Henry Oyen
Pirat z Florydy
Powieść sensacyjno_przygodowa
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydanictw i Nagrań
Warszawa 1991
Przekład G.N.
Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1
Przedruk z "Wydawnictwa
Lubelskiego",
Lublin 1990
Pisała Katarzyna Jurczyk.
Korekty dokonały
U. Maksimowicz
i
I
Roger Payne zdecydował się
ostatecznie. Odczekał jeszcze,
aż drzwi gabinetu zamkną się za
wychodzącą z pośpiechem
stenotypistką, po czym
bezceremonialnie zarzucił swe
długie nogi na blat biurka i
ryknął donośnym głosem w
kierunku swego wspólnika
siedzącego naprzeciw niego.
- Jim!
Jim Tibbetts zmarszczył
gniewnie czoło. Właśnie sumował
potężną kolumnę cyfr, będącą
zestawieniem wydatków
przedsiębiorstwa, a tubalny głos
wspólnika omal nie zniweczył
tego mozolnego obrachunku.
Roger Payne uśmiechnął się
jednak, gdyż bardzo lubił
Tibbettsa. W przeciwnym razie
nigdy by przecież nie założył z
nim spółki i nie uruchomił
przedsiębiorstwa handlu
maszynami znanego pod firmą
"Tibbetts i Payne". Pracowali
razem od dwóch lat. Tak, dwa
lata minęły już od dnia, kiedy
instalując urządzenia
nawadniające pierwszy raz
zastosował maszynę sprzedaną mu
przez Tibbettsa. Dla Payne'a owe
dwa lata równały się niemal dwóm
latom więzienia, ale obecnie
podjął już decyzję.
Payne w czterech ścianach
biura nie czuł się na właściwym
miejscu. Po prostu nie pasował
do tego otoczenia. Nawet jego
smagła karnacja jaskrawo
odbijała od tła. Nie była to
powierzchowna opalenizna, którą
każdy może zdobyć na
dwutygodniowym urlopie. Ciemny
koloryt jego skóry miał
naturalny odcień. Widać było, że
pochodził z bezpośredniego
zetknięcia z wichrem i słońcem,
mógł też być efektem zamieci
śnieżnych albo wynikiem
pieszczoty zefirów połudiowych.
Twarz jego była wąska, rysy
ostre, a ciało szczupłe, o
mięśniach twardych jak stal.
Nawet nieskazitelny krój
ubrania, zrobionego na
zamówienie, nie mógł zamaskować
jego mocno rozrośniętych barków.
Szeroka klatka piersiowa i
masywne ręce sprawiały, że można
było wątpić w zdolność ich
właściciela do manipulowania
maszyną do liczenia.
Dodajmy do tego śmiały błękit
oczu Rogera, rzucających raz po
raz nieobecne i zgoła
niekupieckie spojrzenia na
pulsujący miejskim życiem, lecz
ponury wąwóz ulicy Wabash
Avenue. Wyraz tych oczu zgoła
nie licował z człowiekiem
interesu.
Cała jego sylwetka tak od
strony fizycznej, jak i duchowej
nie była w ogóle dostrojona do
przedsiębiorstwa i Roger
wiedział o tym doskonale. Zsunął
więc nagle nogi z biurka, stanął
w pełnej energii pozie na wprost
Tibbettsa i wybuchnął:
- Jim! Chciałbym, żeby mi pan
spłacił mój udział.
Tibbetts, zdziwiony, zamrugał
oczyma. Był to mężczyzna łysy,
krępy, w okularach, w obejściu
uprzejmy.
- Co też pan wygaduje?
Pochylił się nad swoją pracą i
zaczął na nowo sumować kolumny
cyfr. Robił dodawanie z dołu do
góry, po czym sprawdzał wyniki
sumując w odwrotnym kierunku,
ścierał gumą cyfry naniesione
ołówkiem i wpisywał je ponownie
starannie i czysto atramentem.
Wreszcie odłożył na bok
sprawdzony arkusz rachunkowy i z
rezygnacją splótł ręce.
- Wiedziałem, Rogerze, że
kiedyś musi do tego dojść.
Przeczuwałem to już od wielu
tygodni. Obijał się pan o te
mury jak więzień. Tam, do
diaska, Rogerze, to mnie bardzo
martwi.
- Jimie - odparł Roger. -
Przyzna pan chyba, że to
przedsiębiorstwo nie jest dla
mnie odpowiednim terenem
działania?
- Tym niemniej jest to dobry
interes - zaprotestował łagodnie
Tibbetts. - Rozwija się
znakomicie, a pracujemy przecież
zaledwie dwa lata. Niech się pan
zastanowi, ileśmy już uzyskali i
jakie mamy widoki na przyszłość.
Za trzy, cztery lata możemy się
stać zamożnymi ludźmi. A
dlaczego powiodło się nam tak
dobrze - zapytuję pana? Bowiem
Roger Payne umie obchodzić się z
maszynami, a Jim Tibbetts jest
swego rodzaju geniuszem w
zakresie sprzedaży. Naprawdę
byłoby szkoda zrezygnować z tego
wszystkiego.
- Dwa lata - powtórzył wolno
Roger. - Proszę mi wierzyć,
Jimie, że z jednej strony wydają
mi się one wiecznością, z
drugiej czymś nierzeczywistym.
Dawniej pracowałem naprawdę.
Wznosiłem mosty, zakładałem
instalacje nawadniające,
budowałem szosy i to było życie.
A teraz?
- Było to zwykłe marnowanie
czasu, wie pan to dobrze -
zaprotestował Tibbetts. - Ile
zaoszczędził pan w tym okresie?
Parę nędznych dolarów? A jak
stoją pana interesy teraz, po
dwóch latach pracy w naszym
przedsiębiorstwie?
- Tamto życie było dla mnie
synonimem wolności - odparł
Payne.
- Rogerze - dodał Tibbetts
niemal ze smutkiem - przecież
nie zacznie pan znowu marzyć.
- Nie - stwierdził Payne z
naciskiem. - Teraz dopiero się
budzę. To tak jakbym przespał te
ostatnie dwa lata, ale wreszcie
otworzyły mi się oczy. Doszedłem
do przekonania, że nie mam nic
wspólnego ze sprawami, które
stanowią tu zasadniczą treść
istnienia firmy. Przecież sam
pan zauważył, że miotałem się
tutaj jak więzień. Bo nim byłem,
a wie pan dlaczego? Bo zgubiłem
swoją drogę. Teraz ją
odnalazłem, wobec czego za
wszelką cenę muszę się stąd
wyrwać.
- Skąd ten przymus, Rogerze?
Roger Payne wyciągnął swą
ciemną, twardą pięść i pogroził
nią ponurym kamiennym murom
przeciwległych kamienic.
- Stamtąd, Jimie. Te mury
stały mi się więzieniem.
Pojmuję, że pan czuje się tu
zupełnie dobrze, ale ja nie.
Muszę stąd uciekać i to jak
najprędzej.
- Wytłumaczże mi, do diabła,
dlaczego natychmiast i jak
najprędzej. Zgadzam się z tym,
że robi się pan coraz starszy,
to normalne zjawisko. Ale ileż
to czasu minęło od dnia, kiedy
podarowałem panu tę oto szpilkę
do krawata w dniu dwudziestych
siódmych urodzin? Powtarzam,
dwudziestych siódmych, nie
pięćdziesiątych siódmych, bo to
jest dopiero wiek, w którym
można sobie pozwolić na marzenia
i na wycofanie się z interesów.
- Wiem o tym i właśnie chcę
uciekać, zanim wchłonie mnie ten
przeklęty mechanizm. Bezlitośnie
wciąga on każdego, kto nie
potrafi uciec w porę. Nawet mnie
by połknął. Możliwe, że po
trzydziestu latach, tak jak pan
mówi, mógłbym wycofać się z
interesów i raz jeszcze próbować
życia w lasach, ale wtedy byłoby
istotnie za późno. Jimie, niech
pan powie, czy nie byłoby to
doprawdy żałosne widowisko,
gdybym dopiero po trzydziestu
latach ślęczenia przy biurku
zabrał się do urzeczywistnienia
snu mej młodości? Byłoby to
wręcz groteskowe. Nie, muszę
stąd odejść.
Zerwał się, nadał fotelowi
obrotowemu nogą inny kierunek i
ciągnął dalej.
- Nie dam się uwięzić. Po
stokroć wolałbym już wyruszyć
pieszo na Zachód i podjąć się
znowu robót przy nawadnianiu
terenów, i jeździć znów z
Dagosami tam i z powrotem w
interesach Higginsa, niż tkwić
tu i zbijać mamonę.
- Zwariowany, szalony chłopcze
- mruknął Tibbetts nie chcąc się
zdradzić ze wzruszeniem.
- Zgoda, Jimie. Jestem
szalony. Niech i tak będzie. Tym
niemniej nie zmienię swoich
poglądów na tę sprawę. Musi mi
pan spłacić mój udział w
przedsiębiorstwie i znaleźć
sobie nowego wspólnika. A ja? -
Nabrał w płuca powietrza. - Ja
odejdę stąd na łono przyrody, na
swobodę.
- Ale co pan zamierza tam
robić? Założyłbym się, że sam
pan nie wie. Czy też może ma pan
już jakiś plan?
- O tak, mam. Przede wszystkim
wyrwać się z miasta, skoro tylko
pozałatwiam najważniejsze
sprawy.
- Dokąd chce się pan udać?
- Do domu. Do Jordan City i w
...
SkuteczneUwodzenie