Grzesiuk - Na marginesie życia.docx

(221 KB) Pobierz
SCAN-dal

 

STANISŁAW GRZESIUK

             

             

             

              NA MARGINESIE ŻYCIA

             

             

             

             

             

             

             

              * * *

             

              Nie jestem lekarzem, lecz od piętnastu lat chorym na gruźlicę. Byłem dziesięć razy w sanatorium i przeszedłem dwie operacje. Dlatego opisać chcę życie gruźlików obserwowane z pozycji jednego z nich, z pozycji chorego. W opowiadaniach swych będę chciał pokazać

              codzienne życie chorych - tych słabych psychicznie i tych silnych. 1 JAK SIĘ ZACZĘŁO?

             

              Umierać na rozkaz nie miałem chęci.

              W obozie regułą było uśmiercanie więźniów chorych na gruźlicę. Częsty i silny kaszel nasuwał mi myśl, że dostałem może choroby płuc. Toteż gdy w 1944 roku w MauthausenGusen przeprowadzono masowe prześwietlenie więźniów - poszedł za mnie do rentgena inny więzień - zdrowy - któremu oddałem za to dzienną porcję chleba. Po wyjściu na wolność zaczęła się zabawa. Ciesząc się powrotem do życia wiele ludzi zatraciło hamulce. Dewizą było: Bawić się i używać życia.

              Mimo że podejrzewałem u siebie chorobę, zastosowałem strusią politykę. Próba zdrowia polegała na tym, że pędziłem biegiem na czwarte piętro. Zmęczony jestem? Nie. No to jestem zdrowy, bo przecież człowiek chory tego nie dokona. Pierwszy raz musiałem się obowiązkowo prześwietlić jesienią 1947 roku.

              - Silne zaciemnienie lewego szczytu i pod lewym obojczykiem - brzmiało orzeczenie lekarskie1.

              - Czy to coś poważnego? - zapytałem.

              - To da się jeszcze zaleczyć - odpowiedział lekarz takim tonem, jakby chodziło o katar lub łupież. - Powinien pan jeździć każdego roku na dwa-trzy miesiące do sanatorium, przestać

              pić, nie palić, prowadzić uregulowany tryb życia...

              Nie pić, nie palić i z ,,tych rzeczy” też może nie-to po co żyć? Czekać na zgon? Jak mnie Niemcy nie wykończyli, to gruźlica tez nie da rady - dodaję sobie ducha.

              - Panie doktorze - brawuruje - miałem brata: nie pił, nie palił, nie latał za dziewczynkami i... cztery lata miał, jak umarł. A ja żyję dwadzieścia dziewięć lat nie odmawiając sobie tego i owego. I nie mam zamiaru umierać.

              - Te rzeczy szkodzą - zapewniał doktor, nie powiedział jednak ani słowa, żeby zapisać

              się do poradni przeciwgruźliczej, nie wspomniał też nic o wystawieniu wniosku sanatoryjnego - a więc nie jest jeszcze ze mną tak źle! Jakiś tam naciek? Głupstwo. Będę żył z naciekiem. Nie pierwszy, nie ostatni.

              I nadal jedynym sprawdzianem zdrowia był bieg po dwa stopnie na trzecie czy czwarte piętro.

              Niczego sobie nie żałowałem z tych rzeczy, które szkodziły zdrowiu.

 

              1 Wszelkie określenia dotyczące diagnostyki i terapii, „diagnoz” stawianych przez pacjentów itp. pozostawiliśmy, w imię

              zachowania kolorytu książki, w brzmieniu podanym przez autora. Aż przyszła wiosna 1951 roku. Nasz ośmiomiesięczny syn zachorował na zapalenie płuc. Zapalenie wyleczone, ale chłopak wciąż kaszle.

              Co mu jest? - zastanawiałem się. - Może koklusz?

              Koklusz się nie zwiększa, ale i się nie kończy. - Musimy małego przebadać - powiadam do żony, Po badaniach orzeczenie brzmi: naciek gruźliczy prawego płuca. Stan poważny. Należy wysłać dziecko do sanatorium. Rodzina i najbliższe otoczenie ma się

              prześwietlić, ktoś musi mieć otwartą gruźlicę.

              Tego samego dnia kilkakrotnie przeprowadzałem swoje ,,schodowe” badanie. Jak zwykle nie wykazało odchyleń od stanu normalnego, a więc jestem zdrowy. Kto wobec tego zaraził mi dziecko? Może babcia? Bywa tak, że stara babcia ma przewlekłą gruźlicę, bawi wnuki, wnuki kolejno umierają na płuca, a babcia wciąż ,,zdrowa”. Posyłam babcię na prześwietlenie. Nie jej nie brakuje. Żona? Tak samo. Musze pognać na prześwietlenie kilku kolegów, którzy często odwiedzali mnie w domu. Okazuje się, że wszyscy zdrowi.

              Któż więc, u licha, zaraził?

              - Pana jeszcze nie prześwietlaliśmy - przypomina doktor.

              - Mnie? Po co? Przecież jestem zdrów.

              - Chodź pan, chodź pan. Nie będziemy się targować. Tylko dla formalności, żebyśmy byli pewni.

              Prześwietlił. Powiedział, że coś jest. Zrobił zdjęcie. Rzeczywiście jest. Dziury wielkości wiśni w obydwu płucach.

              A więc ,,schodowe” badanie mnie zwiodło. Byłem oszukany przez silną kondycję

              fizyczną, którą utrzymywałem mimo przepitej nieraz lub częściej przepracowanej nocy. Oszukany wskutek tego, że nie miałem stanów zmęczenia, nie pociłem się, nie plułem krwią. A tu raptem: dziury w obydwu płucach.

              Jedynym objawem był kaszel, ale miałem go już w latach 1943-1945 w obozie i miałem go bez przerwy na wolności. - To od papierosów - wmawiałem sobie i wszyscy mi przytakiwali.

              „No to, syneczku - pomyślałem - zaczynamy wspólny start w leczeniu. Tylko że ja już

              dużo przeżyłem, a ciebie trafiło to na samym progu życia. Jeśli będziesz cierpiał z tego powodu w przyszłości, to przez nierozsądek i nieświadomość ojca. Także wskutek powierzchownego potraktowania przez lekarza, który w 1947 roku po wykryciu nacieku nie zatroszczył się, o pacjenta, nie pouczył, nie pokierował, nie nastraszył. Tym razem inny lekarz podszedł do przypadku z całą powagą i odpowiedzialnością”. Po tygodniu synek byt już w sanatorium w Otwocku, a w tydzień po nim ja w sanatorium w Prabutach.

              Tak się zaczęło.

              2 WEJŚCIE W ŻYCIE

             

              Z Warszawy wyjechałem nocnym pociągiem. Mimo że na dworzec przyszedłem na godzinę przed odejściem, wagon był już podstawiony i wszystkie siedzące miejsca zajęte. Czerwiec, okres wyjazdów na urlop nad morze. Zająłem siedzące miejsce w korytarzu, niewiele jednak z niego skorzystałem, bo ścisk i obok stoją dwie stare zakonnice oraz jakiś

              starszy facet; wybałuszył na mnie oczy, dając mi znać w ten sposób, że nie wypada aby młody facet siedział, a zakonnice stały. Ustąpiłem miejsca, ale powiedziałem, że jak mnie nogi zabolą, to zamienimy się. Zakonnice jechały do Gdańska, miały przed sobą dłuższą

              podróż, doszedłem więc do wniosku, że trzeba dać im posiedzieć. Nie znałem tej trasy, więc zapytałem o Prabuty i prosiłem, żeby mi ktoś obeznany z tą linią powiedział wcześniej, gdzie mam wysiąść.

              - Pan do Prabut na urlop? - zapytała jedna z zakonnic.

              - Nie. Do sanatorium gruźliczego - odpowiedziałem, Nie zniżałem głosu do szeptu, stojący w pobliżu mogli mnie słyszeć.

              - O, to przykre. Pan dawno choruje?

              - Dowiedziałem się o chorobie dopiero przed paru tygodniami.

              - To coś poważnego?

              - Nie bardzo. Jeśli się gorzej nie rozchoruję, będzie mi ciężko w tym stanie umrzeć.

              - Niech pan nie żartuje. Czy pan prątkuje?

              - Chyba tak, zaraziłem swojego małego.

              - Z bożą pomocą wyleczy się pan, i dziecko...

              - Szkopuł w tym, proszę siostry, że ja w bożą pomoc nie wierzę… Gdybym wierzył, nie jechałbym do sanatorium, lecz załatwiłbym sprawę z proboszczem swojej parafii.

              - Oj niech pan nie bluźni! - upomniała mnie zakonnica.

              Od kilku chwil zaobserwowałem ruch obok siebie. Pomaleńku, nieznacznie zaczęło się robić luźniej. Zrozumiałem. Ludzie odsuwali się z obawy, aby stojąc przy mnie, nie zarazić się... Trudno. Przynajmniej stoję swobodnie a nawet mam możność usiąść na walizce. Wtedy to zjawiła się myśl, że choroba stanie się dla mnie przyczyną niejednej przykrości; że tak jak obcy ludzie w pociągu, odsuną się też i ci, których uważam za przyjaciół... Będą

              odsuwać się nieznacznie i powoli, jak ci tutaj, a niektórzy może uczynią to nawet szybko. Ale ja jestem twardy zawodnik. Znajomości przesieją się przez sito. Bojący odpadną, a zostaną

              wierni przyjaciele. Postanowiłem wtedy nigdy i przed nikim nie ukrywać swojej choroby. Nareszcie Prabuty. Jest dopiero godzina piąta rano. Nie śpiesząc się wszedłem do budynku stacji. Z miejsca przywitał mnie duży napis na przeciwległych drzwiach:

              ,,Poczekalnia dla chorych z sanatorium w Prabutach”. Bytem już uczulony. ,,Izolacja” - zakląłem w myśli. Zajrzałem do ,,poczekalni”. Siedzą dwie osoby.

              - Państwo tez do sanatorium?

              -Tak.

              - Podobno do sanatorium jest trzy kilometry. Ciekaw jestem, jak się tam dostaniemy?

              Wyszedłem poinformować się w kasie kolejowej.

              - Proszę zadzwonić do sanatorium, to przyślą bryczkę. Czekając, skracaliśmy sobie czas rozmową na wspólny, interesujący nas wszystkich temat: TBC. Moimi rozmówcami byli: mężczyzna lat około trzydziestu pięciu i kobieta, której na oko można było dać trzydziestkę. Facet mizerny i widać, że schorowany. Babka - przy kości, dobrze wyglądająca.

              - Dawno pan choruje? - zwróciła się do mnie.

              - Dawno, ale się nie leczyłem.

              - Pierwszy raz do sanatorium?

              - Pierwszy.

              - Pewno będą chcieli założyć panu odmę. Ja już leczę się sześć lat i nie dałam sobie założyć odmy.

              - Dlaczego? - spytałem. - Jeśli lekarze w ten sposób chcą leczyć, to przecież wiedzą, co robią?

              - Gdzie tam. Jak tylko zobaczą dziurkę, zaraz odma - tłumaczyła mi fachowo. - Co dwa tygodnie trzeba chodzić dopełniać, i to przez trzy lata. Żeby iść na dopełnienie, musi się

              pan na ten dzień zwalniać z pracy, a gdy w pracy dowiedzą się, że pan jest chory na gruźlicę, może pan mieć trudności ze strony kierownictwa i współpracowników. Widzi pan, śmieszne to, ale prawdziwe: jak kto idzie raz na dwa lata do sanatorium, to mniejszą na niego zwracają uwagę, choćby ten człowiek nawet prątkował. Ale jeśli zwalnia się raz na dwa tygodnie, bo musi iść do lekarza na dopełnienie, uważają, że jest bardzo chory, i od takiego się odsuwają. Mimo że chory z odmą nie prątkuje, bo ma unieruchomione płuco i proces jest zatrzymany.

              - To znaczy jednak, że odma pomaga?

              - Jeśli się uda. Często okazuje się, że była nieskuteczna i dziura wyłazi z powrotem. Ale najgorsza jest przepalanka.

              - Musi mi pani zrobić wykład, co to jest, bo ja ze słowem ,,przepalanka” kojarzę tylko gatunek wódki - bagatelizowałem mimo przykrych perspektyw na najbliższą przyszłość…

              - Wkłuwają się do klatki piersiowej i przepalają zrosty, miejsca, w których płuco przyrośnięte jest do opłucnej.

              - Teraz już jestem mądry, ale czy ja muszę mieć zrosty?

              - Każdy człowiek dorosły ma zrosty. A komplikacje? Po odmie albo po przepalance zrobi się płyn. Płyn po pewnym czasie zamieni się w ropę, a jak już jest ropa, robi się

              przetoka, to jest dziura w oskrzelach. Przetoka się nie zlikwiduje, bo w komorze jest ropa, a ropy się nie zlikwiduje, bo przez przetokę następuje w komorze infekcja. Jeszcze nie dojechałem do sanatorium, a już wiem, co mnie czeka! Nie dam zrobić

              odmy - klops. Dam zrobić - to woda, ropa, przetoka i... klops Więc w zasadzie wszystko jedno. Zobaczymy, co będzie dalej.

              W tym punkcie instruktażu przyszedł furman od bryczki. Kazał nam się załadować i klip, klap, klip, klap - truchcikiem, pomaleńku, szosą przez liściaste lasy, gdzieniegdzie przetykane sosnami... Wreszcie bryczka zatrzymała się przed budynkiem administracji. Przydzielono mnie do pokoju, w którym już było dwóch pacjentów. Jeden był

              szewcem z Bydgoszczy, drugi studentem z Włocławka. Po trzech dniach mówiliśmy już sobie z Władkiem i Heńkiem po imieniu.

              Ordynator zapowiedział, że do czasu ukończenia badań zaleca mi ścisłe łóżko. To znaczy zakaz wychodzenia na korytarz, do stołówki, świetlicy i parku w godzinach wolnych od leżakowania...

              Trudno. Piekielnie nie lubię leżeć, lecz postanowiłem ściśle stosować się do zaleceń

              lekarzy. To wbrew własnej naturze, która buntuje się przeciw wszelkim rygorom krępującym moją swobodę.

              Po trzech dniach lekarz oświadcza:

              - Dziury po obydwu stronach. Na stronę prawą proponuję odmę boczną opłucnową, o stronie lewej pomówimy później.

              - Dobrze, niech pan doktor robi odmę - odpowiedziałem zdecydowanie. Wyszedł i po kilku minutach wrócił z pielęgniarką, która pchała przed sobą wózek lekarski z aparatem do zakładania odmy.

              - Doktorze, a czy to boli? - zapytałem. ,

              - Tak jak każdy zastrzyk, tyle tylko, że igła jest trochę grubsza.

              - A co będzie z lewym płucem?

              - Tam są duże zrosty, których nie da się przepalić, więc będzie pan musiał iść do innego sanatorium, gdzie mają chirurgię, i zrobić odmę chirurgiczną, tak zwaną ,,extrę”.

              - To może mi pan wyjaśni, co to jest ,,extra”?

              - Wycina się na plecach kawałek żebra. W ten sposób robi się okienko, przez które doktor dostaje się do środka i odrywa opłucną od żeber...

              - Dziękuję. Znam lepsze rozkosze od wycinania żeber i odrywania opłucnych. Zaczekam. Dziura wielkości wiśni. Zdążę to zrobić, jak będzie większa.

              - A jak pan nie zdąży?

              - No to wysiadka... Ale myślę, że pochodzę jeszcze po tym głupim świecie.

              - Możemy zrobić odmę boczna i próbować przepalić zrosty.

              - A ile procent szansy, że się da przepalić?

              - Nie daję żadnej szansy.

              - No to się nie zgodzę. Pięćdziesiąt procent dla pana i pięćdziesiąt procent dla mnie, to jeszcze mógłbym ryzykować.

              Tymczasem pielęgniarka przygotowała aparat, igłę, wacik, doktor ułożył mnie na boku, pomacał, ponaciskał i...

              - Wkłuwam się - powiedział.

              Po chwili już igła przeszła przez ciało do środka.

              - Doktorze, nic nie boli - powiedziałem zadowolony i trochę zdziwiony.

              - Później może trochę boleć, będą ciągnęły zrosty, bo płuco ściśnięte, a zrosty trzymają.

              - Czy mam dalej ścisłe łóżko? - zapytałem.

              - Nie. Ale niech pan jeszcze poleży trzy, cztery dni, żeby się odma dobrze ułożyła.

              - Lekarz opuścił pokój, a w chwile po nim wyszła pielęgniarka z wózkiem.

              - No, to odmę już mam. Teraz czekam na ból zrostów, wodę, ropę, przetokę i koniec. Pierwszy ma być ból zrostów. Leżę i czekam, kiedy się zacznie, a bólu nie ma. Odmę

              zrobiono o godzinie dziesiątej, a tu już południe, popołudniowe leżakowanie, a bólu wciąż nie ma. Gdy do końca leżakowania nic nie zabolało, doszedłem do wniosku, że wszyscy mnie oszukują i postanowiłem wyjść do parku na spacer.

              Ubrałem się i spacerkiem, powoli chodziłem alejkami zwiedzając teren. Oto weranda.

              - No, no - zdziwiłem się głośno. - Ja bym to nazwał stajnią. Tylko porobić przegrody, żeby się konie nie pokopały.

              - To prowizoryczne - powiedział chory, przy którym się zatrzymałem. - Mają

              budować nowe, ale przedtem muszą wykończyć pawilony. Leżeć można i w pokoju. Chorych jest znacznie więcej niż miejsc w sanatoriach. Ja pół roku czekałem na miejsce... A pan?

              - Dwa tygodnie.

              - To chyba po znajomości.

              Zrobiło mi się trochę głupio. Odpowiedziałem jednak zgodnie z prawdą że jestem pracownikiem szpitala, w którym leczono gruźlicę, że ordynator zajął się moją sprawą i po kilku dniach zawiadomiono mnie o miejscu w sanatorium... Ale czy to było po znajomości, czy nie, nad tym się nie zastanawiałem.

              - Co to? - spytałem. - Ktoś gra na akordeonie?

              - A tak. Jest tu jeden młody chłopak, który przywiózł ze sobą akordeon.

              - Chodźmy tam, posłuchamy.

              W drugiej leżalni, na polowych łóżkach zastępujących leżaki, siedziała grupa młodzieży. Jeden z młodych grał na akordeonie.

              - Może zagramy razem? - zapytałem po przesłuchaniu kilku melodii.

              - Jaki pan ma instrument?

              - Bandżolę - odpowiedziałem. - Jest w pawilonie, w pokoju.

              Pobiegłem do pokoju i po chwili wróciłem z bandżolą. Gdy dostrajałem się do akordeonu, wszyscy niecierpliwie czekali, jak to nam wyjdzie w duecie. Zaproponowałem kilka melodii, ale okazało się, że mój kolega dopiero się uczy grać i zna jeszcze mało piosenek.

              - To graj pan, co się panu podoba. Ja będę ciągnął za panem. Zagrał. Pociągnąłem za nim i wyszło dobrze. Już zebrała się wokół nas duża grupa chorych, gdy odezwał się dzwon wzywający na kolację.

              Zauważyłem, że prawie wszyscy mówią sobie po imieniu. Tego samego dnia i ja z kilkoma najbardziej sympatycznymi chłopakami byłem na ,,ty”, a po kilku dniach znałem już

              prawie wszystkich.

              Najważniejsze znajomości zawarte tego dnia to: Henio-akordeonista, Marian i Roman. Marian jest pracownikiem sanatorium. Ma lat dwadzieścia sześć - od sześciu lat chory na gruźlicę. Dwie odmy boczne. Wygląda źle. Oddech szybki i krotki.

              - Szykuje się powoli do wysiadki - powiedział pewnego dnia. - Dwie odmy i nowe dziury wyskakują. Gdyby jedno płuco tylko, to mogliby zrobić plastykę, ale jak oba dziurawe, to...

              - Jaka plastyka? - zapytałem. - Bo słowo plastyka kojarzy mi się tylko ze sztuką.

              - O, patrz! Ci dwaj to plastycy - rzekł pokazując idących przed nami mężczyzn. - Trzech ich przyjechało z Instytutu Gruźlicy w Gdańsku. Przypatrz się, że jedno ramie maja wyższe. Wycięli im po siedem żeber.

              - Czy usypiają przy takich operacjach?

              - Nie. Znieczulają tylko i robią na żywca. Jak siedem żeber, to na dwie raty, a jak więcej, to na trzy raty. - Tu wdał się w szczegóły.

              - Trochę to dla mnie za mądre - odpowiedziałem - ale niech i tak będzie. Mnie jeszcze plastyki nie proponują. Dopiero zaproponowali odmę zewnątrz-opłucnową.

              - Pod względem operacji to taka sama cholera, jak plastyka, tyle tylko, że nie deformuje.

              - Na to mam jeszcze czas - dodałem.

              --Nie wiadomo - odpowiedział Marian, Ja też bytem taki mądry jak ty, a dzisiaj jest za późno. ,,Co oni tam wiedzą”, mówiłem. Lubię pływać, a lekarze zabraniają. Kąpałem się

              raz i drugi w jeziorze i nic mi nie było. Poszedłem znów kąpać się i opalać na słońcu. Zaziębienie, silna gorączka, prześwietlenie i już są dziury w drugim płucu. A teraz, jak widzisz zakończył.

              Po kilku dniach wsadzono go na ścisłe łóżko i do końca swego pobytu odwiedzałem go w pokoju.

              Następnego dnia lekarz dopełnił mi odmę, a wieczorem po kolacji znów wyszedłem na spacer.

              - Przepustkę dostać ciężko - opowiadał Roman - i musi być ważny powód, a jak złapią

              bez przepustki, to nagana z ostrzeżeniem ogłoszona przez miejscowy radiowęzeł, a drugie złapanie to karne zwolnienie. Karne zwolnienie połączone jest z powiadomieniem instytucji, w której kuracjusz pracuje, oraz Centralnej Poradni, która przydzieliła miejsce, i wtedy taki facet dwa lata nie otrzymuje skierowania do sanatorium, chyba że dostanie krwotoku i potrzebna natychmiastowa pomoc.

              - Racja - odpowiedziałem. - Sam lubię wypić. Ale jak człowiek idzie się leczyć, to niech chociaż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin