Rozważaliście kiedyś konieczność poinformowania rodziny oraz przyjaciół o fakcie rychłego odejścia z tego świata?
Otóż ja tak. Wersje podano poniżej.
Załóżmy, że podchodzi do mnie jakiś członek rodziny/ przyjaciel/ znajomy (niepotrzebne skreślić) i zagaja w te słowa:
- Jak leci?
- W porządki za miesiąc mam termin spotkania ze Śmiercią. A u Ciebie co tam?
Albo:
- O cześć Marek, chciałabym Cię mniej więcej za miesiąc zaprosić na fajną imprezę, mam nadzieję, ze się zjawisz.
- O, a co to za okazja?
- No wiesz, kopnę w kalendarz.
Itd. Itp. Słowem jak kto woli, jak komu wygodniej.
Spytacie dlaczego takie nieprzyjemne rozważania w okresie radości i cudowności oraz okropnych piosenek świątecznych w supermarketach, hipermarketach i centrach handlowych?
Tak się składa, że ja naprawdę umieram (z każdą sekundą jesteśmy bliżsi śmierci, więc Wy także umieracie razem ze mną, pocieszające, czyż nie?)i próbuję się nieco z tym faktem oswoić. Było nie było straciłam już całą kmiotkowatą przyziemność i jestem pełna niewiary w swoją śmiertelność. Moja Matka, która jest osobą bardzo mądrą w taki właśnie prosty i sprawdzony wioskowy sposób, zawsze mówi, że co się urodziło musi umrzeć. Jest to prawdą. Niezaprzeczalną. Niemniej jednak, mam wrażenie, że ludzie, którzy osobiście nie spotkali się ze śmiercią bliskiej osoby, w sensie takim, że trzymali ją za rękę w drodze na tamten świat nie są w stanie do końca przyjąć tę niezaprzeczalną prawdę do wiadomości.
Myślę, że więcej spokoju mają osoby, które umierają w sposób gwałtowny. Jedziesz spokojnie 150 na godzinę i nagle wali w Ciebie tir, którego nie zauważyłaś, przez myśl przemknie Ci co najwyżej soczysta „kurwa”, ale na pewno nie będziesz miała szansy na rozważanie jak bardzo Twój los jest niesprawiedliwy.
A ja myślę o tym w każdej sekundzie mojego jakżeż krótkiego żywota.
Zastanowienie przychodzi po werdykcie.
Idziesz do lekarza na badania okresowe albo jakieś i wspominasz, że szybko coś ostatnio się męczysz. Nie byłoby to niespodzianką przy trzech czwartych setki, ale przy ćwiartce jest to co najmniej niepokojące.
Lekarz wykonując sumiennie swe obowiązki zleca podstawowe badania krwi, rentgen klatki (być może) i zaleca cierpliwość, bo laboratoria są oblegane przez hipochondryków (patrzy na Ciebie wymownie).
Po odebraniu wyników wchodzisz do lekarza, bo sama ni w ząb nie czaisz tych wszystkich cyferek, a lekarz po krótkim zerknięciu na karteczkę z rozpędu mówi, że nic… a potem patrzy uważnie, blednie nieco, potem czerwienieje i zleca dodatkowe badania w szpitalu.
Potulnie idziesz, poddajesz się badaniom, w których wtykają Ci rożne przedmioty w różne miejsca i czekasz na ostateczny werdykt.
- Przykro mi, to białaczka. Jeśli w ciągu miesiąca nie znajdzie się dawca, umrze Pani. Inne leczenie nie wchodzi w grę, stan jest zbyt zaawansowany.
W tym momencie myślisz sobie: no bez jaj.
A potem przechodzisz żałobę za życia.
Moje ciało mnie zapomniało, zdradziło, porzuciło. Ta dusza co mnie stanowi nie pasuje już do tego ciała, co mnie stanowi. Jakie to dziwne choroba odziera z godności, z cielesności, odduchawia. „Nie ma mnie tu, duch ciało opuścił”. Ale to nie duch mnie opuścił, on nadal walczy, by pozostać w tym ciele, które już go nie rozpoznaje. Jak to się stało? Wrzeszczę z bólu, a każdy krzyk to skarga: zdradzona, zdradzona!
1. Zaprzeczenie
To był najtrudniejszy etap. Krok pierwszy jak w programie dwunastu kroków dla ludzi uzależnionych. Z tymże moim uzależnieniem było życie. Zaprzeczenie, wyparcie, niezgoda na przyjęcie prawdy. Nazwijcie to jak chcecie. Ja to nazywałam: „weź nie pierdol, bo naprawdę.
Naprawdę mi to zrobiło? Moje ciało? Weź nie pierdol.
Powiedziałam to lekarzowi, prosto w twarz. Powiedziałam to szamanowi od złamanych żyć, patrząc w okno. Powiedziałam to sobie, rzygając ze strachu dalej niż widziałam.
Pamiętam tę trzęsionkę, to cholerne poczucie zdrady. Serce biło mi tak… Nigdy nie czułam się tak żywa jak w dniu, w którym dowiedziałam się, że tak szybko umrę. Nie skończywszy, nie zacząwszy. Nie uwierzyłam, nie mogłam uwierzyć, a jednak się bałam. Instynkt, jak przypuszczam, był silniejszy od tej niewiary.
(…)
2. Złość
To był najtrudniejszy etap. Jak chodzenie po ogniu bez przygotowania, jak tortura tysiąca cięć. Wykrzyczałam wszystkim wszystko. Wykrzyczałam wszystko sobie. Ta złość była jak ogień, co najpierw daje możliwość palenia mostów, a potem wypala Ciebie, pozostawiając pustą skorupę. Ta złość dała mi siłę i odarła z niej. Była bezlitosna. Ta złość była bólem i wyzwoleniem. Utrzymała mnie przy życiu dłużej niż ktokolwiek przypuszczał, że mi się uda. Było mi z nią tak dobrze, że kiedy się wreszcie skończyła, poczułam to jak utratę drogiego przyjaciela.
3. Targowanie się
To był najtrudniejszy etap. Jak żal, którego nie jest w stanie pomieścić serce.
4. Depresja
5. Akceptacja
I co dalej zapytacie?
A dalej był happy end. Znalazł się dawca. Zrobiono mi czystkę w organizmie, bym mogła przyjąć nowy szpik. Szpik się pięknie przyjął. Jestem szczęśliwa jak fretka, żyję sobie cichutko realizując skromniutkie plany jaki usnułam za szczyla, chodzę na badania okresowe. Jestem pod kontrolą, chętnie oddając się kontrolerowi. No bajka, no.
A figę. Przyjdźcie na dowolny cmentarz, nie musicie przynosić kwiatów, znajdźcie grób kobiety mniej więcej dwudziestopięcioletniej w chwili śmierci. I pomyślcie o mnie ciepło. Bo to właśnie ja macham wam z chmurki.
wangmu