Hodgson Hope William - Dom na granicy światów.rtf

(339 KB) Pobierz

 

      William                                         Dom

      Hope                                              na granicy

      Hodgson                                        światów

 

Z rękopisu znalezionego w 1877 roku

przez panów Tonnisona

i Berreggnoga w ruinach

na południe od wioski Kraighten

w zachodniej części Irlandii.

Przedłożone tutaj z przypisami.

Tłumaczyła

Małgorzata Targowska-Grabińska

Czytelnik • Warszawa 1985

Tytuł oryginału angielskiego The House on the Borderland

Okładkę i kartę tytułową projektował Władysław Brykczyński

Wiersze na stronach 6, 9 i 10 w tłumaczeniu Bohdana Zadury

© Copyright for the Polish edition by

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”

Warszawa 1985

ISBN 83-07-01290-2

„Czytelnik”. Warszawa 1985. Wydanie I.

Nakład 50 320 egz. Ark, wyd. 7,1; ark, druk. 10,25.

Papier druk, m/gł, ki. IV, «S g, 82X104. Oddano

do składania 21 III 1984 r. Podpisano do druku

28 XII 1984 r. Druk ukończono w lutym 1985 r.

Zakłady Graficzne w Toruniu

Zam, wyd. 906; druk. 1593. T-87

Printed in Poland

Memu Ojcu

(który przemierza bezdroża wieków)

Otwórz drzwi

I zamień się w słuch!

Tylko grzmot przytłumiony przez wiatr i lśni

We łzach nów

Księżyca. I, w wyobraźni,

Ślad znikającego

Blasku stóp —

Poza tą nocą ze Zmarłym.

Pst! Słuchaj, jak

W ciemności wiatr

Smutnie łka.

Nie wzdychaj, nie szepcz, wsłuchaj się w błysk

Który straconą depcze wieczność,

W głos, co umierać każe ci.

Nic nie mów, słuchaj tylko, pst!

Wstęp

Wiele godzin rozmyślałem na temat historii przedstawionej w tej książce. Kilka razy, przypominając sobie o obowiązkach redaktora, ulegałem pokusie, aby ją „ustylizować” — jeżeli wolno mi użyć tak niezręcznego wyrazu — instynktownie jednak czułem, że nie powinienem tego robić, aby nie psuć prostoty stylu opowiadania.

Mówiąc zaś o samym rękopisie, trzeba było mnie zobaczyć w chwili, gdy powierzono go mej opiece i kiedy z ciekawością zacząłem przeglądać jego pożółkłe stronice, nie zagłębiając się jednak zbytnio w ich treść. Wygląda jak mały gruby zeszyt, którego kartki z wyjątkiem kilku stron wypełnia drobne, staroświeckie, niemniej całkiem wyraźne pismo. Wciąż jeszcze przepełnia mnie osobliwy delikatny zapach zatęchłej jamy i podświadomie czuję w palcach dotyk wilgotnych rozpadających się stron.

Dobrze pamiętam pierwsze wrażenie, jakie odniosłem po nieuważnym i wyrywkowym zaznajomieniu się z treścią rękopisu; opowiedziana historia wydała mi się całkiem nieprawdopodobna.

Ale później, wyobraźcie sobie, jak wieczorem siedzę wygodnie w fotelu i spędzam z grubym zeszytem długie, samotne godziny. No i ta nagła zmiana w moich sądach! Zacząłem patrzeć na pożółkłe stronice z prawdziwym niedowierzaniem. Bo oto, jakby w nagrodę za mą uwagę, z fantastycznej na pozór opowieści zaczął się wyłaniać przekonujący zwarty ciąg obrazów, który zainteresował mnie dużo bardziej od samego

szkieletu opowieści czy też historii, chociaż muszę przyznać, że wolę to pierwsze określenie. Odkryłem większą historię w tej mniejszej i paradoks ten wcale nie jest paradoksem.

Czytając unosiłem Zasłonę Niewiarygodności, która zaślepia umysł. Powoli zagłębiałem się w nieznane. Wędrowałem wśród nieporadnych urywanych zdań i w końcu nie mogłem im nic zarzucić, zrozumiałem bowiem, że urywane zdania okaleczonej opowieści dużo lepiej od mej ambitnej stylizacji oddają przeżycia starego samotnika nieistniejącego już domu.

Nie chcę się rozwodzić na temat niesamowitej historii opowiedzianej językiem prostym i chropawym. Oto leży przed wami. Zawarta w niej opowieść powinna być odczytana na swój własny sposób przez każdego Czytelnika w zależności od jego zdolności i chęci. A tym z was, którym nie uda się wytropić zaciemnionego obrazu i idei tego, co potocznie nazywamy piekłem i niebem, obiecuję, że historia ta nawet bez żadnych podtekstów dostarczy wielu dreszczy emocji.

Jeszcze jedna uwaga i przestanę się narzucać. Kuliste ciała na niebie, tak jak zostały przedstawione, wydają się zdumiewającym opisem — jeśli nie „dowodem” — stanu naszych myśli i uczuć w świecie Rzeczywistości. Nie chcę tutaj sugerować całkowitej anihilacji trwałej rzeczywistości Materii, jako osi i szkieletu Maszyny Wieczności. Ale tenże właśnie opis uświadamia nam różne idee istnienia światów myśli i uczuć działających w związku z naturalnym porządkiem rzeczy i odpowiednio od niego uzależnionych.

William Hope Hodgson

„Glaneifion”

Borth,

Cardiganshire.

17 grudzień 1907 r.

Żal

Głód straszny włada piersią moją,

Że Boża pięść z całego świata

Wycisnąć zdoła nie myślałem

Tak gorzki wyciąg niepokoju,

Ból taki, jaki dziś ulata,

Gdy serce smutne, roztrzaskane!

Krzykiem jest każdy tchnienia powiew,

Agonię serca dzwon wydzwania,

W mózgu myśl jedna się rozpiera,

Że nigdy więcej; nigdy bowiem

(Poza boleścią wspominania)

Nie dotknę ciebie, ciebie nie ma.

Szukam cię w pustce nocy, ginie

Mój głos w straszliwej nocnej ciszy,

Oto tron nocy niezmierzony

W potworną zmienia się świątynię,

Nikt we wszechświecie mnie nie słyszy,

Gwiazd tylko biją, biją dzwony.

Złakniony pełznę ku brzegowi,

Od serca Morza wreszcie może

Wytchnieniem jakimś mnie obdarzy,

Cóż! głosy z niezgłębionych toni

Jakby pytały nieświadome,

Dlaczego nie jesteśmy razem!

Sam — gdzie by stopa ma stanęła,

Choć z tobą miałem cały świat,

Imadło bólu pierś obraca

Przez tę, co była, lecz wpłynęła

W Próżnię, co kruszy życia ład,

Gdzie nie ma nic i nic nie wraca.

Te strofy znalazłem, napisane ołówkiem, na kawałku papieru przyklejonego przed kartą tytułową rękopisu. Wyglądały, jakby napisane zostały wcześniej niż rękopis.

ROZDZIAŁ I

Odkrycie rękopisu

Na zachodzie Irlandii, u stóp niskiego wzgórza, leży mała wioska Kraighten. Wokół niej rozpościera się ponura i bardzo niegościnna kraina, gdzie tu i ówdzie można spotkać ruiny dawno opuszczonej zagrody — jakiś sterczący szkielet bez dachu. Okolica jest bezludnym pustkowiem; gdzieniegdzie wyrastają faliste wzgórza, pokryte cienką warstwą ziemi.

Chociaż Kraighten leży daleko od znanych szlaków, właśnie tam postanowiłem z moim przyjacielem Tonnisonem spędzić wakacje. Tonnison natknął się na wioskę ubiegłego lata, całkiem przypadkowo, w czasie długiej pieszej wędrówki, i odkrył wtedy możliwość łowienia ryb w małej, przepływającej opodal rzeczce bez nazwy.

Wspomniałem o rzeczce bez nazwy, chciałbym także dodać, że żadna ze znanych mi map nie podaje ani nazwy wioski, ani też strumienia. Jakby całkiem umknęły uwadze, gdyż nawet w zwykłych przewodnikach nie ma o nich żadnej wzmianki. Być może przyczynił się do tego częściowo fakt, że najbliższa stacja kolejowa, Ardrahan, oddalona jest od wioski o jakieś czterdzieści mil.

Kiedy przyjechałem z przyjacielem do Kraighten, był wczesny ciepły wieczór. Poprzedniej nocy dotarliśmy do Ardrahan, gdzie udało nam się wynająć pokój w budynku wiejskiej poczty. Nazajutrz, skoro świt, z duszą na ramieniu, wgramoliliśmy się do typowo irlandzkiej dwukółki i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Cały dzień trwała podróż po szlakach tak wyboistych, że aż trudno je sobie wyobrazić, a jej skutkiem było nasze ogromne zmęczenie i zły

humor. A przecież musieliśmy jeszcze rozbić namiot i złożyć bagaż, zanim można było pomyśleć o posiłku czy odpoczynku. Woźnica pomógł nam przy rozładunku i wkrótce namiot stanął na małej łączce w pobliżu wioski, nie opodal rzeczki.

Po ułożeniu rzeczy pożegnaliśmy woźnicę, który koniecznie chciał zdążyć do domu przed zmrokiem, i umówiliśmy się, że wróci po nas pod koniec przyszłego tygodnia. Obliczyliśmy, że jedzenia powinno nam wystarczyć na czternaście dni, wodę można było czerpać ze strumienia; paliwa pewnie też nie zabraknie, zabraliśmy bowiem piecyk naftowy. Pogoda zapowiadała się wspaniała.

Był to pomysł Tonnisona, żeby zamieszkać w namiocie, a nie w chłopskiej chałupie. Twierdził, że za żadne skarby świata nie chce dzielić izby z liczną rodziną czerstwych Irlandczyków, wolałby też uniknąć widoku świńskiego chlewu w kącie i stada brudnych kur kupkających na głowy. Nie ma też najmniejszej ochoty dławić się dymem z torfu, szczelnie wypełniającym wnętrza irlandzkich chat.

Tonnison rozpalił kuchenkę i zabrał się do krajania boczku, którego grube plastry rzucał na patelnię, ja tymczasem wziąłem czajnik i ruszyłem w kierunku rzeczki po wodę. Po drodze musiałem przejść obok grupki wieśniaków, którzy przyglądali mi się wyraźnie zaciekawieni, ale bez oznak wrogości. Żaden jednak nie odważył się przemówić.

Kiedy wracałem z czajnikiem pełnym wody, zbliżyłem się do nich i skinąłem przyjaźnie głową — odpowiedzieli podobnie — i od niechcenia zapytałem, czy ryby biorą w pobliskiej rzeczce. Kręcili w milczeniu głowami i wytrzeszczali na mnie zdziwione oczy. Powtórzyłem pytanie, tym razem kierując je w stronę wielkiego ponurego mężczyzny, który stał

najbliżej, ale znowu nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Raptem zagadnięty wieśniak zwrócił się do kolegi i powiedział coś szybko w języku, którego nie zrozumiałem; w jednej chwili wszyscy zaczęli mówić i wreszcie domyśliłem się, że słyszę najczystszy irlandzki język. Z kolei mężczyzna, którego zaczepiłem, zadał mi jakieś pytanie. Kręciłem głową dając do zrozumienia, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi i tak staliśmy naprzeciwko siebie absolutnie nie mogąc się dogadać, gdy nagle usłyszałem głos Tonnisona. Przyjaciel niecierpliwił się, że tak długo nie wracam z czajnikiem. Ukłoniłem się grupie wieśniaków i nie przestając się uśmiechać, zacząłem odchodzić. Odpowiedzieli także ukłonem i uśmiechem. Na ich twarzach wciąż malowało się zdziwienie.

Było oczywiste, rozmyślałem w drodze do namiotu, że mieszkańcy nielicznych chat na pustkowiu nie znają wcale angielskiego. Kiedy napomknąłem o tym przyjacielowi, wyjaśnił, że jest to dość częste zjawisko w tej części kraju, gdzie ludzie najczęściej żyją i umierają w odległych wioskach bez jakichkolwiek kontaktów z zewnętrznym światem.

— Szkoda, że nie poprosiliśmy woźnicy, aby posłużył nam za tłumacza — zauważyłem, kiedy zasiedliśmy do posiłku. — Tutejsi ludzie muszą zachodzić w głowę, po co przyjechaliśmy.

Tonnison przyznał mi rację i zamilkł.

Później, kiedy głód został już zaspokojony, porobiliśmy plany na następny dzień i po wypaleniu fajki opuściliśmy klapę namiotu z zamiarem udania się na spoczynek.

— Mam nadzieję, że żaden z tutejszych wieśniaków niczego nam nie ukradnie — rzuciłem zaniepokojony, przykrywając się kocami.

Tonnison powiedział, że nie przypuszcza, aby ktoś ośmielił się wejść do namiotu, kiedy jesteśmy w środku, a potem zaproponował, abyśmy umieścili wszystkie rzeczy w wielkiej skrzyni przeznaczonej na prowiant. Zgodziłem się i wkrótce zmorzył nas sen.

Skoro świt pobiegliśmy wykąpać się w rzeczce, po czym z apetytem rzuciliśmy się na smakowite śniadanie. Sprawdziliśmy sprzęt rybacki, a po sprzątnięciu i zabezpieczeniu namiotu ruszyliśmy nad rzekę w miejsce, które przyjaciel poznał w czasie swej poprzedniej wizyty.

Cały dzień z zapałem łowiliśmy ryby, oddalając się coraz bardziej w górę strumienia. Wieczorem kosz pełen był wspaniałej zdobyczy. Po powrocie do wioski urządziliśmy prawdziwą ucztę i odłożywszy kilka dorodnych ryb na śniadanie, resztę ofiarowaliśmy grupie wieśniaków, którzy stali w pełnej szacunku odległości, z ciekawością obserwując nasze poczynania. Ich wdzięczność nie miała granic; dziękowali nam, oczywiście, w niezrozumiałym rodzimym irlandzkim języku.

W ten sposób na łowieniu i smażeniu ryb upłynęło kilka dni. Z prawdziwą przyjemnością odkryliśmy, że wieśniacy są do nas nastawieni przyjacielsko, żaden nie zakradł się do namiotu i nic nam nie zginęło.

Do Kraighten przyjechaliśmy we wtorek, a w niedzielę dokonaliśmy wielkiego odkrycia. Do tej pory zawsze spacerowaliśmy w górę strumienia, w niedzielę jednak po ustawieniu wędek na brzegu, zabraliśmy prowiant i wyruszyliśmy na długą przechadzkę w zupełnie odwrotnym kierunku. Dzień był pogodny, mieliśmy przed sobą mnóstwo czasu. Około południa zatrzymaliśmy się na lunch, który zjedliśmy na wielkiej płaskiej skale, niedaleko brzegu strumienia. Potem odpoczywaliśmy

przez chwilę paląc fajki, aż wreszcie znudzeni bezczynnością ruszyliśmy dalej.

Prawie całą godzinę szliśmy przed siebie, beztrosko rozmawiając na różne tematy. Od czasu do czasu przyjaciel, który jest trochę malarzem, przystawał i robił pobieżne szkice co ciekawszych fragmentów dzikiego krajobrazu.

Nieoczekiwanie rzeczka, której brzegu staraliśmy się trzymać, urwała się gwałtownie, zupełnie jakby zapadła się pod ziemię.

              O Boże — krzyknąłem — kto by się tego spodziewał? — Otworzyłem szeroko oczy, całkiem oniemiały, a potem spojrzałem na Tonnisona. Z dziwnym wyrazem twarzy przyglądał się miejscu, w którym zniknął strumień.

W końcu przemówił:

              Chodźmy trochę dalej, może znów się pokaże, w każdym razie rzecz jest warta sprawdzenia.

Zgodziłem się i znów podjęliśmy marsz, tym razem bez wyraźnego planu, niepewni, w którym kierunku prowadzić poszukiwania. Przeszliśmy pewnie około mili, kiedy Tonnison, który cały czas rozglądał się wokół ciekawie, stanął jak wryty i przysłonił ręką oczy.

              Spójrz — odezwał się po chwili — to chyba mgła, tam po prawej stronie obok tej wielkiej skały? — I wskazał ręką.

Spojrzałem we wskazanym kierunku i wydało mi się, że coś widzę, i powiedziałem mu to niezbyt pewnie.

              W każdym razie — zdecydował przyjaciel — musimy sprawdzić. — To mówiąc ruszył naprzód, a ja posłusznie za nim. Najpierw weszliśmy między krzaki, a potem na szczyt wysokiej, pokrytej głazami skarpy, skąd rozpościerał się widok na gąszcz krzewów i drzew.

              Czyżbyśmy natrafili na oazę w tej kamiennej pustyni? — mruknął Tonnison rozglądając się wokół z zaciekawieniem. Nagle zamilkł i

utkwił wzrok w jednym punkcie. Szybko spojrzałem w tamtą stronę. Gdzieś daleko, jakby ze środka pokrytej lasem niziny, wysoko w niebo wyrastał potężny słup pyłu wodnego, a padające nań promienie słońca mieniły się licznymi barwami tęczy.

              Cudowne! — krzyknąłem.

              Tak — przyznał zatopiony w myślach przyjaciel. — To musi być wodospad. A może jest to miejsce, z którego strumyk ponownie wypływa. Chodźmy się przekonać.

Zbiegliśmy ze zbocza skarpy zanurzając się w gęstwinę drzew i krzewów. Splątane gałęzie krzaków i zwisające nad nimi konary drzew nadawały okolicy ponury wygląd; pomimo panującego wszędzie mroku zdołałem zauważyć wiele drzew owocowych, a także gdzieniegdzie niewyraźne ślady dawno porzuconej uprawy. Przyszło mi na myśl, że przedzieramy się przez wielki i zapuszczony ogród. Podzieliłem się swym odkryciem, z przyjacielem, który stwierdził, że być może mam rację.

Cóż to było za dzikie, przygnębiające i ponure miejsce! W miarę posuwania się naprzód coraz wyraźniej czułem atmosferę opuszczenia i nieruchomej martwoty starego ogrodu i wstrząsnęły mną dreszcze. Oczami wyobraźni widziałem różne dziwne stwory czające się między splątanymi krzakami. Nawet w powietrzu kryło się coś tajemniczego. Myślę, że Tonnison był tego samego zdania, chociaż nic nie powiedział.

W końcu zatrzymaliśmy się. Zza drzew dochodził jakiś hałas. Tonnison pochylił się i zaczął nasłuchiwać. Dźwięk stawał się wyraźniejszy; przypominał przeciągły ostry monotonny ryk, nadchodzący skądś z daleka. Ogarnęło mnie dziwne, trudne do opisania uczucie niepokoju. Cóż za niesamowite miejsce przyszło nam odwiedzić? Spojrzałem z ciekawością na przyjaciela, pragnąc odgadnąć jego myśli. Tonnison stał

wyraźnie zaskoczony i nagle w jego oczach zapalił się błysk zrozumienia. Skinął głową i wykrzyknął z przekonaniem:

              To wodospad. Rozpoznaję teraz ten dźwięk. — I energicznie zaczął przedzierać się przez krzaki. Ruszyłem za nim i po chwili szum spadającej wody stał się całkiem wyraźny, co przekonało nas, że idziemy we właściwym kierunku. Jeszcze parę kroków i odniosłem wrażenie, że szum wydobywa się tuż spod naszych stóp, chociaż wciąż otaczały nas tylko drzewa i krzaki.

              Uważaj! — krzyknął Tonnison, w moją stronę. — Patrz pod nogi. — Wreszcie wynurzywszy się z gęstwiny znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, a przed nami, w odległości kilkunastu kroków, otwierała się ogromna przepaść, z głębi której dochodził szum wodospadu i wydobywał się wysoki słup pyłu wodnego.

Przez dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu podziwiając ten niecodzienny widok. Potem przyjaciel zbliżył się ostrożnie do krawędzi przepaści. Ruszyłem za nim i obaj spojrzeliśmy w dół, poprzez wrzącą kipiel, na potężną masę spienionej wody, która wytryskała ze skalnej ściany około stu stóp pod nami.

              Mój Boże! — krzyknął Tonnison.

Milczałem zupełnie oszołomiony. Widok był nieoczekiwanie wspaniały, jakby nie z tego świata, chociaż to drugie określenie przyszło mi na myśl znacznie później.

Spojrzałem na przeciwległy brzeg przepaści i wśród pyłu wodnego zobaczyłem ruiny potężnej budowli. Łagodnie położyłem dłoń na ramieniu Tonnisona. Obejrzał się przestraszony, wyciągnąłem rękę w stronę ruin. Jego wzrok powędrował za mym palcem i oczy rozbłysły mu nagłym podnieceniem.

              Chodźmy tam — zaproponował, starając się przekrzyczeć szum wody. — Koniecznie musimy zwiedzić te ruiny. To miejsce na pewno kryje w sobie jakieś tajemnice. Czuję to przez skórę. — I ostrożnie zaczął

iść wzdłuż krawędzi przepaści. Kiedy podeszliśmy do rozpadających się murów, przekonałem się, że moje pierwsze wrażenie było słuszne. Bez wątpienia natrafiliśmy na pozostałości jakiegoś domu; odkryłem jednak, iż nie został on zbudowany nad samą przepaścią, jak poprzednio myślałem, ale na samym końcu potężnego skalnego wzniesienia, które wyrastało około sześćdziesięciu stóp nad otchłanią. W rezultacie wykruszone ruiny sprawiały wrażenie, jakby zawisły w powietrzu.

Stanąwszy na wprost zmurszałych ścian, postanowiliśmy wspiąć się na wystający masyw skalny. Nigdy nie zapomnę uczucia obezwładniającego strachu połączonego z zawrotem głowy, kiedy spojrzałem w niezbadaną otchłań — w czeluści, z których dochodził grzmot spadającej wody i unosił się całun pyłu wodnego.

Zbliżywszy się do ruin, obeszliśmy je dookoła i natknęliśmy się na zwały gruzu i kamieni. Po dokładniejszych oględzinach ruiny wydały się częścią zewnętrznej ściany jakiejś kolosalnej budowli. Mury były grube i solidnie zbudowane, nie mogłem jednak w żaden sposób wydedukować, jakie było ich pierwotne przeznaczenie. Co stało się z resztą domu lub zamku, czymkolwiek była osobliwa budowla, jaka kiedyś wznosiła się w tym miejscu?

Oddaliłem się od ruin i podszedłem do skraju przepaści, zostawiając Tonnisona zajętego systematycznym przeszukiwaniem zwałów gruzu i kamieni. Dokładnie obejrzałem powierzchnię ziemi w pobliżu krawędzi otchłani ciekaw, czy nie znajdę jeszcze jakichś pozostałości budowli. Nie zauważyłem jednak żadnych śladów i zdziwiło mnie to niepomiernie.

Nagle usłyszałem nawoływania Tonnisona i nie zwlekając szybko pobiegłem po skalnym występie w stronę ruin. Najpierw przestraszyłem się, że może przyjacielowi coś się przydarzyło, ale potem uspokoiłem się tłumacząc sobie, iż mógł dokonać jakiegoś odkrycia.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin