Proulx_Annie_E._-_Tajemnica_Brokeback_Mountain.doc

(162 KB) Pobierz

ANNIE PROULX

 

 

 

TAJEMNICA

BROKEBACK

MOUNTAIN

 

 

 

Przekład

Konrad Majchrzak

 

 

 

 

 

DOM WYDAWNICZY REBIS

Poznań 2OO6

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ennis del Mar budzi się przed piątą, wiatr kołysze przyczepą kempingową, świszcze w szparach wokół aluminiowych drzwi i ram okiennych. Wiszące na gwoździu koszule drżą delikatnie. Mężczyzna wstaje, drapie się w pokryte trójkątem posiwiałych włosów podbrzusze; powłócząc nogami, podchodzi do kuchenki gazowej, wsypuje resztki kawy do poobijanego emaliowanego rondla; niebieski płomień spowija naczynie. Odkręca kurek i oddaje do zlewu mocz, wciąga koszulę i dżinsy, znoszone buty, uderza obcasami o podłogę, żeby weszły do końca. Wiatr z hukiem omiata zakrzywione ściany przyczepy, poprzez jego wycie Ennis słyszy chrzęst drobnego żwiru i piasku. Na szosie może być ciężko z tą przyczepą dla koni. Musi się spakować i wynieść stąd jeszcze tego ranka. Kolejne ranczo wystawiono na sprzedaż; wczoraj wywieziono resztę koni, zapłacono ludziom. „Daj je temu oszukańcowi od nieruchomości, ja stąd wybywam, powiedział właściciel, kładąc klucze na dłoni Ennisa. Pewnie będzie musiał przeczekać u swojej zamężnej córki, dopóki nie znajdzie innej roboty. W tej jednak chwili przepełnia go radość, ponieważ Jack Twist pojawił mu się we śnie.

Zwietrzała kawa wrze; zanim zdąży wykipieć, chwy­ta rondel, wlewa ją do brudnego kubka i dmucha na czarny płyn, pozwala, by tafla snu przysunęła się bliżej. Jeśli nie będzie zbytnio skupiał na tym śnie uwagi, może czerpać z niego przez cały dzień, przywrócić tamten dawny czas na zboczu zimnej góry, kiedy świat należał do nich i wszystko wydawało się słuszne. Wiatr uderza gwałtownie w przy­czepę niczym wielka gruda ziemi spadająca z wywrotki, uspokaja się, zamiera, zapada chwila ciszy.

 

 

Wychowali się na małych, biednych ranczach, w dwóch przeciwległych zakamarkach tego samego stanu, Jack Twist w Lightning Flat, przy granicy z Montaną, Ennis del Mar niedaleko Sage w pobliżu granicy z Utah; dwaj wiejscy chłopcy bez szkoły średniej, bez perspektyw, skazani na ciężką pracę i na niedostatek, obaj nieokrzesani, nie przebierający w słowach, nauczeni żyć bez uzewnętrzniania uczuć. Ennis, wychowywany przez starszego brata i siostrę po tym, jak ich rodzice wypadli z trasy na jedynym zakręcie Drogi Zdechłego Konia, zostawiając w spadku dwadzieścia cztery dolary gotówką i ranczo obciążone dwukrotnie przekraczającą jego wartość hipoteką, w wieku czternastu lat wystąpił o prawo jazdy dla nieletnich, bo pozwalało mu ono pokonywać drogę z rancza do szkoły w godzinę.

Pick-up, którym jeździł, był stary, nie miał ogrzewania, jedną tylko wycieraczkę i zdarte opony; kiedy wysiadła skrzynia biegów, nie było pieniędzy na naprawę. Chciał iść do liceum, wydawało mu się, że jest w słowie liceum coś takiego, co wyróżni go spośród innych, ale samochód zepsuł się za wcześnie i skazał go na pracę na ranczu.

W1963 roku, kiedy poznał Jacka Twista, był zaręczony z Almą Beers. Zarówno Jack, jak i Ennis utrzymywali, że oszczędzają pieniądze na małe ranczo; w przypadku Ennisa oszczędzanie zaowocowało dwoma pięciodolarowymi banknotami schowanymi w puszce po tytoniu. Tamtej wiosny, spragnieni jakiejkolwiek roboty, zgłosili się do Biura Zatrudnienia Pracowników Farm i Rancz, na liście znaleźli się obaj, jeden jako pasterz, drugi jako nadzorca obozowiska przy tym samym wypasie owiec na północ od Signal. Letnie pastwiska leżały powyżej linii drzew, na zboczach Brokeback Mountain, terenach należących do rządowej Agencji Leśnictwa. Dla Jacka Twista miało to być już drugie lato na tej górze, dla Ennisa pierwsze. Żaden z nich nie miał jeszcze dwudziestu lat.

Podali sobie ręce w małej, dusznej przyczepie kempingowej służącej za kantorek. Stali obok stołu zarzuconego zapisanymi kartkami papieru, z bakelitowej popielniczki wysypywały się niedopałki. Trójkąt białego światła, wciskającego się do środka przez krzywo wiszące żaluzje, przecinał co chwilę cień ręki brygadzisty. Joe Aguirre miał falujące włosy w kolorze papierosowego popiołu z przedziałkiem pośrodku głowy; właśnie ich instruował:

— Agencja Leśnictwa wyznaczyła specjalne kawałki terenu pod obozowiska. Mogą się znajdować nawet o parę mil od miejsca, gdzie wypasamy owce. Drapieżniki powodują duże straty, bo w nocy nikt nie ma na nie oka. Ma być tak: obozowy w obozie głównym, tam gdzie nakazuje Agencja, ale PASTUCH — krawędź dłoni zwrócił w stronę Jacka — ustawia chyłkiem namiot przy owcach, w niewidocznym miejscu, i w nim ŚPI. Kolację, śniadanie jeść w obozie, ale SPAĆ Z OWCAMI, na sto procent, ŻADNYCH OGNISK, ŻADNYCH ŚLADÓW. Codziennie rano zwijać pałatkę, na wypadek jakby leśni węszyli w okolicy. Wziąć psy, strzelbę, spać na miejscu. Zeszłego lata było prawie dwadzieścia pięć procent cholernych strat. Nie chcę, żeby się to powtórzyło. TY — powiedział do Ennisa, obejmując wzrokiem zmierzwione włosy, duże podrapane dłonie, rozdarte dżinsy, rozchełstaną, pozbawioną guzików koszulę — w piątki w samo południe masz być przy moście z listą tego, co potrzebne na następny tydzień i z mułami. Ktoś przywiezie zaopatrzenie pick-upem. — Nie pytał, czy Ennis ma zegarek, tylko z pudełka stojącego wysoko na półce wyjął tandetny, okrągły zegarek kieszonkowy na splecionym sznurku, nakręcił go, nastawił i rzucił młodemu człowiekowi, jakby nie było warto sięgać do niego ręką. — JUTRO RANO zawieziemy was do miejsca, z którego zaczynacie. — Para nieudaczników zmierzająca donikąd.

Znaleźli bar i całe popołudnie pili piwo. Jack opowiedział Ennisowi o ubiegłorocznej burzy z piorunami, która zabiła na zboczu góry czterdzieści dwie owce, o ich osobliwym odorze i o tym, jak się po śmierci rozdęły, dodał, że tam na górze potrzeba dużo whiskey.

Powiedział, że zastrzelił orla, i odwrócił głowę, żeby pokazać pióro z jego ogona wetknięte za opaskę u kapelusza. Na pierwszy rzut oka Jack sprawiał całkiem miłe wrażenie, miał kręcone włosy i był skory do śmiechu, ale jak na niewysokiego mężczyznę był nieco za ciężki w zadku, a kiedy się uśmiechał, pokazywał wystające zęby, nie na tyle co prawda sterczące, żeby mógł wyjadać popcorn przez wąską szyjkę dzbanka, ale rzucające się w oczy. Uwielbiał rodeo, nosił pasek ze sprzączką typową dla ujeżdżaczy byków, buty miał zdarte na wylot, z dziurami nie do załatania i wyrywał się w świat, gdziekolwiek, byle jak najdalej od Lightning Flat.

Ennis, niechlujny, z garbatym nosem, pociągłą twarzą i nieco zapadniętą klatką piersiową, z długimi nogami i krótkim tułowiem, był muskularny, ciało miał giętkie, idealne do konnej jazdy i do bójki. Miał też doskonały refleks i był takim dalekowidzem, że nie znosił czytać niczego prócz katalogu siodeł Hamleya.

Owce i konie wyładowano z ciężarówek i z przyczep w miejscu, w którym zaczynał się szlak, a krzywonogi Bask pokazał Ennisowi, jak ma objuczać muły — u każdego dwie paki po bokach i bagaż na grzbiet, wszystko mocno przymocowane podwójnym wiązaniem na krzyż i zabezpieczone węzłem zaciskowym.

— Nigdy nie zamawiaj zupy. Te skrzynki z zupą nielekko jest przymocować — powiedział.

Trzy pasterskie szczeniaki znalazły się w koszu, najsłabszy za pazuchą u Jacka, który uwielbiał małe psy. Ennis wybrał sobie na wierzchowca dużego kasztanka zwanego Cygarowy Pet, Jack gniadą klacz, która okazała się wyjątkowo płochliwa. W rządku zapasowych koni znalazł się też myszaty siwek, który spodobał się Ennisowi. Ennis i Jack, psy, konie i muły, tysiąc owiec z jagniętami popłynęli jak rzeka brudnej wody szlakiem ciągnącym się z początku pomiędzy drzewami, a wyżej, ponad ich linią, przecinającym wielkie połacie ukwieconych łąk bez ustanku omiatanych zmiennym wiatrem.

Na wyrównanym przez leśników kawałku terenu ustawili duży namiot, przygotowali kuchnię i złożyli prowiant. Tej pierwszej nocy obaj spali w obozie i Jack zrzędził na Joego Aguirre'a, który mu nakazał spać z owcami i zakazał rozpalania tam ognia, kiedy jednak o ciemnym przedświcie siodłał swoją gniadą, mówił niewiele. Świt wstał szkliście pomarańczowy, podbarwiony od dołu krystalicznym seledynowym pasem. Czarny jak sadza masyw góry bladł z wolna, aż nabrał koloru dymu z rozpalonego przez Ennisa ogniska.

Zimne powietrze złagodniało, pasiaste kamyki i grudki ziemi zaczęły nagle rzucać długie jak ołówki cienie, a rosnące poniżej sosny zastygły w mroczne malachitowe bryły.

W ciągu dnia Ennis spoglądał w górę poprzez dzielącą ich przestrzeń i od czasu do czasu dostrzegał Jacka, małą kropkę przesuwającą się wysoko na hali niczym owad wędrujący po obrusie; Jackowi w ciemnym obozowisku Ennis wydawał się niczym nocny ognik, czerwona iskierka tańcząca na ogromnym, czarnym masywie góry.

 

 

 

Któregoś późnego popołudnia Jack przyczłapał na swoim wierzchowcu, wypił dwie butelki piwa, schłodzone w mokrym worku położonym w cieniu namiotu, zjadł dwie miski gulaszu, cztery twarde jak kamień herbatniki Ennisa, puszkę brzoskwiń, zapalił skręta, zapatrzył się na zachodzące słońce.

— To jeżdżenie tam i z powrotem zabiera mi cztery godziny dziennie — oświadczył ponuro. — Jedź na śniadanie, wracaj do owiec, wieczorem zbierz je do kupy, jedź na kolację, potem z powrotem do owiec, połowę nocy zrywaj się i sprawdzaj, czy nie ma kojotów. Po prawie powinienem sypiać tutaj. Aguirre nie ma żadnego prawa zmuszać mnie do tego kręcenia się w kółko.

— Chcesz, żebym dał ci zmianę? — spytał Ennis. — Pasuje mi pasterzowanie. I spanie tam na górze.

— Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że oba powinniśmy mieszkać tu, w obozie. A tamten cholerny namiot śmierdzi jak kocie szczyny albo i co gorszego.

— Mi nie zawadza tam iść.

— Wiesz co, z tuzin razy musisz tam się zrywać po nocy przez te kojoty. Chętnie bym się zamienił, ale muszę cię ostrzec, że gówniany ze mnie kucharz. Za to świetnie se radzę z otwieraczem do puszek.

— No to nie jesteś gorszy ode mnie. Naprawdę, chętnie to zrobię.

Przez godzinę odpędzali noc żółtym światłem lampy naftowej, a około dziesiątej Ennis na grzbiecie Cygarowego Peta, zdatnego do nocnej wędrówki, pojechał po roziskrzonej szronem ziemi do owiec, uwożąc ze sobą resztę herbatników, słój dżemu i puszkę kawy na następny dzień, co miało mu oszczędzić jednej jazdy, bo będzie mógł zostać przy zwierzętach aż do kolacji.

— Ustrzeliłem kojota o pierwszym brzasku — oznajmił następnego wieczoru. Ochlapywał gorącą wodą i mydlił twarz, wyrażając nadzieję, że jego brzytwa jeszcze nie całkiem się stępiła, podczas gdy Jack obierał ziemniaki. — Wielki był drań. Jajca u niego jak jabłka. Założę się, że załatwił parę jagniąt. Wyglądał mi na takiego, co mógłby wtrząchnąć i wielbłąda. Chcesz trochę gorącej wody? Jest dosyć.

— Możesz zużyć całą.

— No dobra, to umyję wszystko, do czego tylko sięgnę — powiedział, po czym ściągnął buty i dżinsy (żadnych slipów, żadnych skarpetek, zauważył Jack) i tak energicznie wymachiwał zieloną myjką, że aż ogień zasyczał od kropel wody.

Ucztowali przy ogniu, puszka fasoli na każdego, smażone kartofle i kwarta whiskey na dwóch, siedzieli oparci plecami o kłodę drzewa, z podeszwami butów i mosiężnymi nitami dżinsów nagrzanymi ogniem, podawali sobie butelkę z rąk do rąk, podczas gdy lawendowe niebo traciło barwę, a chłodne powietrze spływało po ziemi, pili, palili papierosy, wstawali od czasu do czasu, żeby się wysikać, światło ogniska pobłyskiwało w łukowatym strumieniu moczu, ciskali do ognia patyki, żeby podtrzymać rozmowę, gadali o koniach i rodeo, ujeżdżaniu koni i byków, złamaniach i odniesionych obrażeniach, o łodzi podwodnej Thresher, która poszła na dno z całą załogą, i jak to musiało wyglądać w tych ostatnich pozbawionych nadziei chwilach, o psach, które mieli albo znali, o poborze do wojska, o rodzinnej farmie Jacka, której nadal trzymali się kurczowo jego ojciec i matka, o rodzinnym gospodarstwie Ennisa, zlikwidowanym już lata temu po śmierci rodziców, o starszym bracie mieszkającym w Signal, zamężnej siostrze z Casper. Jack powiedział, że przed laty jego ojciec był dość znany z ujeżdżania byków, ale zawodowe tajemnice trzymał dla siebie, nigdy nie wspomógł Jacka nawet słowem, nigdy nie przyszedł zobaczyć, jak Jack jeździ, chociaż sam sadzał go na grzbietach owiec, kiedy Jack był małym chłopcem. Ennis powiedział, że osobiście interesuje go jazda, która trwa dłużej niż tylko osiem sekund, i był w tym jakiś sens. W pieniądzach jest sens, oświadczył Jack i Ennis przyznał mu rację. Cierpliwie słuchali się nawzajem, zadowoleni z własnego towarzystwa, w tym miejscu, w którym nikogo innego nie można by się spodziewać. Wracając do owiec, pod wiatr, w zdradliwym pijanym widzie, Ennis pomyślał, że jeszcze nigdy tak dobrze się nie bawił, czuł, że gdyby wyciągnął rękę, mógłby zdrapać biel z księżyca.

Lato trwało, a oni przegonili stado na nowe pastwisko, przenieśli obóz; odległość pomiędzy owcami a obozem powiększyła się, wydłużyła się nocna jazda. Ennis był dobrym jeźdźcem, spał z otwartymi oczyma, ale coraz więcej czasu spędzał z dala od owiec. Jack wydobywał z organków, lekko spłaszczonych po tym, jak spadł z płochliwej klaczy, jękliwy warkot, Ennis miał niezły chropawy głos; przez kilka wieczorów zmęczyli wspólnie parę piosenek. Ennis znał pikantny tekst Deresza. Jack próbował piosenki Carla Perkinsa, rycząc „to, co mówie-je-je, jego ulubionym utworem był jednak tchnący smutkiem hymn Jezus chodzi po wodzie, którego nauczyła go matka, wierząca w zesłanie Ducha Świętego; śpiewał go w żałobnie wolnym tempie, aż odpowiadał mu z oddali żałosny skowyt kojotów.

— Za późno, żeby wracać do tych cholernych owiec — oświadczył Ennis, na czworakach, odurzony alkoholem, pewnej zimnej nocy, kiedy księżyc zdążył już przewędrować szmat nieba. Kamienie na hali połyskiwały białozielono, dął nieustępliwy wiatr, kładł nisko płomienie ogniska, a potem szarpał je na żółte jedwabiście połyskujące szarfy. — Wezmę koc, zwinę się tutaj i zdrzemnę, a ruszę o pierwszym świetle.

— Odmrozisz se tyłek, kiedy ognisko dogaśnie. Lepiej kładź się w namiocie.

— Pewnie i tak nic nie poczuję. — Wtoczył się jednak pod płótno, ściągnął buty, jakiś czas pochrapywał, leżąc bezpośrednio na macie wyściełającej namiot,

wreszcie obudził Jacka szczękaniem zębów.

— Dobry Jezu, przestań kłapać i właź tutaj. Posłanie jest całkiem spore — powiedział Jack rozeźlonym, zaspanym głosem.

Rzeczywiście było całkiem spore, całkiem wygrzane i już po chwili znacznie pogłębili znajomość. Ennis nie tolerował półśrodków, czy to naprawiając ogrodzenie czy wydając pieniądze, i zupełnie nie odpowiadało mu, kiedy Jack chwycił jego lewą dłoń i przyciągnął do swojego sztywnego członka. Wyrwał rękę, jakby się sparzył, ukląkł, rozpiął pas, opuścił spodnie, przekręcił Jacka plecami do góry i wykorzystując naturalną wydzielinę oraz odrobinę śliny, wszedł w niego i choć nie robił tego nigdy wcześniej, niepotrzebna mu była żadna instrukcja. Panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć kilkakrotnego gwałtownego zaczerpnięcia powietrza i zduszonego okrzyku Jacka, „w y p a l a m”, potem oderwali się od siebie, ułożyli i zasnęli.

Ennis obudził się o purpurowym świcie, ze spodniami wokół kolan, z solidnym kacem i z przytulonym do siebie Jackiem; chociaż nie rozmawiali na ten temat, obaj dobrze wiedzieli, jaka będzie pozostała część lata, i niech szlag trafi owce.

I nie pomylili się ani trochę. Nigdy nie rozmawiali o seksie, pozwalali, by działo się to w sposób naturalny, najpierw tylko nocą w namiocie, potem w pełni dnia, w palącym słońcu, a wieczorem w blasku ogniska, szybko, szorstko, ze śmiechem i parskaniem, nie brakowało różnych dźwięków, ale nie było słów, raz tylko Ennis rzucił „Nie jestem żadną ciotą”, na co Jack zareagował błyskawicznie: „Ja też nie. Jednorazowa sprawa. Wyłącznie między nami”. Było ich tylko dwóch na zboczu tej góry. Unosili się w przesiąkniętym euforią, rześkim powietrzu, spoglądali z góry na grzbiet jastrzębia i przesuwające się wolno światła pojazdów w dali na równinie — czuli się wtedy oderwani od wszystkich zwykłych spraw i dalecy od tych uległych ranczerskich psów szczekających po nocach. Wierzyli, że są niewidzialni, nieświadomi, że pewnego dnia przez pełne dziesięć minut Joe Aguirre obserwował ich przez lornetkę 10x42 i czekał, aż pozapinają dżinsy, a Ennis pojedzie z powrotem do owiec, by wybrać się z wiadomością od rodziny Jacka, że jego wujek Harold leży w szpitalu z zapaleniem płuc i już pewnie z tego nie wyjdzie. Wuj jednak przeżył i Aguirre przyjechał ponownie, by go o tym powiadomić, i nie zsiadając z konia, przyglądał się Jackowi zuchwale.

W sierpniu Ennis spędził z Jackiem całą noc w głównym obozie, a tam wyżej, pośród rozszalałej burzy z gradobiciem, ich owce popędziły na zachód i zmieszały się z innym stadem. Przez pięć nieszczęsnych dni Ennis i nie mówiący w ogóle po angielsku chilijski pasterz próbowali rozdzielić zwierzęta, co okazało się zadaniem niewykonalnym, ponieważ do tej pory wymalowane farbą na sierści oznakowanie zdążyło się już wytrzeć i było prawie niewidoczne. Nawet kiedy liczba owiec w stadzie wreszcie się zgadzała, Ennis wiedział, że zwierzęta są wymieszane. W jakiś niepokojący sposób wszystko wydawało się pomieszane.

Pierwszy śnieg spadł wcześnie, trzynastego sierpnia, ale choć był gruby na stopę, szybko stopniał. W następnym tygodniu Joe Aguirre przesłał wiadomość, że mają sprowadzić zwierzęta na dół — od Pacyfiku zbliżała się kolejna, jeszcze groźniejsza burza — zwinęli więc manatki i popędzili owce z góry. Za nimi osypywały się kamienie, z zachodu napierała fioletowa chmura, gnała ich wisząca w powietrzu metaliczna woń nadchodzącego śniegu. Góra kipiała jakąś demoniczną energią, poznaczona migotliwym światłem przedzierającym się przez chmury, wiatr czesał trawę i wydobywał z ponadłamywanych skarłowaciałych drzew i spękanych skał przeciągły jęk. Kiedy schodzili coraz niżej, Ennis miał wrażenie, że spada, jak na zwolnionym filmie, głową w dół, nieuchronnie.

Joe Aguirre zapłacił im, niewiele mówiąc. Z kwaśną miną oglądał kręcące się w kółko owce.

— Niektóre nie szły z wami w tamtą stronę — oświadczył. Ich liczba też się na pewno nie zgadzała. Ci faceci z rancz nieszczególnie rwali się do roboty.

 

 

Szykujesz się na to przyszłego lata? — spytał Jack Ennisa na ulicy, z jedną nogą już we wnętrzu zielonego pick-upa.

Dął silny i zimny wiatr.

— Chyba nie — odparł Ennis. Tuman kurzu wzbił się w powietrze, tak że musiał zmrużyć oczy przed gryzącymi drobinami. — Mówiłem ci, w grudniu pożenimy się z Almą. Może znajdę sobie coś na jakimś ranczu. A ty? — Odwrócił wzrok od szczęki Jacka, sinej od ciosu, jaki wymierzył mu tego ostatniego dnia.

— Jak się nie trafi nic lepszego. Zastanawiałem się, czy nie wrócić do ojca na gospodarstwo, pomóc mu zimą, a potem wiosną ruszyć może do Teksasu. Jeśli nie dopadnie mnie pobór.

— No to do zobaczenia — powiedział Ennis.

Wiatr gnał ulicą pusty worek po paszy, aż rzucił nim w końcu pod Ennisa auto.

— Tak jest — powiedział Jack.

Uścisnęli sobie ręce, poklepali się po plecach, a potem, kiedy dzieliło ich już czterdzieści stóp, nie pozostawało nic innego, jak tylko rozjechać się w przeciwne strony. Po ujechaniu mili Ennis czuł się, jakby ktoś co chwila, kawałek po kawałku, wyszarpywał mu wnętrzności. Zatrzymał się na poboczu i w świeżym wirującym śniegu próbował zwymiotować, ale bez rezultatu.

Nigdy jeszcze nie czuł się tak źle i minęło dużo czasu, nim to uczucie zelżało.

 

 

Ennis ożenił się w grudniu, w połowie stycznia Alma była już w ciąży. Brał dorywcze prace na ranczach, potem zatrudnił się na stałe jako kowboj w Hi-Top, starym ranczu Elwoodów położonym na północ od Lost Cabin w hrabstwie Washakie. Wciąż tam pracował, kiedy we wrześniu przyszła na świat Alma Juniorka, jak nazywał swoją córkę, i sypialnię małżeńską wypełniły zapach nieświeżej krwi i mleka, i niemowlęcych kupek, i wrzaski, i odgłosy ssania, i postękiwania zaspanej Almy — wszystko, co dla kogoś, kto pracuje przy bydle świadczy o płodności i ciągłości życia.

Kiedy ranczo padło, przeprowadzili się do Riverton, do małego mieszkanka nad pralnią chemiczną. Ennis dostał się do brygady drogowej, uważał tę robotę za dość znośną, w weekendy jednak pracował na ranczu Rafter B w zamian za możliwość trzymania tam swoich koni. Urodziła się druga córka i Alma chciała zostać w mieście, w pobliżu szpitala, bo to dziecko miało nierówny, astmatyczny oddech.

— Ennis, proszę cię, skończmy już z tymi cholernymi oddalonymi od świata ranczami — powiedziała, siadając mu na kolanach i obejmując go szczupłymi, piegowatymi ramionami. — Znajdźmy coś tutaj, w mieście.

— Czemu nie — zgodził się Ennis. Wsunął dłoń w rękaw jej bluzki, pogładził jedwabiste włosy pod pachą, potem zdjął ją z kolan i przesunął palcami w górę żeber, do miękkiej piersi, pogłaskał krągłość brzucha i kolana, sięgnął do wilgotnej szczeliny, aż do bieguna północnego, albo równika, zależnie od tego, w którą stronę się według własnego widzimisię żegluje, zatrzymał się tam dłuższą chwilę, aż przeszedł ją dreszcz i szarpnęła jego dłonią, a wtedy ją odwrócił i zrobił szybko to, czego nienawidziła. Zostali w małym mieszkanku, co mu odpowiadało, bo w każdej chwili można je było opuścić.

 

 

Nadeszło czwarte lato po Brokeback Mountain i w czerwcu Ennis dostał na poste restante list od Jacka Twista; był to pierwszy od niego znak życia.

Przyjacielu ten list jest dawno spóźniony. Mam nadzieję, że go dostaniesz. Doszły mnie słuchy że mieszkasz w Riverton. Bende tamtendy przejeżdżał 24go i umyśliłem sobie że się zatrzymam i postawie ci piwo. Skrobnij słówko jak możesz, powiadom czy tam będziesz.

Adres zwrotny był w Childress w Teksasie. Ennis odpisał, no pewnie, podał swój adres.

Ranek był upalny, pogodny, nim jednak przyszło południe, z zachodu nadciągnęły chmury i powietrze stało się nieco mniej ciężkie. Ennis, w najlepszej koszuli, białej w szerokie czarne pasy, nie miał pojęcia, o której Jack się pojawi, wobec czego wziął wolny dzień, a teraz chodził w tę i z powrotem, spoglądając w dół, na pobieloną pyłem ulicę. Alma mówiła coś o zabraniu przyjaciela do Noża i Widelca na kolację, zamiast gotowania w domu przy tym upale, jeśliby tylko znaleźli kogoś do opieki nad dziewczynkami, ale Ennis odparł, że najpewniej pójdzie na miasto sam z Jackiem i dadzą sobie w gaz. Jack nie przepada za restauracjami, oświadczył, wracając myślą do brudnych łyżek tkwiących w ledwie utrzymujących się na zwalonej kłodzie puszkach z zimną fasolą.

Późnym popołudniem, wraz z pierwszym pomrukiem burzy, pojawił się ten sam zielony pick-up i Ennis zobaczył, że Jack, zsunąwszy znoszony kapelusz na tył głowy, wysiada z auta. Jak oparzony wypadł z mieszkania na podest, zatrzaskując za sobą drzwi. Zbiegał na dół po dwa stopnie. Objęli się, uścisnęli z taką siłą, że zabrakło im tchu, powtarzając, ty draniu, draniu, po czym z równą łatwością, z jaką właściwy klucz przekręca mechanizm zamka, ich usta się spotkały, z całą siłą, wielkie zęby Jacka wrzynały się w wargi Ennisa, spadł mu kapelusz, drapał porośniętą szczeciną brodą, wezbrała ślina. Otworzyły się drzwi, stanęła w nich Alma i spoglądała przez kilka sekund na naprężone barki Ennisa, drzwi się zatrzasnęły, a oni tak trwali, stopieni piersiami, brzuchami, nogami, deptali sobie po palcach, aż wreszcie oderwali się od siebie, żeby nabrać powietrza, i Ennis, taki zawsze oszczędny w słowach, nie bawiący się w czułości, powiedział to, co mówił do swoich koni i córek, moje kochanie.

Ponownie lekko uchyliły się drzwi, w wąskiej strudze światła pojawiła się Alma.

Cóż miał powiedzieć?

— Alma, to jest Jack Twist, Jack, moja żona Alma. — Oddychał ciężko. Czuł doskonale sobie znany zapach Jacka, kombinację odoru papierosów, ostrej woni potu i jakiegoś łagodnie słodkiego aromatu, przywodzącego na myśl trawy, a wraz z nimi przejmujący chłód tamtej góry. — Almo — powiedział — bo my z Jackiem to się nie widzieliśmy od czterech lat. —Jakby to miało być wytłumaczeniem. Był zadowolony, że światło na klatce jest przyćmione, i nawet nie odwracał się do niej.

— Jasne — powiedziała Alma cicho. Widziała, co widziała. W pokoju za nią błyskawica wypełniła bielą okno jak rozpostartym prześcieradłem i niemowlę zapłakało.

— Masz dziecko? — spytał Jack. Dygocącą ręką chwycił dłoń Ennisa, z trzaskiem przeskoczył między nimi prąd elektryczny.

— Dwie córeczki — odparł Ennis. — Almę Juniorkę i Francine. Bardzo je kocham — dodał.

Usta Almy zadrgały.

— Ja mam syna — oświadczył Jack. — Ośmiomiesięcznego. Bo wiesz, machnąłem się za jedną taką słodką Teksaneczkę, tam w Childress... ma na imię Lureen. — Drganie deski podłogowej, na której stali obaj, mówiło Ennisowi, jak bardzo Jack się trzęsie.

— Almo — powiedział do żony — idziemy z Jackiem się napić. I może wyjść na to, że nie wrócę na noc, jak już zaczniemy pić i gadać.

— Jasne — powiedziała Alma i wyjęła z kieszeni jednodolarowy banknot.

Ennis domyślał się, że pewnie poprosi go, żeby jej kupił paczkę papierosów, co mogłoby go sprowadzić trochę wcześniej do domu.

— Miło było poznać — powiedział Jack, drżąc jak zajeżdżony koń.

— Ennis... — odezwała się Alma tym swoim smętnym głosem, ale on już zbiegał ze schodów.

— Jak chcesz fajki, to kilka jest w kieszeni mojej niebieskiej koszuli, w sypialni — zawołał.

Pojechali samochodem Jacka, kupili butelkę whiskey i już po dwudziestu minutach trzęśli łóżkiem w motelu Sjesta. Kilka garści gradu zagrzechotało o szyby, potem przez całą noc padał deszcz, a perfidny wiatr targał niedomkniętymi drzwiami pokoju obok.

 

 

Pokój cuchnął spermą i dymem papierosowym, i potem, i whiskey, starą wykładziną i zbutwiałym sianem, skórą siodła, gnojem i tanim mydłem. Ennis leżał plackiem, z obrzmiałym członkiem i oddychał głęboko, wyczerpany i mokry, Jack wydmuchiwał obłoki dymu niczym wieloryb fontanny wody.

— Chryste, chyba dlatego że spędzasz tyle czasu na końskim grzbiecie, jest tak cholernie dobrze — powiedział Jack. — Musimy o tym pogadać. Jak Boga kocham, nie było mi w głowie, że znowu to zrobimy... chociaż nie, było. Dlatego tu jestem. Jak jasna cholera było. Wyciskałem z silnika, ile się da, ciągle mi było za wolno.

— A ja nie miałem pojęcia, gdzie się, do diabła, podziewasz — powiedział Ennis. — Cztery lata. Już prawie machnąłem na ciebie ręką. Myślałem, że wciąż

się gniewasz o tamto walnięcie.

— Przyjacielu — odparł Jack — byłem w Teksasie, występowałem na rodeo. Tak poznałem Lureen. Spójrz tam, na ten fotel.

Z oparcia poplamionego pomarańczowego fotela błysnęła sprzączka.

— Ujeżdżałeś byki? — zapytał.

— Taa. Tamtego roku zarobiłem trzy pieprzone tysiące dolarów. Głodowałem. Poza szczoteczką do zębów wszystko musiałem pożyczać. Zjechałem cały Teksas. Połowę tego czasu spędziłem, leżąc pod tym piździelcem pick-upem. Tak czy owak, nigdy nie myślałem, żeby się poddać. Lureen? U niej to jest dopiero ciężka forsa. Jej stary ją ma. Prowadzi interes z maszynami rolniczymi. Oczywiście, nie dopuszcza jej do pieniędzy, a mnie nie cierpi, tak że nie mamy lekko, ale któregoś dnia...

— No tak, życie jest, jakie jest. Wojsko się o ciebie nie upomniało?

Daleko na wschodzie zadudnił grzmot, burza, spowita czerwonymi wstęgami światła, oddalała się od nich.

— Nic by ze mnie nie mieli. Kilka kręgów mam pękniętych. I złamanie przeciążeniowe, tu, tej kości, wiesz, że przy jeździe na byku zawsze trzymasz rękę sztywno od siebie?... i za każdym razem ona trochę się uszkadza. Nawet jak ją solidnie zabandażujesz, to zawsze pieprzony kawałeczek się ukruszy. Mówię ci, boli potem jak jasna cholera. Złamałem też nogę. W trzech miejscach. Spadłem z byka, a była to wielka bestia i było z czego spadać, zwalił mnie w trzy sekundy i zaraz ruszył do mnie i skubaniec był szybszy. I tak miałem farta. Mojemu przyjacielowi jeden byk rogiem jak bagnetem zmierzył poziom oleju i załatwił go ze sz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin