Dick Philip K. - Na obraz i podobieństwo Yoanceya.doc

(114 KB) Pobierz
Philip K Dick

Philip K Dick

Na obraz i podobieństwo Yoanceya

 

Leon Sipling jęknął i odsunął papiery. W instrukcji liczącej tysiące był jedynym pracownikiem migającym się od roboty. Był prawdopodobnie jedynym yancemanem na Callisto, który w tej chwili nie robił tego, co do niego należało. Wiedziony strachem i rozpaczą połączył się przez audio z Babsonem, kontrolerem ogólnym.
   - Wydaje mi się, Bab, że jestem w kropce - powiedział zachrypniętym głosem. - Nie moglibyście wyświetlić mi obrazu do mojego miejsca? Może jakoś złapałbym rytm... - Uśmiechnął się słabo. - Poszum innych twórczych umysłów.
   Po chwili wahania, z niesympatycznym wyrazem grubo ciosanej twarzy, Babson sięgnął do przełącznika.
   - Wstrzymujesz robotę, Sip? Trzeba z tym zdążyć do wiadomości o szóstej. Według programu podczas przerwy obiadowej jest transmisja.
   Na ekranie ściennym zaczęła się już formować wizualna część postaci i Sipling przeniósł na nią całą swoją uwagę, zadowolony, że ma pretekst, aby uciec od zimnego spojrzenia Babsona.
   Ekran ukazał trójwymiarowego Yanceya, w zwykłej pozie trzy czwarte, od pasa w górę. John Edward Yancey w swojej spłowiałej koszuli roboczej; podwinięte rękawy, smagłe owłosione ręce. Mężczyzna w średnim wieku, pod sześćdziesiątkę, z opaloną twarzą, czerwonawą szyją, dobrodusznym uśmiechem i przymrużonymi oczyma - ponieważ patrzył w słońce. W tle widać było obejście - garaż, ogród kwiatowy i tył schludnego białego plastikowego domku. Yancey, spocony i zmęczony upałem i strzyżeniem trawnika, uśmiechał się do Siplinga - jak to sąsiad, który przystanął, żeby wymienić kilka niewinnych uwag na temat pogody, planety i sytuacji w najbliższej okolicy.
   - Wyobraźcie sobie - odezwał się Yancey w audiofonach na biurku Siplinga - że mojemu wnukowi Ralfowi zdarzyła się któregoś ranka cholernie głupia historia. - Mówił tonem ściszonym, bardzo osobistym. - Wiecie, jaki jest Ralf, zawsze lubi być w szkole o pół godziny wcześniej ... chce siedzieć w ławce przed wszystkimi.
   - Nadgorliwiec - burknął Joe Pines przy sąsiednim biurku. Z ekranu Yancey ciągnął dalej nie speszony, pewny siebie, sympatyczny.
   - No więc Ralf zobaczył wiewiórkę - siedziała sobie spokojnie na chodniku. Ralf przystanął, żeby się jej przyjrzeć. - Mina Yanceya była tak autentyczna, że Sipling prawie mu uwierzył. Niemal widział wiewiórkę i najmłodszego płowowłosego wnuka Yanceyów - znajome dziecko znajomego syna najbardziej znajomej - i lubianej - postaci na całej planecie.
   - I ta wiewiórka - wyjaśnił Yancey - jak to wiewiórka - zbierała orzechy. A przecież, do licha, to było całkiem niedawno, środek czerwca. Taka mała wiewióreczka - rękami pokazał rozmiary - zbierała te orzechy i chowała na zimę.
   Nagle wyraz rozbawienia i niewymuszonej swobody znikł z twarzy Yanceya i zastąpiło go poważne skupienie - bardzo znaczące. Niebieskie oczy pociemniały (dobra robota facetów od koloru). Szczęka stała się bardziej kwadratowa, stanowcza (brawo zespół androidowców!). Yancey wydawał się teraz starszy, bardziej uroczysty, imponujący, dojrzalszy. Nagle ogród znikł, a na jego miejsce pojawiło się inne tło. Yancey stał teraz mocno osadzony w pejzażu typowo kosmicznym - wśród gór, wiatrów i wielkich, starych lasów.
   - Zacząłem się zastanawiać - powiedział głosem jakby głębszym, powolniejszym. - Taka mała wiewióreczka... Skąd ona mogła wiedzieć, że nadchodzi zima? A jednak się do niej przygotowywała. - Głos nabrał wyższych tonów. - Przygotowywała się do zimy, której nigdy nie widziała.
   Sipling zesztywniał i też się przygotował - nadchodziła jego kolej.
   Joe Pines, przy swoim biurku, wyszczerzył zęby i wrzasnął:
   - Gotowe!
   - Ta wiewiórka - rzekł uroczyście Yancey - miała wiarę. Nie, oczywiście, że nigdy nie widziała nawet śladu zimy. A jednak wiedziała, że zima nadchodzi. - Mocna szczęka poruszyła się, ręka wolno uniosła do góry...
   I w tym momencie Yancey zamarł. Zastygł w bezruchu, milczący, pozbawiony głosu, przerywając swoje przesłanie w pół myśli.
   - Proszę bardzo - rzekł agresywnie Babson wygaszając Yanceya. - Pomogło ci?
   Sipling nerwowo przebierał w papierach.
   - Nie - przyznał. - Szczerze mówiąc, nic. Ale... ale ja coś wymyślę.
   - Mam nadzieję. - Twarz Babsona pociemniała złowieszczo, a jego małe, złośliwe oczka jak gdyby się jeszcze zmniejszyły. - Co się z tobą dzieje? Masz jakieś problemy domowe?
   - Wszystko będzie w porządku - mruknął Sipling, na którego wystąpiły poty. - Dziękuję.
   Na ekranie pozostał słaby zarys sylwetki Yanceya, z ustami w dalszym ciągu ułożonymi do słowa "wiedziała". Reszta była w głowie Siplinga: dalszy ciąg słów i gestów nie został wyprodukowany ani wmontowany w układ. Brakowało udziału Siplinga, a więc cała postać została nagle zatrzymana w pół słowa.
   - Wiesz co - powiedział Pines zmieszany - ja to wezmę za ciebie. Wyłącz swoje biurko, to ja się włączę.
   - Dzięki - mruknął Sipling - ale tę cholerną część mogę zrobić tylko ja. To jest gwóźdź programu.
   - Powinieneś odpocząć. Jesteś przemęczony.
   - Tak - zgodził się Sipling na granicy histerii. - Jestem wykończony.
   Było to oczywiste dla każdego w biurze. Ale tylko jeden Sipling znał przyczynę tego stanu. Tylko że Sipling z całej siły walczył, żeby jej na głos nie wykrzyczeć.

   Zasadniczej analizy środowiska politycznego na Callisto dokonywały komputery Niplanu w Waszyngtonie, ale końcowe oceny były dziełem ludzkiego personelu technicznego. Komputery mogły stwierdzić, że ustrój polityczny Callisto zmierza ku totalizmowi, ale nie potrafiły wyjaśnić, co to znaczy. Do tego, by zinterpretować ową tendencję jako niebezpieczną, potrzebni byli ludzie.
   To niemożliwe - zaprotestował Taverner. - Na Callisto istnieje stały ruch towarowy; z wyjątkiem syndykatu Ganimeda mają w garści cały handel międzyplanetarny. Wiedzielibyśmy, gdyby się tam działo coś niedobrego.
   - A skąd mielibyśmy to wiedzieć? - zapytał szef policji Kellman.    Taverner wskazał arkusze danych, wykresy i tabele liczb i procentów, które pokrywały ściany biur Policji Niplanu.
   - Zamanifestowałoby się to na sto różnych sposobów. Akcje terrorystyczne, więzienia polityczne, obozy zagłady. Słyszelibyśmy o samokrytykach, zdradach, nielojalności - o wszystkich tych głównych atrybutach dyktatury.
   - Proszę nic mylić totalizmu z dyktaturą - powiedział sucho Kellman. - Państwo totalitarne ingeruje we wszystkie sfery życia obywateli, urabia ich opinie na każdy temat. Dyktaturę może sprawować rząd albo parlament, albo wyłoniony w wyborach prezydent czy wreszcie rada duchownych, to nie ma znaczenia.
   - W porządku - Taverner dał się przekonać. - Jadę. Wezmę ludzi i zobaczymy, jak to wygląda z bliska.
   - Ale czy potraficie się zrobić na Callistotów?
   - A jacy oni są?
   - Nie jestem pewien - przyznał Kellman, w zamyśleniu spoglądając na okrywające ściany skomplikowane wykresy. - Ale obojętne, jacy są, robią się powoli jednakowi.

   Wśród pasażerów międzyplanetarnego statku pasażerskiego, który wylądował na Callisto, był Peter Taverner z żoną i dwojgiem dzieci. Z wyrazem troski na twarzy Taverner rozpoznał przy wyjściu funkcjonariuszy miejscowych służb. Pasażerowie podlegali ścisłej kontroli. Kiedy opuszczono pochylnię, funkcjonariusze ruszyli do przodu.
   Taverner wstał i zebrał swoją rodzinę.
   - Nie zwracaj na nich uwagi - powiedział do Ruth. - Mamy dobre papiery.
   Według nienagannie przygotowanych dokumentów Taverner był maklerem specjalizującym się w metalach kolorowych i poszukującym możliwości handlu hurtowego. Callisto było centrum wymiany handlowej w dziedzinie ziemi i bogactw naturalnych. Nieustanny strumień żądnych pieniądza przedsiębiorców płynął w obie strony przywożąc surowce ze słabo rozwiniętych księżyców i dostarczając maszyny górnicze z planet wewnętrznych układu.
   Taverner starannie przewiesił płaszcz przez rękę. Potężnie zbudowany mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat, mógł uchodzić za prosperującego biznesmena. Jego dwurzędowy garnitur był drogi, lecz tradycyjny, a buty wypucowane do połysku, Zważywszy to wszystko, miał szansę przejść bez problemu. Zbliżający się do wyjścia Taverner z rodziną stanowili idealny wprost obraz przedstawiciela średniej klasy międzyplanetarnej.
   - Pan przybywa w jakiej sprawie? - zapytał funkcjonariusz w zielonym mundurze, z długopisem zawieszonym w powietrzu. Sprawdzono dowody tożsamości, sfotografowano i wciągnięto do akt. Porównano EEG - zwykłe rutynowe czynności.
   - Metale kolorowe... - zaczął Taverner, ale natychmiast przerwał mu drugi urzędnik.
   - Pan jest już trzecim policjantem dziś rano. Co wy tam kombinujecie na tej Terra? - Urzędnik wpatrywał się w Tavernera intensywnie. - Mamy więcej policjantów niż duchownych.
   Starając się nad sobą panować Taverner odparł spokojnie:
   - Przyjechałem tu na odpoczynek. Ostry alkoholizm - żadna misja oficjalna.
   - To samo powiedzieli pańscy pobratymcy. - Funkcjonariusz uśmiechnął się niewesoło. - A zresztą - jeden mniej czy jeden więcej glina z Terry - co za różnica. - Otworzył barierki i skinął na rodzinę Tavernerów, żeby przechodziła. - Witajcie na Callisto. Bawcie się dobrze, miłego wypoczynku. To najszybciej rozwijający się księżyc w całym układzie.
   - Praktycznie planeta - zauważył Taverner z ironią.
   - Tylko patrzeć. - Urzędnik przejrzał jakieś raporty. - Nasi przyjaciele w waszej małej organizacji donoszą, że rozklejacie na ścianach jakieś mapy i wykresy dotyczące Callisto. Czyżbyśmy byli aż tak ważni?
   - Czysto akademickie zainteresowanie - rzekł Taverner; jeżeli przyuważyli trzech, to znaczy, że mają całą grupę. Najwyraźniej miejscowe władze były nastawione na wykrywanie wszelkiej infiltracji... Ta myśl zmroziła Tavernera.
   Ale go przepuszczają. Czyżby byli aż tak pewni siebie?
   Sprawy nie wyglądały dobrze. Wypatrując taksówki w ponu-rym nastroju szykował się do pozbierania rozproszonych członków grupy.

   Wieczorem w barze "Lampion" na głównej ulicy handlowego centrum Taverner spotkał się z pozostałymi członkami zespołu. Pochyleni nad szklaneczką whisky porównywali spostrzeżenia...
   - Jestem tu prawie od dwunastu godzin - zaczął Eckmund gapiąc się apatycznie na rzędy butelek w mrocznej głębi baru.
   W powietrzu unosił się dym cygar; szafa grająca w kącie łomotała metalicznie. - Przeszedłem się po mieście patrząc, robiąc różne obserwacje.
   - Co do mnie - powiedział Dorser - to wybrałem się do taśmoteki. Próbowałem porównać oficjalne mity z rzeczywistością Callisto. Rozmawiałem z uczonymi - z ludźmi światłymi, których spotykałem w czytelniach.
   Taverner sączył drinka.
   - No i co? Macie coś ciekawego?
   - Wiesz, najlepsza jest najprostsza metoda na chybił trafił - uśmiechnął się krzywo Eckmund. - Łaziłem zwyczajnie po jakiejś ulicy slumsów i próbowałem rozmów z ludźmi na przystanku autobusowym. Zacząłem narzekać na władze: na autobusy, na kanalizację, podatki - na wszystko. Natychmiast się przyłączyli. I to tak od serca, bez wahania. I bez strachu.
   - Legalny rząd - skomentował Dorser - ma zwykłą archaiczną strukturę. System dwupartyjny; jedna partia trochę bardziej konserwatywna od drugiej - nie ma właściwie między nimi żadnej zasadniczej różnicy. Ale obie wybierają kandydatów w jawnych wyborach wstępnych biorąc pod uwagę głosy wszystkich zarejestrowanych wyborców. - Po jego twarzy przebiegł skurcz rozbawienia. - Wzorowa demokracja. Podręcznikowa. Same szczytne slogany: wolność słowa, zebrań i religii, te rzeczy. Braliśmy to. Elementarz.
   Cała trójka zamilkła na chwilę.
   - Są więzienia - odezwał się wolno Taverner. - W każdym społeczeństwie zdarzają się pogwałcenia prawa.
   - Odwiedziłem jedno z nich - rzekł Eckmund bekając. - Złodziejaszki, mordercy, zbiegli dłużnicy, bandziory - to samo co wszędzie.
   - A nie ma więźniów politycznych?
   - Nie. - Eckmund podniósł głos. - Możemy mówić dowolnie głośno. Nikogo to nie obchodzi, nawet władzy.
   - Pewnie po naszym wyjeździe zamkną z kilka tysięcy ludzi - mruknął Dorser w zamyśleniu.
   - Mój Boże - odparł Eckmund. - Przecież każdy może opuścić Callisto, kiedy chce. A w państwie policyjnym granice muszą być zamknięte. Ich granice są szeroko otwarte - ludzie się kręcą w te i we w te.
   - Może to jakiś pierwiastek chemiczny w pitnej wodzie - zasugerował Dorser.
   - Ale jak, do diabła, mogą mieć system totalitarny bez terroryzmu? - rzucił retoryczne pytanie Eckmund. - Daję głowę, że nie mają policyjnej kontroli myśli. Tu praktycznie strach nie istnieje.
   - Ale w jakiś sposób wywierają na ludziach presję - nalegał Taverner.
   - W każdym razie nie metodami policyjnymi - powiedział z naciskiem Dorser. - Nie siłą i brutalnością. Nie przez aresztowania, więzienia i przymusowe roboty.
   - Gdyby to było państwo policyjne - rzekł z namysłem Eckmund - to byłby jakiś ruch oporu. Jakaś grupa wywrotowa mająca na celu obalenie władz. Ale w tym kraju możesz otwarcie narzekać; możesz sobie kupić czas na antenie radiowej i telewizyjnej, miejsce w gazetach - co chcesz. - Wzruszył ramionami. - Skąd w takich warunkach podziemny ruch oporu? To bzdura.
   - A jednak - rzekł Taverner - ci ludzie żyją w systemie jednopartyjnym, z obowiązującą linią partyjną i oficjalną ideologią. Widać po nich skutki starannie kontrolowanego państwa totalitarnego. Są królikami doświadczalnymi - bez względu na to, czy sobie zdają z tego sprawę, czy nie.
   - A czy mogliby nie zdawać sobie z tego sprawy?
   Taverner, zakłopotany, potrząsnął głową.
   - Też uważam, że to niemożliwe. Ale musi działać tu jakiś mechanizm, którego nie rozumiemy.
   - Wszystko stoi otworem. We wszystko mamy wgląd.
   - Pewnie szukamy nie tego, co trzeba. - Taverner od niechcenia spoglądał na ekran telewizyjny nad barem. Zwykły muzyczno-taneczny program z gołymi dziewczynkami właśnie się kończył i ukazała się męska twarz. Sympatyczny, pięćdziesięcioletni mężczyzna o okrągłym obliczu, szczerych niebieskich oczach, niemal dziecinnie ruchliwych ustach i z aureolą delikatnych ciemnych włosków wokół lekko odstających uszu.
   - Przyjaciele - zagrzmiała postać z ekranu. - Miło mi, że mogę dziś wieczór być z wami. Chciałbym sobie z wami pogadać.
   - Reklama - rzekł Dorser gestem zamawiającym u mechanicznego barmana następnego drinka.
   - Kto to jest? - zainteresował się Taverner.
   - Ten sympatyczny piernik? - Eckmund przeglądał swoje notatki. - Popularny komentator. Nazywa się Yancey.
   - Czy on jest członkiem rządu?
   - Nic o tym nie wiem. To taki domorosły filozof. W stoisku z gazetami znalazłem jego życiorys. - Eckmund podał szefowi broszurkę w wesołych kolorach. - O ile się zorientowałem, zupełnie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin