Piekara Jacek - Opowiadanie - To co najważniejsze.pdf

(129 KB) Pobierz
225562070 UNPDF
Jacek Piekara
To, co najważniejsze
 
Arivald był magiem. W każdym razie za takiego uchodził w oczach
mieszkańców Wybrzeża. Miał niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy,
kryształową kulę i Księgę Czarów. Potrafił mamrotać szybkie zaklęcia w
obcym języku, o rzeczach jasnych i prostych mówić niezrozumiale i
odwrotnie. Umiał leczyć nosaciznę bydła, przyrządzać maści na skaleczenia i
oparzenia, wskazywać rybakom miejsca najlepszych połowów, dziewczętom
i chłopcom warzyć lubczyk, a starym mężom potrafił dopomóc w ich
kłopotach z młodymi żonami. Dlatego też powszechnie uważano go za
czarodzieja i jednego z członków Tajemnego Bractwa. Lecz mieszkańcy
Wybrzeża, którzy przez parę lat (dawno przed przybyciem Arivalda) mieli już
innego maga, nigdy nie potrafili poważnie traktować nowego opiekuna.
Może był zbyt wesoły i dobroduszny jak na kogoś parającego się magią i
mającego do czynienia z Mocą, może zbyt wiele popełniał omyłek, z których
sam się potrafił śmiać, może przyjmował za mało pieniędzy za swoje usługi.
W każdym razie nauczono się już, że nie należy przychodzić do niego z
poważnymi sprawami typu zapewnienia dobrej pogody, udanych zbiorów
czy pomocy w poszukiwaniu skarbów.
Sama księżniczka, która zresztą bardzo go lubiła i często zapraszała do
zamku, aby posłuchać barwnych opowieści z dalekich krajów, miała wiele
żalu o to, że nie potrafił wyczarować złotych kolczyków z brylantami o jakich
marzyła od dawna. Ale ludzie z Wybrzeża, chociaż często ukradkiem
podśmiewali się z czarodzieja woleli go od poprzedniego maga człowieka
zimnego i wyniosłego, który zawsze i wszędzie wszystkich (nawet
księżniczkę!) traktował z góry. Arivalda zapraszano na chrzciny i wesela,
przychodzono do niego po pomoc i radę, a niejednej zakochanej parze
pomógł już przekonać opornych rodziców. Potrafił łagodzić spory,
zapobiegać waśniom i zażegnywać awantury. Dlatego też cieszył się sympatią
i przez palce patrzono na niedostatki jego czarodziejskiej wiedzy. Nikt nie
mógł przecież przypuszczać, że już niedługo Wybrzeże będzie potrzebować
prawdziwego maga znającego czary najwyższej jakości i umiejącego się
posługiwać fortelami magii bojowej.
Bowiem Arivald wcale nie był czarodziejem. Był po prostu
wędrownym śpiewakiem i poetą oraz domorosłym filozofem. Nawet jego
imię było gminne i proste i brzmiało po prostu Penszo. Właśnie jako Penszo,
bard-włóczęga, wieczny podróżnik często przymierający głodem i sypiający
pod gołym niebem, przeszedł pierwsze półwiecze życia. Ale nadszedł dzień,
który miał wszystko zmienić. Dzień, w którym na drodze Pensza stanął
prawdziwy czarodziej, członek Tajemnego Bractwa i zauroczony grą barda
zabrał go ze sobą w podróż. Pewnego ranka, gdzieś na odludziu, mag umarł
cicho i spokojnie w czasie snu zostawiając Penszowi na głowie kłopot co
uczynić z jego ciałem i dobytkiem. Bard pochował maga, zgodnie z
obyczajem układając go głową w stronę wschodzącego słońca. Początkowo
 
zamierzał oddać zarówno niebieski płaszcz, jak i kryształową kulę
oraz różdżkę i Księgę Czarów w ręce kogoś z Bractwa. Ale, gdy sięgnął
do ciężkiej, obłożonej w skórę, okutej na rogach złotem Księgi Czarów nie
mógł się już od niej oderwać. Okazało się bowiem, że napisana była w języku
krainy, którą Penszo kiedyś odwiedził. I tak w ciągu jednego dnia i jednej
nocy zdecydował, że zostanie czarodziejem. Założył niebieski płaszcz,
wsadził za pas różdżkę, ulokował w jukach Księgę i kulę po czym dosiadł
konia i ruszył przed siebie. Nie tak prosto jednak stać się z barda i włóczęgi
magiem. Nie na darmo przecież czarodzieje całymi latami, od dzieciństwa
uczą się korzystania z Mocy i posługiwania się Księgą Czarów. Ale Panszo
(nazwawszy się w międzyczasie Arivaldem, gdyż wyobrażał sobie, że to imię
lepiej pasuje do jego obecnej pozycji) był dociekliwy, uparty i pracowity. A
przy tym niebywale zdolny. Nikt chyba w tak krótkim czasie, korzystając
tylko z własnej intuicji nie potrafiłby nauczyć się tak wiele. Już po miesiącu
zajadłych prób potrafił wyczarować sobie na śniadanie bułkę (fakt, że
najczęściej czerstwą) oraz ser i mleko. Później dowiedział się jak zapobiegać
zmęczeniu, jak leczyć najprostsze choroby u ludzi i u bydła oraz jak
wykonywać najbanalniejsze czarodziejskie sztuczki w rodzaju obłaskawiania
dzikich zwierząt czy zapalania ognia z niczego. Po blisko trzech latach umiał
już posługiwać się kryształową kulą, tworzyć złudne miraże i odróżniać
słowa prawdziwe od kłamliwych. Nie nauczył się jednego: nie stał się takim
jakim powinien być czarodziej. Nie był więc zimny, wyniosły i wzgardliwy.
Traktował wszystkich serdecznie i z życzliwością, często się uśmiechał, a z
długiej siwej brody co i rusz wytrząsał okruszki bułki lub sera. Starał się tylko
nigdy nie natknąć na prawdziwego maga, bo sądził, że zbyt łatwo
rozpoznano by w nim” samozwańca, chociaż wiedział już, iż milczenie lub
odpowiadanie zbitką niezrozumiałych formuł jest najlepszym sposobem na
wszelkie podejrzenia. Może też z powodu obaw przed innymi czarodziejami
wybrał się na Wybrzeże, które słynęło ze spokojnego, monotonnego życia
oraz z tego, że niewielu gości kiedykolwiek tam przybywa. Wybrzeże,
skaliste i nieurodzajne, żyjące głównie z morskich połowów nie było
miejscem, które chętnie odwiedzaliby kupcy, magowie czy rycerze. Życie
snuło się tu powolutku, od jednego połowu do drugiego, ludzie byli prości i
spracowani, a krajem rządziła młodziutka księżniczka, którą zachwycało, że |
ma własnego maga, zupełnie jak znaczący władcy. Nawet jeśli był on czasami
tak nieporadny, iż nie potrafił wyczarować brylantowych kolczyków.
Arivald już szósty rok przebywał na Wybrzeżu. Mieszkał w małym
dwuizbowym domku, niedaleko plaży, przycupniętym tuż u stóp Wieży
Strażników. Do codziennych obowiązków maga należało poranne
wchodzenie na Wieżę i przepatrywanie okolic za pomocą kryształowej kuli.
Kryształowa kula co prawda równie i dobrze spisywałaby się na plaży, ale
mieszkańcy mogliby być niespokojni nie |i widząc co rano na szczycie
 
niewielkiej sylwetki czarodzieja w charakterystycznym spiczastym kapeluszu.
Wieża była stara, miała strome, częściowo już spróchniałe schody, ale
najgorzej było w czasie sztormu, kiedy wiatr starał się wywiać czarodzieja za
balustradę, a wściekła ulewa moczyła całkowicie niebieski płaszcz. Tak więc
bycie magiem miało i swoje złe strony. I o nich zawsze myślał rankiem z
niechęcią i niecierpliwością. Zbyt jednak skanował obowiązki i spokój
mieszkańców, więc codziennie wdrapywał się na Wieżę z kryształową kulą
pod pachą i dokonywał sumiennych obserwacji.
Dzień, w którym rozpocznie się nasza właściwa historia, był jednym z
tych pięknych słonecznych dni, kiedy niebo jest bezchmurne, wiatr
uspokojony gorącem zaszywa się gdzieś w górach, a powierzchnia morza
przypomina lustro. W taki właśnie czas Arivald posapując cicho wdrapywał
się na strome schody Wieży, a odpocząwszy chwilę na górze ustawił przed
sobą kryształową kulę. Od razu zdziwił go odmienny wygląd kryształu.
Zwykle jasny i przejrzysty teraz jakby pociemniał i zmatowiał. Mag splunął
na palec. Potarł nim kulę, ale nic się nie zmieniło.
- Coś takiego - mruknął do siebie - sądzę, że nie oznacza to nic
dobrego.
- Oczywiście, że nie - odezwał się nagle jakiś zgrzytliwy głos.
Arivald drgnął zaskoczony i dojrzał w kuli głowę niemłodego już
człowieka w spiczastym niebieskim kapeluszu. Człowiek ten miał czarne,
przenikliwe oczy. One właśnie patrzyły z pogardą i złośliwością na
zdumionego czarodzieja.
- Będzie to bardzo niemiły dzień, mój drogi Penszo, kiedy zjawię się u
ciebie - ciągnął głos - a nie zjawię się sam. Patrz.
Obraz w kuli zmętniał i nagle zamiast twarzy czarnoksiężnika pojawiło
się w niej kilkadziesiąt smukłych okrętów o długich smoczych łbach,
płynących przez morze pod wielkimi purpurowymi żaglami. Ale Arivald na
tyle już doszedł do siebie, że raz-dwa wymamrotał zaklęcie przeciw omamom
i szybko dotknął różdżką kuli. Błysnęło, zamigotało i pozostało tylko sześć
okrętów. Mag uśmiechnął się sam do siebie.
- No, no - znów pojawiła się twarz czarnoksiężnika - nauczyłeś się
widzę czegoś, Penszo. Ale to co widziałeś to już nie omam. A niedługo te
sześć okrętów ‘ dobije do waszego Wybrzeża.
- Czego chcesz ode mnie? - spytał Arivald przełykając ślinę.
- Od ciebie? Nic. Jesteś tylko nędzną kreaturą i spotka cię zasłużona
kara za podszywanie się pod jednego z członków Bractwa. Już dawno nikt nie
ośmielił się być tak bezczelny jak ty. Kara musi być więc surowa, aby
odstraszyć innych niedoszłych samozwańców. Ale tobie poświęcę tylko
chwilę mojego czasu. Płynę na Wybrzeże po księżniczkę, bo zapragnąłem jej.
 
Niech się przygotuje do wyjazdu ze mną, bo jeśli nie... - czarnoksiężnik
zawiesił głos - to kamień na kamieniu nie pozostanie z całego Wybrzeża.
Powtórz jej to.
Arivald potarł mocno brodę i jak zwykle posypały się z niej okruchy
chleba. Czarnoksiężnik w kuli zaśmiał się zgrzytliwie.
- Słyszysz idioto? - syknął - powtórz jej, że przybywa oblubieniec i
lepiej niech będzie gotowa, aby mnie czule powitać.
Twarz czarnoksiężnika zniknęła, ale kryształ pozostał ciemny i
zmatowiały. Arivald usiadł na rozchwierutanym zydlu i starał się zebrać do
kupy rozbiegane myśli. Nie ma co, naprawdę był wstrząśnięty i co tu dużo
mówić, mocno wystraszony. Kiedy już jednak uspokoił trochę nerwy,
pomyślał że najważniejszą sprawą byłoby dowiedzieć się jak daleko od
Wybrzeża znajdują się okręty najeźdźcy. A na to był tylko jeden sposób.
Wygrzebał z obszernej kieszeni płaszcza kawałek węgla i narysował na
podłodze koło, w które potem wpisał gwiazdę, a następnie pięć ramion
gwiazdy poznaczył odpowiednimi dla każdego symbolami. Stanął w środku
koła i podrapał się po nosie.
- Zaraz, zaraz jak to było. Murem takalfaris czy Murampahnal oris.
Różnica była zasadnicza, bo jedno zaklęcie przywoływało któregoś z
małych morskich demonów, a drugie leczyło katar. Arivaldowi bardziej
zależało na pierwszej sprawie zwłaszcza, że od lat nie chorował na katar.
- Murem takal faris - powiedział w końcu przymykając oczy i
przywołując Moc. >
Sprawa zresztą na tym się nie kończyła. Różdżką należało wykonać
całą skomplikowaną sekwencję ruchów (a jeden błąd mógł popsuć wszystko),
po czym wypowiedzieć długą formułę rozkazu, która Arivaldowi jakoś nigdy
nie chciała na stałe wejść do głowy. Tym razem jednak wszystko musiało
pójść dobrze, bo po chwili coś mokrego pacnęło o podłogę i mag zobaczył
małego, zielonego demona omotanego wodorostami i patrzącego na niego
złośliwie wyłupiastymi oczami.
- Czego chcesz - zaskrzeczał - ty nędzna imitacjo czarodzieja, co?
- No, no - mag pogroził mu różdżką - bądź grzeczny, bo cię uspokoję.
Zaraz, zaraz jak to było. - przypomniał sobie w jaki sposób karci się krnąbrne
demony. Demon westchnął głośno.
- Już dobrze, dobrze. Gadaj czego chcesz. Nie mam czasu siedzieć tu
godzinami nim ty przypomnisz sobie formułę przymuszenia. Wolę po dobrej
woli. Tylko chciałbym wiedzieć czy pamiętasz jak mnie uwolnić od rozkazu?
- Zdaje się, że pamiętam - mruknął niepewnie Arivald.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin