Stanisław Michalkiewicz - Nowych Polaków plemię - Wokół nowej Konstytucji - Marian Miszalski - Zapis rabowania Polski - Przechodzenie Międzynarodowej Lichwy w rząd światowy.doc

(133 KB) Pobierz
Cwaniacy, głupcy i święci

W płaszczu Konrada.

Wszechświatowy kryzys, zupełnie nie zważając na to, iż fundamenty polskiej gospodarki położył sam Leszek Balcerowicz, którego „pierwszemu niekomunistycznemu premierowi” Tadeuszowi Mazowieckiemu nastręczył „zausznik”, czyli Waldemar Kuczyński, coraz bezczelniej wciska się wszystkimi szparami. Nawiasem mówiąc, ten pan Waldemar Kuczyński napisał nawet książkę pod mylącym tytułem „Zwierzenia zausznika”. Tytuł jest mylący, bo pan Kuczyński jest wzrostu bardzo niskiego, podczas gdy Tadeusz Mazowiecki jest wysoki. Z tego względu pan Kuczyński nie mógł być zausznikiem Tadeusza Mazowieckiego. Nie wiem nawet, czy mógł być poplecznikiem. Najprawdopodobniej zatem był przy Tadeuszu Mazowieckim..., no, mniejsza z tym.

Więc wszechświatowy kryzys coraz bezczelniej się do nas wciska i w rezultacie bezrobocie osiągnęło już poziom dwucyfrowy, a tymczasem Leszek Balcerowicz milczy, jak ten ogon wilczy. Naród tak się stęsknił za jego zbawiennymi radami, że już nie może się doczekać, a Leszek Balcerowicz – nic. Czyżby „filantropowi” zepsuł się telefon i nasz geniusz na razie jeszcze nie wie, co myśli? Wszystko jest możliwe, więc i premier Tusk odłożył na dwa lata zbawienne reformy, podobnie jak Jarosław Kaczyński – ogłoszenie zbawiennego programu. Tymczasem kryzys – kryzysem, a polityka też ma własną dynamikę, i rozmaite smrodliwe intrygi nie ustają ani na chwilę.

 

Jak już informowałem, jednocześnie ze sławnym Kongresem Prawa i Sprawiedliwości, na którym Jarosław Kaczyński poprosił Donalda Tuska o pokój, proklamowany został nowy ruch polityczny pod nazwą Porozumienie dla Przyszłości, firmowane przez Dariusza Rosatiego, co to bez swojej wiedzy i zgody został zarejestrowany jako Tajny Współpracownik. Nie jest tam zresztą odosobniony, więc z tej racji można domniemywać, iż Porozumieniu dla Przyszłości patronuje razwiedka. Nie tylko zreszta ona, bo obecność pana Marka Borowskiego i pani filozofowej Magdaleny Środy pokazuje, że cieszy się ono również poparciem Żydów, zaś obecność Janusza Onyszkiewicza oraz części autorytetów moralnych - że z Porozumieniem dla Przyszłości nadzieje wiąże Salon. Przy takich auxiliach nie jest wykluczone, że proklamacja PdP zwiastuje początek końca Platformy Obywatelskiej, która przestaje być już najukochańszą duszeńką razwiedki.

 

Te podejrzenia zostały pośrednio potwierdzone przez atak, jaki na powołanego niedawno do Tuskowego gabinetu cieni na ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumę przypuścił związany i z Żydami i z razwiedką tygodnik „Polityka”. Obsmarował on Andrzeja Czumę, jako hochsztaplera i naciągacza, który uciekł z Chicago przed wierzycielami i schował się za immunitetem posła oraz za murami Ministerstwa Sprawiedliwości. Wprawdzie już następnego dnia okazało się, że Andrzej Czuma chicagowskie długi pospłacał sprzedając w tym celu dom, ale co z tego, kiedy został przeczołgany przez pozostających pod nadzorem razwiedki mediach, zwłaszcza TVN. Nawiasem mówiąc, w światku finansowym warszawskim krążą fałszywe pogłoski, jakoby bank, który udzielił grupie ITI znacznego kredytu, w ostatnich dniach przejął akcje imienne TVN Mariusza Waltera i Jana Wejcherta, ponieważ ich wartość spadła poniżej 10 złotych. Ciekawe, że przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze TVN w tej sprawie ani pisną, podczas gdy w przypadku Andrzeja Czumy drobiazgowo sprawdzają wszystkie rachunki i korespondencję z praczką.

 

Ale bo też analiza długów ministra sprawiedliwości w rządzie PO-PSL tylko pozornie jest wymierzone w niego. Owszem – Andrzej Czuma może być przez razwiedczyków znienawidzony szczególnie, jako stary opozycjonista, co to zaczął opierać się komunistom długo przez Solidarnością, a nawet – przed „lewicą laicką” – ale tak naprawdę strzał był wymierzony przeciwko premieru Tusku, a Andrzeja Czumę trafił jeno rykoszet. Myślę tak między innymi dlatego, że i w tej sprawie zabrał głos „zausznik”, który zawsze jest w pogotowiu, gdy trzeba coś powiedzieć. Otóż „zausznik” oświadczył, że skoro „Polityka” Czumę obsmarowała, to premier powinien go zdymisjonować, a potem niech się Czuma buja z niezawisłymi sądami. Krótko mówiąc – razwiedka pragnie przejść na ręczne sterowanie, wykorzystując w tym celu słynną leninowską „organizatorską funkcję prasy”. Dlaczego jednak „Polityka” zajęła się spłaconymi długami Czumy akurat teraz, kiedy powstało Porozumienie dla Przyszłości, z razwiedczykami i Żydami na czele, kiedy Jarosław Kaczyński poprosił Donalda Tuska o pokój, a Donald Tusk, acz niechętnie, podjął z szefem PiS rozmowy? Ach! Również dobrze można by pytać, dlaczego redaktor naczelny „Polityki”, członek Komisji Trójstronnej, w której koleguje z Dariuszem Rosatim, Andrzejem Olechowskim, Wandą Rapaczyńską i – he, he – Januszem Palikotem, zmienił sobie nazwisko na „Baczyński”. Jak jest rozkaz, to nie tylko nazwisko, ale i rząd można zmienić, ba – nawet przynależność państwową!

 

A właśnie stosunki polsko-niemieckie mogą zostać wystawione na ciężką próbę z powodu incydentu monachijskiego. Otóż na lotnisku w Monachium szykował się do lotu ku Krakowowi samolot Lufthansy mając na pokładzie między innymi posłankę PiS Nelly Rokitę z Małżonkiem. Co tam się naprawdę stało, to wyjaśnia teraz i policja niemiecka, a u nas – pewnie sejmowa komisja śledcza, bo incydent poruszył wszystkich do głębi. Według prowizorycznych ustaleń poszło o płaszcz. Musiał to być słynny płaszcz Konrada, w który Jan Maria Rokita chętnie się drapuje, bo o zwykły płaszcz nie warto byłoby aż tak się handryczyć. Więc ten płaszcz Konrada, dla którego zabrakło miejsca w klasie ekonomicznej, gdzie państwo Rokitowie wykupili bilety, miał być umieszczany w klasie biznesowej. Aliści, zauważywszy te zabiegi, pedantyczna niemiecka stewardessa podniosła klangor, zaś na widok możliwego zszargania narodowej świętości, w Janie Marii obudził się lew. Nie będzie Niemiec pluł nam w płaszcz! Nieporozumienie przybierało na sile, aż w pewnym momencie samolotem wstrząsnął dramatyczny krzyk: „Ratunku! Biją mnie Niemcy!” Zabrzmiało to prawie tak, jak „do mnie dzieci wdowy!” – ale na ten zew nie poruszyli się śpiący pod Giewontem rycerze, a nawet – choć trudno w to uwierzyć w momencie gdy już wiemy, iż dobrzy Niemcy pierwsi padli ofiarą złych „nazistów” – żaden pasażer samolotu.

 

W rezultacie przemoc zatriumfowała i Jan Maria Rokita został wyprowadzony do komisariatu – horrible dictu – w kajdanach! Zwłaszcza ta ostatnia okoliczność wstrząsnęła zarówno niektórymi publicystami, jak i mężykami stanu, jako że chodziło o Jana Marię, a więc człowieka, który „otarł się o stanowisko premiera”! Okazuje się, że na Niemcach, kiedy już są umundurowani, tacy dygnitarze nie robią żadnego wrażenia, co może ostudzić w polskich sferach politycznych zapał do Anschlussu. Gdyby sprawy rzeczywiście przybrały taki obrót, byłaby to felix culpa, jednak obawiam się, że jeden płaszcz Konrada nie jest i nie będzie w stanie zrównoważyć jurgieltu, jaki płynie do kieszeni mężyków stanu i różnych ekscelencji za pośrednictwem słynnej Fundacji Adenauera. Ciekawe, czy to za ten jurgielt mój faworyt, JE abp Życiński, zapłacił powołanej przez siebie komisji co najmniej 100 tysięcy złotych, żeby szukała w IPN „haków” na tych, którzy kiedykolwiek ośmielili mu się postawić. Jeśli tak, to Anschluss zastanie nas nie tylko bez płaszcza Konrada, ale nawet – bez kaleson.


Stanisław Michalkiewicz

Cwaniacy, głupcy i święci.

W niedzielę 6 kwietnia na historycznym kanale TVP wyświetlany był film o aresztowaniu, śmierci o. Maksymiliana Kolbe oraz próbach ustalenia faktów w tej sprawie. W pewnym momencie pojawiła się scena rozmowy franciszkanina, próbującego ustalić przebieg wypadków w Oświęcimiu, z byłym więźniem obozu. Kiedy zakonnik wypytywał więźnia, ten w pewnym momencie rzucił sarkastyczną uwagę: co, chcielibyście pewnie mieć własnego świętego? Zakonnik nie zaprotestował, tylko wyraził zdziwienie: czy pan uważa, że święci nie są światu potrzebni?

Oglądałem to w towarzystwie starszej córki, która w tym momencie zapytała mnie: a właściwie dlaczego święci są światu potrzebni? W odruchu zniecierpliwienia odpowiedziałem, że nie wiem - ale kiedy ze złośliwą satysfakcją stwierdziła: „no właśnie” – zrozumiałem, że sprawa jest ważna.

Zwróciłem więc jej uwagę na to, w ilu momentach codziennego życia okazuje innym ludziom zaufanie, często nawet niemal bezgraniczne. Na przykład – kupuje w sklepie żywność, czy idzie z koleżankami na lody. Kiedy kupuje lody, ostatnią myślą, jaka mogłaby przyjść jej wtedy do głowy, to obawa, czy aby nie są zatrute np. cyjankiem potasu, albo przynajmniej arszenikiem. Przeciwnie – ma pełne zaufanie, że lody nie są szkodliwe. Podobnie z kupowana w sklepie żywnością. A kiedy, dajmy na to, idzie do doktora, to też nie obawia się, że poda jej on truciznę, czy w inny sposób zamorduje, wziąwszy uprzednio honorarium, tylko, że poda jej lek przynoszący ulgę i poradzi, jak wrócić do zdrowia. Albo – wsiada do samolotu – przecież tylko dlatego, że ma zaufanie do tych, którzy maszynę projektowali, do tych, którzy ją zbudowali, do tych, którzy ją pilotują i do tych, którzy prowadzą ją przez powietrzne korytarze. Przykłady można by mnożyć, ale nie o to chodzi, bo wszystkie one dowodzą, że bez minimalnego choćby zaufania między ludźmi, życie na świecie byłoby po prostu chyba w ogóle niemożliwe.

A dzięki czemu darzymy innych ludzi takim zaufaniem? Dzięki temu, że mamy nadzieję, iż w swoim postępowaniu kierują się oni zasadami uczciwości, sprawiedliwości, a nawet altruizmu – więc nie są cwaniakami, którzy, jak wiadomo, kierują się wyłącznie interesem własnym i nie liczą się zupełnie z innymi. Innych traktują wyłącznie jako tych, których trzeba oszukać, okraść, wykorzystać, przecwelować i na dodatek ośmieszyć i wyszydzić. Wyobraź sobie – powiedziałem – że świat składałby się wyłącznie z cwaniaków. Trudno sobie wyobrazić, żeby przetrwał chociaż tydzień. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że świat zaludniony wyłącznie przez cwaniaków, musiałby skończyć się straszliwą katastrofą, której prawdopodobnie ludzkość by nie przetrwała.

Jeśli zatem świat trwa, to nie dzięki cwaniakom, tylko dzięki ludziom, których cwaniacy uważają za frajerów, to znaczy – za głupców właśnie dlatego, że kierują się oni zasadami, którymi cwaniacy pogardzają. Ci głupcy też nie są jednakowi; jedni tylko niekiedy bywają głupcami, bo oscylują na pograniczu cwaniactwa, inni tylko wyjątkowo bywają cwaniakami, a jeszcze inni są głupcami zawsze i do cwaniactwa nie maja ani pociągu, ani drygu. Wśród takich głupców są jeszcze i tacy, którzy tych zasad przestrzegają w stopniu heroicznym, to znaczy – aż poza granice samozaparcia, z całym poświęceniem, słowem – głupcy wyjątkowi. Tacy właśnie uważani są za świętych i przez wielu bardzo szanowani, bo udowadniają, że takie postępowanie jest możliwe, że ideał jest w zasięgu naszych możliwości. Na wielu ludzi takie przykłady działają mobilizująco, a jeśli nawet nie – to przynajmniej pokazują skalę możliwości.

Ale to nie względy, nazwijmy to, pedagogiczne są tutaj najważniejsze. Najważniejsze jest to, że głupcy są solą ziemi, że to dzięki nim właśnie, a nie dzięki cwaniakom świat istnieje. A ponieważ głupcy wzorują się na głupcach wyjątkowych, czyli na świętych, z tego nieomylny wniosek, że świat istnieje dzięki świętym. Zatem – święci są niezbędni dla przetrwania świata. Bez świętych świat prawdopodobnie nie mógłby istnieć, przynajmniej jako miejsce w ogóle nadające się do życia.

No dobrze, ale jaka rolę w świecie odgrywają w takim razie cwaniacy? Cwaniacy są rodzajem pasożytów świata. Być może w funkcjonowaniu świata pełnią jakąś pozytywną rolę, chociaż nie bardzo potrafię wyobrazić sobie, jaka pozytywną role może pełnić w przyrodzie dajmy na to, tasiemiec. Być może jakąś pełni, skoro przecież i jego stworzył Pan Bóg, utrzymując, że wszystko, co stworzył, jest „bardzo dobre”. Ale jeśli nawet, to pasożyty mogą istnieć tylko na marginesie głównego nurtu życia, bo są niebezpieczne nie tylko dla organizmu żywiciela, na którym pasożytują, ale w konsekwencji – również dla siebie samych, bo śmierć żywiciela oznacza również wyrok śmierci dla nich.

Stanisław Michalkiewicz

SPRZEDAWCY OJCZYZNY WYPRZEDAJĄ.

 

Rosyjski minister spraw zagranicznych książę Gorczakow z zasady nie wierzył nie zdementowanym informacjom prasowym. Dopiero, jak taka informacja, została energicznie zdementowana przez ministerstwo spraw zagranicznych, albo inną rządową agendę, wierzył w nią bez żadnych wątpliwości. O słuszności zasady wyznawanej przez księcia Gorczakowa mogliśmy przekonać się na przykładzie informacji o tajnych więzieniach, jakie CIA pozakładała na terenie Polski dla tak zwanych terrorystów. Któż to nie zaprzeczał ich istnieniu? I prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Leszek Miller i minister Jerzy Szmajdziński i wiceminister Janusz Zemke... W przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego nic nie powinno nas dziwić. Byłoby dziwne dopiero to, gdyby on sam wiedział, kiedy mówi serio, a kiedy nie. Co do Leszka Millera to najciekawsze byłoby ustalenie momentu, w którym, że tak powiem, odwrócił sojusze, bo to, że odwrócił, niezależnie od innych przesłanek, pośrednio potwierdził sam prof. Zbigniew Brzeziński. Z kolei panowie Jerzy Szmajdziński i Janusz Zemke zawsze zrobią to co nakazuje partia i można im tylko pogratulować, że weszli w życie dorosłe kiedy Stalin był już starym nieboszczykiem, bo w przeciwnym razie na pewno nie ominęłaby ich ponura sława.

W tej sytuacji trudno jeszcze mieć jakiekolwiek wątpliwości co do istnienia tajnych więzień CIA na terenie Polski. To rzecz pewna, tyle, że obecnie, nie bez pewnego rozbawienia, obserwujemy desperackie próby ukrycia tego faktu za dziurawą do granic możliwości zasłoną tajemnicy państwowej. Jakie Polska może mieć państwowe tajemnice, kiedy zdrada stanu stała się u nas niemal cnotą i tylko patrzeć, jak zostanie ustanowiony oficjalny tytuł Wielkiego Sprzedawcy Ojczyzny? Zresztą czego się tu tak desperacko wypierać, kiedy przecież Polska, pod pretekstem walki z terroryzmem, usługowo zabija dla Amerykanów Afgańczyków w Afganistanie, a w tych więzieniach nasi torturanci więźniów podobno tylko torturowali, ale chyba nie zabijali? Żeby było jasne; państwa, jako organizacje przestępcze, czasami wynajmują się nawet do mokrej roboty, ale zawsze starają się wziąć za to jakieś wynagrodzenie. Polska mogłaby więc za te więzienia w Kiejkutach, podobnie jak za zabijanie Afgańczyków wyjednać zgodę NATO na przykład na militarną konwersję naszego zadłużenia zagranicznego, albo chociaż cichą obietnicę amerykańskiego rządu, że przestanie nas molestować w sprawie majątkowych roszczeń wysuwanych przez różne żydowskie organizacje wiadomego przemysłu. A tymczasem – ani jednego, ani drugiego, słowem – nic!

 

Więc skoro tak, to wypada tylko ustalić jedną rzecz. Kto mianowicie za zgodę na utworzenie na ternie Polski tajnych więzień CIA wziął pieniądze, ile tego było i gdzie je schował. Nie ma bowiem takiej możliwości, żeby Aleksander Kwaśniewski zrobił cokolwiek za darmo, a zwłaszcza coś takiego. Już takiej okazji to by nie przepuścił, a gdyby nawet jakimś cudem przepuścił, to czujni koledzy z razwiedki przepuścić by mu nie dali. A ponieważ takiej sprawy nie mógł przeforsować sam, między innymi z uwagi na sławną „szorstką przyjaźń” z Leszkiem Millerem, to znaczy, że ewentualne wynagrodzenie musiało zostać podzielone i to nie tylko między dygnitarzy, ale również - między tajniaków drobniejszego płazu, co to więźniów pilnowali, torturowali i w ogóle. Wszyscy oni, ma się rozumieć, są związani pieczęcią sławnej „tajemnicy państwowej”, bo u nas tajemnice państwowe do takich właśnie celów służą, ale jestem pewien, że na wszelki wypadek pieczęć państwowej tajemnicy została dodatkowo zalepiona złotym plastrem. Ja im tego nie żałuję, niech im tam będzie na zdrowie, ale skoro już powiedziało się „a”, to wypada też powiedzieć „b”, dzięki czemu będziemy mogli lepiej poznać przyczyny, dla których polskie interesy państwowe jakoś nie mogą znaleźć zrozumienia u naszych aktualnych sojuszników. Oni przecież mogą w tej sytuacji uważać, że wszystkie nasze oczekiwania spełnili.

 

Stanisław Michalkiewicz

Nowych Polaków plemię.

W styczniu Sejm uchwalił rekapitalizację instytucji finansowych, czyli przymusowy wykup przez państwo banków i ubezpieczycieli, na wypadek, gdyby firmy te popadły w ciężkie kłopoty. Po wykupie podatnicy mieliby te firmy dokapitalizować własnymi pieniędzmi. Projekt ustawy powstał rok temu, kiedy groźba zawału w bankach była blisko. Ustawodawcy czekali podobno na zgodę Komisji Europejskiej, bo ustawa zakłada pomoc publiczną, zasadniczo w Unii źle widzianą. Komisja Europejska oczywiście się zgodziła.

W Brukseli ogromne wpływy mają największe europejskie instytucje finansowe, a w Polsce niemal wszystkie banki to ich filie. Teraz widmo upadłości powraca i trzeba mieć gotowy plan. W wersji rządu polega on na tym, że skarb państwa po jak najwyższej cenie odkupi od zachodnich właścicieli upadające, a więc bezwartościowe banki w Polsce, a następnie, zasiliwszy je naszymi pieniędzmi, rozda je niemal za darmo przyjaciołom w kraju i za granicą. Do ponownego podziału tortu w polskich finansach przymierzają się różne grupyinteresu, dysponujące obecnie wpływami w głównych partiach i służbach specjalnych.

Na pewno te ostatnie instytucje nie są przygotowane do obrony polskiego interesu. O kompetencjach polskich służb niech zaświadczy anegdota. Niedawno słuchałem generała wojska, byłego szefa jednej ze służb specjalnych. Najpierw pochwalił się nieopatrznie swoimi amerykańskimi sukcesami, a potem uparcie nazywał stindżerami stingery – sławne poręczne wyrzutnie rakiet. Szef naszego wywiadu nie zna angielskiego! Jakże bezbronne wobec wszystkich bliższych i dalszych kontrahentów jest takie państwo bez służb specjalnych. Czy jesteśmy skazani na kolonialną wegetację? Czy – jak napisał mi bardzo czcigodny człowiek – dopiero „musi przyjść nowych Polaków plemię”? Co do mnie, jestem pewny, że „nowe plemię” stoi już u drzwi.

Niedługo w Sejmie powstanie zapewne komisja konstytucyjna. Przed jesienią nikomu nie będzie zależało na nowej ustawie zasadniczej. Mimo to polecam śledzenie projektów z naciskiem na kilka tematów. Chodzi o suwerenność Polski, naturalne prawa rodziny i rodziców, prawo do życia, wolność słowa i sytuację Kościoła. Już teraz pojawiają się bowiem niezwykle groźne, zawoalowane pomysły. Należy im się przyglądać w kontekście sądownictwa unijnego, bo prawdziwym prawodawcą Unii Europejskiej są trybunały w Luksemburgu, złożone częściowo z osób niekompetentnych i podatnych na polityczny dyktat ze strony niejawnych elit.

Broniąc suwerenności, nie dajmy się zmylić utrudnieniom w ratyfikacji umów międzynarodowych. Takie utrudnienia przewiduje jedna z partii i Rzecznik Praw Obywatelskich (RPO). Najważniejszy krok w rezygnacji z suwerenności już się, niestety, dokonał. Rząd, Sejm (z chlubnym wyjątkiem kilkudziesięciu posłów) i Prezydent – wszyscy podpisali się pod fatalnym Traktatem Lizbońskim. Lech Kaczyński zrobił to, chociaż – zgodnie z dominującą wykładnią obecnej konstytucji – nie musiał. Pod rządami Traktatu dalsze zawężanie polskiego pola manewru będzie się dokonywało już nie w drodze umów międzynarodowych, tylko w wewnętrznej procedurze unijnej. Nawiasem mówiąc, RPO umieścił w swych projektach nowe źródło prawa obowiązującego w Polsce: „zwyczaje Wspólnot Europejskich lub Unii Europejskiej”. To chyba zbyteczne ustępstwo wobec super-rządu unijnego.

Polska kultura ma wiele wrodzonych wad, których uczymy się wszyscy w procesie wychowawczym. Polska rodzina upada. Kościoły powoli pustoszeją. Nie jesteśmy mesjaszem narodów. Mimo to Polska jest potrzebna światu i Kościołowi. Jest tu wiele znaków nadziei i zalążków przyszłego dobra. Być może widać to z Rzymu. Obrona mowy polskiej, za którą wdzięczność należy się Episkopatowi – to minimum. Obrona Polski jako odrębnego miejsca nadziei – to znacznie więcej. I to jest realny program pośród kryzysowego zamętu na świecie.

Marcin Masny

Wokół nowej Konstytucji.

Z inicjatywy Rzecznika Praw Obywatelskich trzej prawnicy opracowali projekty nowej Konstytucji. Jeśli prezydent podpisze Traktat Lizboński – Konstytucję trzeba będzie zmienić, gdyż Traktat utworzy nowe federalne państwo – Unię Europejską (obecna UE jest, de iure, powiązanym umowami związkiem suwerennych państw), którego poszczególne części będą korzystać zaledwie z „suwerenności podzielonej”. Suwerenność podzielona wymagać będzie stosownych, nowych zapisów w nowej Konstytucji. Obecna bowiem stanowi, że „suwerenem jest Naród Polski”, a prezydent „stoi na straży suwerenności państwowej”.

Obecna Konstytucja stanowi także, że „Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach” (art.90). Ale nowa Unia Europejska, według Traktatu Lizbońskiego, będzie nowym państwem, natomiast ww. artykuł obecnej Konstytucji polskiej nie przewiduje przekazania „kompetencji organów władzy państwowej” innemu państwu. Po wtóre – wspomniany artykuł 90 obecnej Konstytucji nie precyzuje, jakie kompetencje organów polskiej władzy państwowej mogą być przekazane „organizacji międzynarodowej” lub „organowi międzynarodowemu”, kontentując się enigmatycznym zapisem, że „niektóre”. Może to przecież oznaczać, że po kolei, stopniowo – wszystkie... W świetle przyjętej w Traktacie Lizbońskim doktryny „podzielonej suwerenności” kwestia ta powinna być precyzyjnie uregulowana, gdyż Traktat Lizboński w jednym ze swych pierwszych artykułów stanowi, że państwa tworzące UE „muszą powstrzymać się od wszelkich działań sprzecznych z celami UE”. Jako że nie znamy jeszcze celów, jakie stawiać sobie będzie nowa Unia Europejska jako nowe państwo – pojawiać się one będą w miarę upływu czasu... – jest ze wszech miar pożądane, by wyznaczyć w nowej Konstytucji precyzyjne granice tej „podzielonej suwerenności” i przekazywania na rzecz tego nowego państwa (którego zostaniemy już tylko częścią składową) „niektórych” kompetencji polskiej władzy państwowej.

Doktryna „podzielonej suwerenności” obowiązywała już w Polsce i w innych krajach tzw. demokracji ludowej w latach 70., a sformułowana została przez I sekretarza KPZR – Leonida Breżniewa; nazywała się wtedy „doktryną ograniczonej suwerenności krajów demokracji ludowych” – ograniczonej na rzecz Związku Radzieckiego, bo Związek Radziecki swoją suwerennością z „demoludami” podzielić się nie chciał. Zupełnie tak jak dzisiaj Niemcy – które niedawnym orzeczeniem Tryb...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin