Rafał A. Ziemkiewicz - Pajęczyna.pdf

(301 KB) Pobierz
Microsoft Word - Ziemkiewicz Rafał A. - Pajęczyna.rtf
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ
PAJĘCZYNA
Dopokądże dobrym nagrody, złym kary
odkładasz, Boże?
Wacław Potocki
Ciemne, ciężkie jak ołów chmury zawisły nisko nad dachami wieżowców, nad Wzgórzem
Czaszki, niemalże dotykając ich napęczniałymi brzuchami. W rozżarzony piec dnia wdarł się
niespodziewanie chłodniejszy powiew. Zapachniało wilgocią.
Nadciągała burza.
Spod półprzymkniętych powiek dostrzegł na tle nieba zbliżającego się legionistę w
wysokim hełmie. Żołnierz poruszał ustami, mówił coś, pochylony, ale wydobywające się
spomiędzy warg oficera dźwięki były dla Rawana tylko szelestem. Nabrał głęboko powietrza;
jego ciałem szarpnęły ostre nitki bólu, aż jęknął, a do oczu napłynęły mu łzy.
Wszystko zaczęło się od filmu, przekazanego nocnej redakcji przez ludzi z zespołu
reporterów telewizji. Rawan pamiętał, jak Jasekas, gdy przeglądali tę taśmę po raz pierwszy, nie
odrywając wzroku od ekranu przełknął ciężko ślinę i drżącym z przejęcia przydechem oznajmił:
- O, w mordę...
Była głęboka noc, miasto chwytało oddech po upalnym dniu. W taki skwar, gdy pustynny
wiatr strącał ptaki z nieba, nocny dyżur w redakcji przestawał być pańszczyzną, a stawał się
dobrodziejstwem.
Rawan milczał, zafascynowany. Wreszcie obiektyw kamery uciekł gdzieś w górę, obraz
pociemniał i ustąpił miejsca bezładnemu śnieżeniu. Jasekas powoli, niczym dokonujący
rytualnego mordu starożytny kapłan, wyciągnął przed siebie rękę z pilotem i ruchem palca
jeszcze raz przywołał zmarłych na ekran.
Poharatane trupy poderwały się gwałtownie i zaczęły tańczyć w śmiesznych podrygach
wokół rozbitego samochodu, wsysając do brzuchów czerwone rozbryzgi z jego karoserii i z
asfaltu. Potem opuszczając lufy pistoletów maszynowych wskoczyły do wozu, który nie czekając
nawet aż cudownie zmartwychwstali podomykają drzwi szarpnął się do tyłu i oderwał od burty
policyjnego furgonu, wyskakując na chwilę z kadru. Jasekas leniwym ruchem palca przywrócił
normalny bieg czasu. Znowu: limuzyna Barabasza wyjeżdża zza rogu, wbija się w blokujący
przejazd furgon, wyskakuje obstawa, pierwszy strzał... Jak na filmie.
Nie, różniło się to zasadniczo od najlepszych nawet filmów, i właśnie dlatego Jasekas i
Rawan wpatrywali się w ekran z taką fascynacją. Ludzie koszeni seriami policyjnych karabinków
umierali naprawdę. Na asfalt ulicy i połyskujące lakierem blachy tryskały krople prawdziwej
krwi, a szarpane wielkokalibrowymi kulami ciała nie stanowiły popisu charakteryzatorów.
Jakimś drobnym fragmentem świadomości zarejestrował Rawan myśl, że wysiłki wszystkich
twórców kryminałów nigdy się na nic nie zdadzą, że tego po prostu nie można zagrać, nie można
udać - tego konwulsyjnego trzepotu rąk, próbujących poniewczasie odpędzić nadlatujące pociski,
rozpaczliwych skurczów mięśni, jakby konający człowiek już rozpadł się na nie powiązane ze
sobą tusze, z których każda próbuje uczepić się życia, zatrzymać uciekającą krew, powstrzymać
wszechogarniający chłód... Patrzył, przygryzając w przejęciu wargi, jak w smugach reflektorów
jeden z zastrzelonych osuwa się po błotniku, pośród wykwitających na karoserii wianuszków
blaszanych zadr. Jak smaruje wypolerowany lakier śluzowatą, krwistogównianą mazią; jak
poruszają się jego usta - Rawan nieomal słyszał ten krzyk-charkot, choć ogłuszony gwałtowną
palbą automatyczny mikrofon wideokamery nie zarejestrował niczego oprócz stłumionego
gwizdu. Patrzył i robiło mu się coraz bardziej gorąco, ale nie potrafił oderwać wzroku. Nie umiał.
Jak kiedyś, dawno, dawno temu, gdy pękła mu w ręku szklanka, tnąc głęboko skórę i mięśnie.
Matka krzyczała, a on niezdolny drgnąć trzymał rozchlastaną dłoń przed twarzą i tylko poruszał
palcami, wpatrując się we własne, odsłonięte nagle wnętrze, czerwone, śliskie i niesamowite -
grzebał w nim paluchem i nie mógł przestać, póki się wreszcie nie zerzygał. Dokładnie tę samą
niemożliwą do zwalczenia fascynację odczuwał teraz.
- Ale jatka - powiedział wreszcie swoim normalnym (przynajmniej miał taką nadzieję)
głosem, gdy spektakl ponownie dobiegł końca.
Jasekas delikatnym uderzeniem palca w klawisz pilota zgasił ekran i okręciwszy się na
fotelu sięgnął po swoje piwo. Upił przez zęby kilka łyków, po czym, przechylając na bok głowę,
stwierdził:
- Podobno taki jeden z drugiej strony wozu dostał dokładnie w oko. Urwało mu pokrywkę
czerepu. Ale chłopcy się zgapili.
- No - podjął Rawan, zastanawiając się nad czymś. - I tak mają niezły klip do programu.
- Zdjęli im - Jasekas pokręcił głową, na jego nalanej twarzy pojawił się uśmieszek
politowania. - Co ty, trochę to zbyt realistyczne, nie uważasz?
- Przydałoby się trochę realizmu. Coś, żeby ludźmi naprawdę trząchnęło. Popatrz: ile lat
ten gość zatruwał życie całemu miastu? Ile ma na sumieniu? Prawie każdy o nim słyszał. Teraz
pokazujemy, albo robimy fotoreportaż z realistycznym opisem, jak jego krwawych bandziorów
dosięga sprawiedliwa zemsta z ręki cesarskiej policji. Obywatele przeżywając normalną,
relaksową porcję gwałtu i okropności zarazem rozładowują swój lęk, doznają nasycenia zemstą,
utwierdzają się w szacunku dla sprawiedliwości i zaufaniu do Sanhedrynu...
- Rawan - ściągnął go na ziemię Jasekas, wciąż uśmiechając się z politowaniem. - A ty
jesteś pewien, czy aktualna linia „Gazety” to jest, że Sanhedryn cacy, czy już może że be? He?
- No, trzeba by oczywiście uzgodnić z Hedanem - Rawan nie zamierzał się rozstawać z
pomysłem.
- Dobra, pouzgadniaj sobie. Co do mnie, to zaraz siadam do klawiatury i robię półtorej
szpalty o zatrzymaniu Barabasza z jednym zdjęciem i bez żadnych cudów.
- Posłuchaj - spróbował jeszcze raz.- Masz tyle świetnych stop-klatek z bebechami tych
jego goryli. Wiesz, co się dzieje w mieście, w niektórych dzielnicach strach z domu wyjść. To
jest jakaś metoda poprawiania nastrojów, a poza tym to by było coś nowego, rozumiesz? Gazety
codzienne nigdy nie drukowały splatterowych kawałków. Spróbujmy, to może zaskoczyć!
- Albo nie - wzruszył ramionami Jasekas. - Jeżeli chodzi o mnie, to żadnych
eksperymentów. A Barabasz w szpiglu wisi na moim nazwisku i będzie zrobiony na full
standard, zero cudów. Zresztą i tak nie ma czasu, żeby cokolwiek konsultować, za dwie godziny
numer schodzi do składu...
- Odstąp mi to - zaproponował bez nadziei. Jasekas nawet na niego nie spojrzał. - Za
najbliższy reportaż - dodał po chwili.
Jasekas podniósł na moment oczy. Tylko na moment.
- Wiesz co, pająku? Zajmij się lepiej tym swoim Wielkim Cieślą i telefonami do redakcji.
Za dwie godziny...
- ...numer schodzi do składu. Nie bój żaby, j a ten szajs piszę w minutę osiem - przerwał
mu Rawan, wciąż nie mogąc przeboleć, że taka okazja przechodzi mu koło nosa.
Hedan, bezpośredni szef publicystów, wcisnął mu Galilejczyka głównie dlatego, że nikt
inny nie miał chęci się tym zajmować. I pewnie; zbliżało się kilkudniowe święto Paschy,
tradycyjny czas zamieszek i wrzenia przedmieść, policji udało się nakryć Barabasza, Partia
Demokratyczna była w przededniu konwencji wyborczej, Partia Pluralistyczna leciała w
sondażach na zbity pysk, aż huczało od pogłosek o tarciach między Procuratorem a Herodem,
odwołanie Piłata i zastąpienie go kimś sensowniejszym zdawało się już tylko kwestią czasu...
Było o czym myśleć i o czym pisać. I akurat w takim gorącym okresie wyskoczył nie wiadomo
skąd jakiś nieszczęsny prostaczek, cieśla z Galilei, któremu nagle zwidziało się zostać prorokiem.
Żeby jeszcze tylko prorokiem. Mesjaszem.
Niby nic specjalnego; w Jeruzalem mesjasze pojawiali się z dużą regularnością co parę
lat. Jak dotąd jednak nie było wśród nich persony równie absurdalnej i w pierwszej chwili Rawan
uznał, że w ogóle nie powinno się zwracać na szaleńca uwagi. Zwłaszcza, że ośmieszając swą
osobą różne miejscowe tradycje, działał raczej na szkodę Faryzeuszy z Partii Pluralistycznej, oni
też zresztą stali się z miejsca jego głównymi przeciwnikami. W interesie „Gazety” było więc -
uważał - jeśli nie okazywać Galilejczykowi sympatię, to przynajmniej zachowywać wobec niego
życzliwą neutralność.
Ale rada programowa redakcji uznała inaczej i zgodnie z redakcyjnym obyczajem kazała
sekretariatowi zlecić komuś prowadzenie Galilejczyka. Sekretariat z kolei zlecił to Hedanowi, a
Hedan wybrał do tej zaszczytnej funkcji redakcyjnego młodego-zdolnego, zapełniającego dział
telefonów do redakcji. Redakcyjny młody-zdolny nie miał już niestety na kogo tej zaszczytnej
funkcji przewalić.
Późną nocą, gdy Noemi spała już ufnie, usiadł w swoim gabinecie, zapalił papierosa i
zaczął przeglądać materiały o Galilejczyku. Takie było dla Rawana pierwsze poważne spotkanie
z Joszuą, po którym musiał zmienić zdanie na jego temat.
To, co potem mówił Jasekasowi, nie było kłamstwem. Naprawdę było mu tego cieśli żal.
Ot, jakiś naiwny idealista, który wdał się, samemu o tym nie wiedząc, w wir politycznej walki.
Walki, której oczywiście nie mógł rozumieć, i w której na dłuższą metę nie miał szans. Dla
pospólstwa mógł być na krótki czas bohaterem, ale pospólstwo schodziło ze sceny dziejów nie
pozostając w niczyjej pamięci. I ten sam los musiał spotkać Joszuę.
Ale to, że było mu żal Galilejczyka, wcale nie oznaczało, żeby zamierzał się nad nim
litować. Z pozoru nieszkodliwy wariat, opowiadający bajeczki o winnicach, pannach z lampami,
marnotrawnych synach i kim tam jeszcze - gdy twierdził, że przynosi miecz, mówił prawdę.
Rawan chciał, żeby jego i Noemi dzieci żyły już w Europie, a nie, jak on, w skansenie.
Żeby dziedziczyły piękno posągów i heksametrów, potęgę greckiej filozofii oraz rzymskiego
prawa - zamiast czosnkowego zaduchu świątyni. Galilejczyk zagrażał temu nie mniej, niż
zapatrzeni w swe święte księgi faryzeusze z Partii Pluralistycznej. Może nawet bardziej; tamci,
ortodoksyjni i wyniośli, mieli swoich wyznawców i nie zdobywali nowych. Galilejczyk mówił do
biedoty jej językiem, litował się nad losem upośledzonych, chodził boso, w samodziałowej szacie
i żywił się przaśnymi plackami... Taki facet jak on mógł porwać tłum, ledwie trzymany w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin