May Karol - Tajemnica piaszczystego kanionu.pdf

(1112 KB) Pobierz
1012447187.002.png
TAJEMNICA PIASZCZYSTEGO KANIONU
Karol May
1012447187.003.png
ROZDZIAŁ 1
Jak dziwne mogą być koleje losu, ile niespodzianek kryje się w naszym cieniu, jak krzyżują się
ścieżki naszego życia przekonałem się dopiero po spokojnym i dokładnym przemyśleniu tego
dziwnego zdarzenia.
Jako młody i biedny chłopiec uczestniczyłem za namową swego nauczyciela muzyki w konkursie
na pieśń wigilijną. Uznanie mojego tekstu za najlepszy po pierwsze zdziwiło mnie, a po drugie
uzyskałem nagrodę, która pozwoliła mi spędzić jedne z najpiękniejszych wakacji w moim życiu. W
wędrówkach po górach towarzyszył mi mój najlepszy, najwierniejszy przyjaciel.
Minęło wiele lat. Życie dało mi twardą szkołę i zrobiło z niedoświadczonego chłopca mężczyznę.
Dziwność losu była w stosunku do mnie tylko pozorna; sam wytknąłem sobie drogę i znalazłem obok
daremnych wysiłków i rezygnacji dużo radości i zadowolenia, które z pewnością nie spotkałoby
mnie w innym, spokojniejszym trybie życia. Poznałem cudownego, niezrównanego Winnetou i
zawarłem z nim związek przyjaźni, który śmiało mogę określić jako jedyny w swoim rodzaju. Sama
ta przyjaźń mogłaby być pełnym zadośćuczynieniem za to, co trzeba było wycierpieć. A przecież nad
stromą ścieżką, po której wędrowałem, kwitły jeszcze inne kwiaty i dojrzewały jeszcze inne owoce,
które wolno mi było zrywać. W pierwszym rzędzie zaliczam do nich przyjaźń okazywaną mi przez
dzielnych znajomych, bo tylko ci, którzy nie mieli czystego sumienia, bali się jak ognia imienia
Winnetou i Old Shatterhanda.
Ostatnią podróż konno odbyłem z Winnetou, tym najszlachetniejszym wśród Indian, z Rio Pecos,
przez Teksas do terytorium indiańskiego nad Missouri. Przybywszy na miejsce pozostałem tam jakiś
czas, przyjaciel zaś wyruszył w góry po nuggety. Moi liczni Czytelnicy pytali nieraz, jakie było nasze
położenie finansowe; korzystam teraz ze sposobności, by dać im na to pytanie odpowiedź. Mówiło
się i mówi dziś jeszcze, że Indianie znają wielkie złoża złota, których ani nie eksploatują, ani nie
zdradzają białym. Krzewicielami tych fantastycznych wyobrażeń o czerwonoskórych są pisarze,
którzy nigdy nie widzieli wigwamu ani nie czuli zapachu indiańskiego ogniska. Nie znaczy to jednak,
żeby żaden Indianin nie znał tajemnic skarbów ukrytych w jego kraju. Przeciwnie! Sam znałem wielu
Indian - do nich należał również Winnetou - którzy dobrze wiedzieli, gdzie należy szukać złota. Ale
byli to ludzie niezwykli, należeli do starych, wybitnych rodów, dziedziczyli tajemnice z ojca ma syna,
nie zdradzali ich nigdy innym członkom rodziny czy plemienia, a o dopuszczeniu do tajemnicy białego
w ogóle mowy być nie mogło. Nie należy zapominać, że Indianie mają silne poczucie przynależności
rodowej i dzięki temu przywiązują wielką wagę do nieprzeciętnego pochodzenia. Ci, którzy są
przeciwnego zdania, zdradzają brak orientacji i powtarzają tylko bezmyślnie to, co ciemięzcy Indian
wymyślili, by nieco usprawiedliwić swoje okrucieństwo. Jest wśród Indian wiele wybitnych rodzin;
przynależność do nich uchodzi za wielki honor. Fakt, że Indianie nie posiadają nazwisk, nie ma tu
znaczenia. Przecież narody starożytności i dzisiejszego Dalekiego Wschodu również nie mają
nazwisk, a jednak pysznią się rodami, których sława obiega cały świat.
Winnetou szczycił się całym szeregiem sławnych przodków, z których każdy był wodzem. Znał
ich czyny i nauczył się ad nich milczenia, którego nie potrafiłyby złamać najbardziej wymyślne męki.
Byłem jedynym człowiekiem, wobec którego od czasu do czasu pozwalał sobie na lekkie aluzje na
ten temat. Miał niesłychanie ostry i wrażliwy wzrok; po prostu wyczuwał nim miejsca, w których
kryły się szlachetne kruszce. Wiedziałem, że podczas licznych wędrówek odkrył niemało pokładów
złota i srebra. Tracił później całe dni i tygodnie, by miejsca te zamaskować; zwykle mu się to
1012447187.004.png
udawało i ludzie przebywający opodal olbrzymich bogactw nie przeczuwali nawet, że są w ich
pobliżu.
Winnetou wędrował do tych miejsc, gdy potrzebował pieniędzy. Na Dzikim Zachodzie nie
zdarzało mu się to nigdy, gdyż zawsze mógł ubić po drodze bawołu i liczyć na to, że w każdym
namiocie czy obozie zaprzyjaźnionych z Apaczami plemion przyjmą go z otwartymi ramionami Gdy
jednak trzeba było udać się do fortu po amunicję, albo gdy chodziło o dalszą wyprawę do
"cywilizowanych" okolic, pieniądze stawały się potrzebne. Zaopatrywał się wtedy stale w większy
zapas nuggetów, które zmieniał później na monetę obiegową lub banknoty. Nie potrzebuję chyba
dodawać, że mogłem wtedy dysponować jego kasą; korzystałem jednak z tego rzadko, gdyż nie
zaliczam się do ludzi, którzy lubią żyć na koszt przyjaciół Na wypadek kłopotów pieniężnych
wróciłbym się raczej do kogoś obcego, gdyż wiem z doświadczenia, wyniesionego z obcowania z
poczciwymi skądinąd ludźmi, że pożyczanie pienię4zy niszczy każdą przyjaźń. Niech mi kto odpowie
na to, co tu się żywnie podoba, ją obstaję przy swoim. Nawet w stosunkach z człowiekiem
najprzychylniej do mnie usposobionym, pełnym szacunkiem do mej osoby i przekonanym o tym, że
jestem pod względem finansowym osobą zupełnie pewną, pożyczka w wysokości kilkudziesięciu
marek rautu cień na naszą przyjaźń.
Prawdziwa przyjaźń gotowa jest zawsze do największych ofiar, i przyjaźń moją z Winnetou szła
nawet tak daleko, że jeden byłby dla drugiego gotów poświęcić życie. Ofiarność ta była czymś
wzniosłym i wzruszającym, pożyczanie zaś jest czymś tak codziennym, niskim, niemiłym, że
przyjaciele - Winnetou i Old Shatterhand - unikali transakcji pieniężnych między sobą, pozostawiając
to Frankowi z Falkenau i dwóm biednym jak myszy kościelne uczniakom. Gdy Winnetou płacił za
mnie, nie mogło być mowy o pożyczce, gdyż nuggety nic go nie kosztowały; ale nawet słowo "płacić"
brzmi inaczej, jeżeli to uczyni ktoś inny, choćby był najserdeczniejszym przyjacielem. Gdyby mnie
zabrał do kryjówki i pozwolił wpakować do kieszeni pełne garście nuggetów, nie byłoby żadnej
kwestii! Ale pieniądze w jego kieszeni przestały już być bezpańskimi nuggetami, a stawały się jego
złotem, jego własnością. Gdy je na mnie wydawał, jakiś głos wewnętrzny szeptał mi, że nie
powinienem na to patrzeć. Ten głos właśnie skłaniał mnie do możliwie największego uniezależnienia
się od nuggetów przyjaciela.
Gdy przybywaliśmy do miejscowości, w których mieściła się poczta, zrzucałem powłokę
westmana i zamieniałem się w pisarza. Gazety przyjmowały chętnie moje utwory i płaciły za nie
niezłe honoraria, które umożliwiały mi zachowywanie zupełnej niezależności. Dzięki nim mogłem
napisać szereg opowiadań podróżniczych, którymi zadebiutowałem przed swymi czytelnikami.
Winnetou odczuwał to samo co ja. Nigdy nie wpadło mu na myśl choćby słowo uronić na temat
zbędności moich honorariów. Przeciwnie, gdy honorarium się spóźniało, czekał cierpliwie nadejścia
pieniędzy i cieszył się z nich później tak, jak gdyby sam był ubogim literatem. Z prawdziwą
przyjemnością wspominał nauczkę, którą dał raz bogatemu plantatorowi, którego chłopca wyratował
z nurtów Missisipi. Człowiek ten chciał mnie wynagrodzić pewną kwotą pieniężną, przypuszczając
po znoszonym ubraniu, że ma przed sobą wielkiego biedaka. Gdy Winnetou to zobaczył, podszedł
doń, błysnął gniewnie oczami i rzekł:
- Czy można życie ludzkie okupić złotem? - Jestem Winnetou, wódz Apaczów, ten dżentelmen
natomiast to Old Shatterhand, i jest mym przyjacielem. Gdyby chciał brać ode mnie pieniądze, byłby
milionerem. I ty chcesz mu ofiarować tych kilka nędznych dolarów? Schowaj je, przydadzą ci się!...
A więc przybyłem z Winnetou nad Missouri do miasteczka St. Joseph. Wychodziło w nim pięć
dzienników, w tym jeden niemiecki. Nie potrzebowałem więc czekać długo na zaspokojenie moich
autorskich ambicji. Jak już mówiłem, Winnetou wyruszył po nuggety, mieliśmy bowiem zamiar udać
1012447187.005.png
się przez Missisipi na Wschód, co wymagało pewnej ilości pieniędzy. Nie wiedziałem, dokąd wódz
się udaje; oświadczył tylko, że wróci w ciągu dwóch tygodni.
St. Joseph było w tym czasie ostatnią zachodnią stacją kolei Hannibal - St. Joseph; na siedem
tysięcy mieszkańców liczyło dwa tysiące emigrantów z Europy. Na wieść, że przybył Old
Shatterhand, zjawiło się kilku dziennikarzy po wywiady. Zaspokoiłem ich ciekawość. Po trzech
dniach mogłem za otrzymane honoraria kupić piękne ubranie i bieliznę, potrzebną do wyprawy na
Wschód. Ubranie włożyłem od razu, gdyż pisanie w skórzanym habicie było trudne i niewygodne.
Napisałem jeszcze kilka artykułów dla dziennika w St. Louis, prosząc o wysłanie honorarium do
Weston, dokąd miałem się zamiar udać, aby zarobić coś do czasu powrotu Winnetou.
Miasto, wówczas zamieszkałe w jednej trzeciej przez przybyszów ze Starego Świata, leży wśród
dobrze zagospodarowanych osad; rozwinęło się pod wpływem znacznej imigracji. O ile się nie mylę,
było tu pięć kościołów, w tym dwa protestanckie. Emigranci nasi żyli w najlepszych warunkach,
utworzyli cały szereg związków, ufundowali nawet kompanię strzelców.
Nie miałem tu ani chwili spokoju, a to z powodu ustawicznych zaprosin. Chciałem pracować,
odmawiałem, lecz to nic nie pomagało, gdyż mieszkańcy zjawiali się u mnie prosząc, bym im
opowiedział o stosunkach panujących na Dzikim Zachodzie. To mi oczywiście nie odpowiadało. Nie
chcąc, by w Weston powtórzyło się to samo, postanowiłem przemilczeć swoje nazwisko. W obawie,
by incognito mojego nie zdradził wierzchowiec, znany wszędzie równie dobrze jak ja, zostawiłem
konia u farmera, i odpłynąłem z St. Joseph niewielkim czółnem, wtajemniczywszy jedynie
gospodarza, gdzie mnie ewentualnie można znaleźć.
Od dawna nie wyglądałem tak przyzwoicie, jak teraz w swym nowym ubraniu. Zostawiłem konia,
spakowałem broń, pas z nabojami i inny sprzęt myśliwski. Dzięki temu nie mogłem robić na nikim
wrażenia westmana, który z narażeniem życia przekradł się niedawno przez wrogie szeregi
Komanczów.
Przybywszy do Weston, zapytałem o dobry hotel. Wskazano mi budynek, który tylko mizantrop z
Dzikiego Zachodu nazwać mógłby hotelem; mimo to, jako człowiek skromny, postanowiłem tu
zamieszkać. Chodziło mi głównie o czystość, a pod tym względem nie było powodu do narzekania.
Okazało się, że gospodarz jest moim rodakiem; po chwili zjawiła się miła, lśniąca czystością
gospodyni; kelner przywitał mnie również w mowie ojczystej. Był to człowiek młody, najwyżej
trzydziestoletni, szczupły i bardzo niski, sięgał mi bowiem zaledwie do ramienia. Za to miał potężne
wąsy; fakt, że nie wypuszczał ich prawie z rąk, zdawał się wskazywać, że jest z nich niezwykle
dumny. Obsłużywszy mnie wziął do ręki gazetę, którą czytał w chwili, gdy się zjawiłem na sali i
zagłębił się w niej, gładząc bez przerwy potężnego wąsa. Nagle wydał okrzyk zdumienia, skoczył na
równe nogi i rzekł do gospodarza, który palił i obserwował mnie w milczeniu.
- Milordzie, musi mi pan dać w tej chwili urlop na dziś i jutro!
Nie słyszałem jeszcze by kelner tytułował swego pryncypała w ten sposób. Czy to zwyczaj w tym
domu; czy też przesadna grzeczność kelnera-karzełka - oto pytanie, które mnie zajęło.
- Urlop? Dziś? - rzekł gospodarz. - Zwariował pan! Urlop? Przecież strzelcy obchodzą dziś swe
święto i urządzają wieczerzę z tańcami.
- Przykro mi bardzo, milordzie - rzekł mały z głębokim, pełnym ubolewania ukłonem, ale gotów
jestem ponieść dla pana każdą ofiarę z wyjątkiem tej właśnie, Muszę z nim pomówić.
- Z kim?
- Z Old Shatterhandem.
- Co? Jak? - zawołał gospodarz. - Old Shatterhand jest w Weston?
- Nie, w St. Joseph.
1012447187.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin