawa w GGP
ISBN 83-7227-i 5 o-X
Nr Z156
2957710.004.png
I
Barika, Wybrzeże Barbarzyńców, 1796
Na ulicy Jubilerów handlarz pereł, Abdul ibn-Mesih,
zamknął swój sklepik, zanim muezin zaczął wzywać
wiernych na modlitwę. Miał jeszcze dużo czasu, ale robił
się coraz starszy, bolały go kości - dlatego chodził wol-
niej — i musiał wyruszyć wcześniej. Póki starczało mu sił,
wolał iść do meczetu niż, w odróżnieniu od mniej
pobożnych sąsiadów, klękać na dywaniku, który trzymał
na zapleczu swojego sklepiku. Prócz niego nie było więc
na ulicy nikogo i tylko on widział morderstwo.
Młody Turek i goniący go potężny mężczyzna w czarnej
szacie przebiegli tuż obok Abdula, nie zwracając na niego
najmniejszej uwagi. Gdyby zdążyli skręcić za najbliższym
rogiem i zniknąć mu z oczu, tej nocy nie dręczyłyby go
koszmary. Tak się jednak nie stało. Większy mężczyzna
dopadł mniejszego na końcu ulicy i szerokim ostrzem
jataganu rozpłatał go niemal na pół. Potem szybko
przeszukał zwłoki, wyciągnął jakiś papier 1 zniknął, nawet
się nie obejrzawszy. Zabity pozostał tam, gdzie upadł.
Krew cienkimi strużkami spłynęła po wybrukowanej
uliczce, nęcąc muchy obietnicą uczty.
Abdul ibn-Mesih postanowił, że nie pójdzie tego dnia
do meczetu na popołudniową modlitwę. Kiedy więc
z licznych minaretów rozległy się nawoływania muezi-
nów, handlarz pereł klęczał na dywaniku na zapleczu
sklepiku i myślał o mieszkającej na wsi córce. Upłynęło
7
2957710.005.png
wiele czasu, odkąd ostatni raz ją widział. Wypadało złożyć
jej wizytę, może nawet długą.
- Sądziłeś, że będzie coś innego? - zapytał młodszy.
- Miałem taką nadzieję - odparł krótko Lysander. -
Kto znajdzie właściwą przesyłkę, dostanie dodatkową
sakiewkę. Zamierzam być tym szczęśliwcem.
- Tak jak my — dodał starszy z braci. — Ale tę też będzie
chciał zobaczyć. - Ostrożnie schował list do kieszeni. -
Chce mieć wszystkie przesyłki, choćby wcale się między
sobą nie różniły.
Nie musieli wyjaśniać, o kim mówili. Każdy z nich
wiedział, choć nie znali imienia tego mężczyzny. Nawet
mu się dobrze nie przyjrzeli. Nie wiedzieli też, czy sam
pragnął śmierci Jamila, czy działał z polecenia kogoś
innego. W każdym razie to on płacił tak szczodrze i zbierał
listy, które mieli przy sobie pałacowi kurierzy.
Zadanie nie należało do łatwych. Dej miał mnóstwo
oddanych sobie ludzi, którzy służyli za przynętę. Wszyscy
mieli przy sobie ten sam list, zawierający tylko kilka linijek
po turecku: Czy jesteś szczgśliwy? Kto mi odpowie? Czy
potrzebny ten list, byś wiedział, że dobrze Ci życzę?
Listy nie miały adresata. Nie były podpisane. Mogły
pochodzić od któregoś z mieszkańców pałacu i być
przeznaczone dla kogokolwiek w dowolnym miejscu na
ziemi. Niewykluczone, że zostały pomyślane jako subtelna
przestroga dla zabójców, którzy przeczytają te słowa, aby
pamiętali, że mściwe ramię deja sięga daleko. Prawdziwa
wiadomość wcale nie musiała opuścić Bariki wśród
natłoku fałszywych przesyłek. Może kurierzy byli częścią
planu pomyślanego tak, aby pomieszać szyki spiskowcom
i opóźnić przygotowanie następnych zamachów na życie
deja.
Pierwszy złapany kurier, na krótko przed śmiercią,
przysięgał, że miał dostarczyć list Anglikowi, który
rzekomo nazywał się Derek Sinclair. Nawet jeżeli była to
prawda, jeśli dej rzeczywiście znał Anglika o tym imie-
Później tego popołudnia zginęło jeszcze dwóch tajnych
wysłanników Jamila Reshida. Nie udało się im opuścić
Bariki. Jednego otruto w kawiarni, drugiego znaleziono
w zaułku z poderżniętym gardłem. W skórę wokół jego
szyi wrzynała się głęboko cięciwa od łuku, narzędzia
zbrodni.
Nocą cztery wielbłądy ruszyły w kierunku Algieru.
Mężczyzna, który jechał pierwszy, również należał do
grona pechowych posłańców. Trójka napastników powo-
li zmniejszała dystans, aż w końcu dopadła kuriera. Zginął
równie szybko jak pozostali.
Mężczyzna, który go powalił, był greckim muzuł-
maninem, nawykłym do podobnych zajęć. Towarzyszyli
mu dwaj Arabowie, bracia pochodzący ze starej rodziny,
znanej z lojalności wobec deja Bariki. Nic zatem dziw-
nego, że czuli wyrzuty sumienia. Wprawdzie tego akurat
wysłannika nie zabili własnoręcznie, ale starszy z braci
zabił jednego przed tygodniem.
Byli tak samo winni jak Grek oraz inni zabójcy.
Wszystkim ścięto by głowy, gdyby zbrodnia wyszła na
jaw. Utrata życia i honoru rodziny dla sakiewki pełnej
złota była szczytem głupoty. Lecz nagroda zbyt mocno
kusiła, podjęli więc ryzyko. Mimo to nie opuszczało ich
poczucie winy. Nie było jednak bardzo dokuczliwe, skoro
nie zrezygnowali ze zdobycia bogactwa.
Lysander, Grek, znalazł przy zwłokach list i otworzył
go. Musiał wytężyć wzrok, aby przeczytać coś przy świetle
księżyca. W końcu skrzywił się ze wstrętem. Miał ochotę
rzucić papier i wdeptać go w ziemię. Oczywiście nie
uczynił tego.
— To samo — oświadczył, podając list starszemu z braci.
8
9
2957710.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin