Szolc Izabela - Lęk wysokości.doc

(692 KB) Pobierz

              Izabela Szolc

Lęk Wysokości

Zysk i S-ka Wydawnictwo

 

Pozostańcie, o anioły, pozostańcie przy mnie!

Prowadźcie mnie z obu stron,

by się moja noga nie poślizgnęła.

z kantaty Jana Sebastiana Bacha do św. Michała

In paradisum deducant te angeli {Niech aniołowie zawiodą cię do raju) — antyfona benedyktyńska

Dla moich Przyjaciół

 

Właśnie tego u facetów nie znoszę, tego bezczelnego gapienia się na kobiety, na przykład teraz, na mnie. I chłopięcego udawania, że nic takiego się nie dzieje. Ten gość — wciąż na mnie patrzy, i to jak! Nawet mięsień mu nie drgnie na twarzy, nic, niczym słup soli. A ja? Jakby mnie ktoś podszewką wy wrócił na zewnątrz. Faceci! Niby nie ich wina, w końcu urodzili się chłopcami. I chłopcami pozostaną do końca życia. Gdyby się zastanowić, to ten tam, co utkwił we mnie wzrok, jest podwójnie niewinny. Przecież nie musiałam na linii tego wzroku stawać. On zaś nie ma wybo¬ru. Jest zwykłą kamienną rzeźbą. Razem z kolegą podtrzymuje sklepienie bramy sądu. Chyba nie Ostatecznego... Są półnadzy, całkiem ładny tors ma ten „mój" — przynajmniej jak na mężczy¬znę z kamienia. Takie marnotrawstwo... Jestem smutna.

              Julia!!! — wrzeszczą na mnie jednocześnie: moja przyja¬

ciółka i... on.

Odwracam się.

              To chyba koniec — mówię.

              Koniec — potwierdza Iwona. Błyskawicznie chwyta mnie

za łokieć i podtrzymuje, jakbym miała zemdleć albo dostać napa¬

du szału. — Jestem przy tobie. — Deklaracja mojej przyjaciółki

sprawia, że nie tonę w chaosie życia.

              Taaa — mamrocze Michał, przestępując z palców na pięty

w tych swoich snobistycznych lakierkach, które powinny go ob-

7

 

cierać do żywej krwi. Ale założę się, że nie obcierają. Wie, za co płaci. Wszystko w najlepszym stylu, cholera... Zaczynam się kur¬czyć ze wstydu, poczynając od białych czubków swoich trampek.

              Trzymaj, kurna, fason — Iwona syczy mi do ucha.

Chwytam ją jeszcze mocniej: kobieta bluszcz.

              Pomyślałem sobie... Może pójdziemy na, hm, pożegnal¬

ną kawę?

A niech mnie diabli!

              Właśnie się rozwiedliście, a teraz chcesz iść z nią na

kawę?! — moja podpora aż się jąka ze zdenerwowania, co u re¬

porterki radiowej wysyłanej jedynie do kontrowersyjnych spraw

(„Na cepy ją" albo „Janie, spuść psy") może dziwić. — Na razie

              warczy, choć wyraźnie widzę, jak jej czerwone usteczka ukła¬

dają się w smakowite „won", a piegowaty nos pod czarnymi oku¬

larami marszczy się z oburzenia.

              Idziemy. — Kiwam głową. — Pa, Michał.

On macha do mnie ręką. Niepewnie. A potem wzrusza ramio¬nami. Koniec. Sama się dziwię...

Wpół do dziesiątej rano; bodajże pierwszy dzień jesieni, a już zimno i zaczyna padać... Nerwowo poprawiam apaszkę w rybki.

              Nie pasowaliście do siebie. — Ciągnie mnie na drugą

stronę ulicy do otwierającej swe podwoje kawiarenki. — Ty Pan¬

na, on Ryby... — Coś tam dalej mamrocze. — Przecież ty, Julia,

nie lubisz wody!

Rzeczywiście, nawet pływać nie umiem. Mościmy się przy pustym stoliku przylegającym blatem do okna.

              Ty widzisz i jesteś widziana! — wykrzykuje radośnie

Iwona. Znak zodiaku: Skorpion.

Kokosimy się wokół yuppie, którzy z knajpy zrobili sobie przystanek przed pracą. To taka nowa, świecka tradycja — After World Trade Center.

              „Kto wcześnie się z łóżka zbiera, ten wcześnie umiera".

              Okropnie to zabrzmiało. Ale życie toczy się dalej...

 

              Dziękuję, że przyszłaś.

              Nie ma sprawy. — Iwonie podskakuje ruda jak wiewiór¬

cza kita.

Kelnerka aż cofnęła się z wrażenia.

              Dla mnie czarną, dla koleżanki z podwójną śmietanką

i potrójnym cukrem. Właśnie się rozwiodła!

              Gratuluję — mówi kelnerka takim tonem, jakbym uro¬

dziła pięcioraczki, pozostając panną.

;,   Wredziocha!

              Iwona, może załóż jednak te okulary.

              Niezłe, co? — Aż się odwraca, żeby w pełni pokazać mi

dwa śliwkowe lima. Dziwne, że w sądzie nie zabrali jej na ob¬

dukcję.

              Myślę, że powinnaś dać sobie spokój.

              Kawa dla pani... — wtrąca kelnerka.

              No coś ty! On mnie kocha!

              Jesteś walnięta!

              Rany. — Chichocze. — W pracy to i tak nie przeszkadza.

Dotyka powiek. — A jego żona już prawie spasowała...

              Właśnie widzę. — Oparzyłam się w język.

Iwona zakochała się w starszym od siebie, żonatym nauczycielu fizyki jej siostrzenicy (poziom: gimnazjum, chyba). Właściwie to ten Jędrek też ją chyba kocha, ale zgoła mniej pozytywne wibracje powoduje ów cudzołożny związek w Jędrkowej połowicy (pani profesor — chemia — poziom: uniwersytet — dwójka dzieci). Przedwczoraj czekała na Iwonę przed studio i obiła ją parasolką.

              Też miałam parasolkę! Mówię ci, pojedynek jak w debiu¬

cie Ridleya Scotta. Był w „Ale kino" ostatnio.

U Scotta? Raczej u Dumasa! „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego".

              Boli?

              Trochę. Miałam kapelusz, co osłabiło uderzenia.

Witamy w Ascot.

              Nie boisz się?

              A ty, Julia? Nie boisz się?

 

              Jak cholera.

              A widzisz... W gruncie rzeczy j ednak nie j esteśmy same...

Wiem, już czuję to muśnięcie anielskich skrzydeł.

 

              Aha! Mam coś dla ciebie, na nową drogę życia. — Podaje

mi reklamówkę, którą dzierży od początku spotkania.

              Co to?

              Furba. No wiesz, takie zwierzątko. Elektroniczne. Nawet

gada po furbiańsku, a nie trzeba z nim wychodzić na spacer. Sam

zysk.

Grzebię w torbie, bo więcej tam pudełek.

              Co?! „Penetracje analne"?!

              Eee... Pokaż. Dawaj! — Wyrywa mi kasetę i groźnie

mruczy coś do siebie. — Tam jest jeszcze jedna...

              „Studniówka"?

              Ta jest dla ciebie. Na te dni, na które... — Krzywi się ra¬

dośnie. — No wiesz, nachodzi cię!

 

              A tamta?

Chowa ją za plecami.

              Były w komplecie, słowo harcerza!

Kawa już prawie dopita.

              „Studniówka", co? — Kiedy to było, a właściwie „tamto"?

              Julia, ile ty właściwie masz lat?

              Dwadzieścia pięć.

              Aha.

              Dużo?

              Co ty, całe życie przed tobą.

              A ty?

 

              Kupujesz mi prezenty na urodziny, to chyba wiesz... —

Oburza się.

              Ale chcę to usłyszeć z twoich ust. Jak ty przed chwilą.

 

              TRZYDZIEŚCI!

Czapki z głów.

              I NIGDY JESZCZE NIE WYSZŁAM ZA MĄŻ!

Już wiem, dlaczego huragany mają żeńskie imiona, na przy-kład Iwona albo Julia.

10

 

*

Przyszłam z Furbą do domu. Mało nowocześnie sobie mieszkam

              tak przynajmniej uważam. Żadnych jasnych, brudzących się

obić (i żadnych foteli w ogóle), szkła czy metalu. Mieszkam

mięciutko": poduszkowo-pluszowo-drewniano. Na dziewiątym

piętrze — widok mam piękny, prawie panorama miasta, a cała

dzielnica (co prawda nie najlepsza) jak na dłoni. Tak przynaj¬

mniej mówią mi znajomi. Ja mam lęk wysokości, więc jak trzeba

na balkon, to tylko na czworakach. Zaciskam zęby, patrzę na

własne kolana i głęboko oddycham, by nie zwymiotować. W su¬

mie taka panorama to też kłopot... Kosztuje zdrowie i pieniądze

              muszę zatrudniać (tylko od święta — im mniej widać przez

matowy brud, tym lepiej) Panią Do Mycia Okien. W ramach pro¬

mocji pozostałe kąty mam również przejrzane i dowiaduję się, co

ojciec Rydzyk mówił ostatnio w swoim eterze.

Żeby dostać się na to mieszkaniowe K2, potrzebna jest win¬da. A ta niekiedy się psuje — wówczas chudnę. Nie, żebym była przesadnie gruba... No dobrze, nie jestem też szczupła. Przy¬najmniej od czasu do czasu... Nie. Zbyt często, cholera, zwłasz¬cza przy wzroście stu sześćdziesięciu centymetrów. Właściwie to stu pięćdziesięciu dziewięciu, ale troszeczkę się zawyżam; raz w urzędzie napisałam całą prawdę i teraz mam w dowodzie „ni¬ska". Straszna skaza, a przy okazji znak szczególny... Powinnam zostać projektantką mody, one zawsze takie małe przy swoich modelkach, a nikt się z nich nie śmieje. Jak ostatnio byłam na urodzinach u mojej siostry, to jej klasa przez nieuwagę o mały włos mnie nie zadeptała. „Tu jest jakaś kobieta! Dzień dobry pani". Ha, ha...

Raz winda zepsuła się ze mną w środku — zupełnie pecho-wo. Dodam, że oprócz lęku wysokości oraz wzrostu siedzące-go doga arlekina mam też klaustrofobię. Marzę, że z tej przy-krej przypadłości mógłby mnie wyleczyć na przykład namiętny seks w stojącej między piętrami windzie. Niestety, ten pierwszy (i miejmy nadzieję ostatni) raz zatrzasnęłam się zupełnie sama. Boże, jak ja wrzeszczałam. Krzyczałam i czekałam. Długo —

11

 

w moim bloku panowała znieczulica, odkąd lokatorka z dzie-wiątego piętra urodziła syna...

Ten to ma płuca! — stwierdziła przygłucha, osiemdzie-sięcioletnia sąsiadka, kiedy przywieźli dziecko z kliniki.

Mały jak nic zostanie śpiewakiem operowym albo kibolem — żyć nam nie daje. Słychać go, kiedy wyjeżdża w wózeczku. Gdy jego matka otwiera pierwsze z podwójnych drzwi, potem drugie... Flaki się wykręcają, kiedy wózek wyjeżdża na korytarz. Słonie w Zanzibarze i morsy na Arktyce mdleją, kiedy mały je¬dzie windą. Nie przestaje się drzeć, pokonując schody ostatniego półpiętra. Krzyczy, gdy wyjeżdża na dwór, a wrzask odbija się echem od kubików innych bloków. Później krzyk zanika, ginie za następnym skrzyżowaniem. Chłopiec codziennie spaceruje do parku. To bardzo zdrowe dziecko, dotlenione. Jakiś czas póź¬niej wszystko wraca. Najpierw krzyk. Dalej krzyk i nasza ulica, krzyk i nasze podwórko, krzyk, wózek i stopnie, krzyk, wózek i winda. Krzyk, wózek i moje piętro. Krzyk, wózek i zgrzyt otwieranych, a potem zamykanych drzwi — pierwszych i dru¬gich. Ten przeraźliwy, niemowlęcy wizg jeszcze długo dźwięczy nam w uszach — jakby matrycą odbił się na mózgu.

W dodatku ja nawet nie lubię matki Walusia.

0              wilku mowa. Spoglądam na nią nerwowo, za nerwowo: i ona

już wie.

              Dzień dobry, pani Julio. Byłam na zakupach...

              Brzydka pogoda.

              Nie sądzę. Z synem już spacerowałam. Dzieci trzeba har¬

tować. — Dzięki ci, Boże, że tym razem ta opera mnie ominęła.

A Pani? Wydawało mi się, że rankiem pani lubi pospać... —

1              pomyślelibyście, że ona jest w moim wieku? Żmija.

              Takie tam „sprawy rodzinne" — nerwowo się uśmiecham.

              To pani ma rodzinę? — dziwi się.

              Cóż, nie widać czasami...?

              Istotnie, nie widać. A ostatnio to już w ogóle.

12

 

Winda wreszcie przyjechała. Ciekawe, czy morderstwo rów¬nież potrafiłoby wyleczyć z klaustrofobii.

              Boże, ale tu śmierdzi tymi papierosami.

Obwąchuję się dyskretnie, acz nerwowo: nic. Jak zwykle zre¬sztą. Choć jestem ekspalaczem („Nie będę się całował z popiel¬nicą", mawiał Michał), wciąż mam kompleks, że śmierdzę niko¬tyną.

O kurna, Furba zaczęła mi się szamotać w torbie.

              Co tam pani ma? Zwierzątko?

Pokazuję.

Sąsiadka spogląda wymownie na mój brzuch.

              A nie, nie... Nic podobnego. To po prostu prezent.

              Ciekawa rzecz. Ale Walusiowi pozwolę się bawić tylko

zabawkami ekologicznymi. W dzisiejszych czasach...

Pomyśleć, że trochę inni rodzice, inne geny i też taka mogłam być. Ekologiczna! Ech, życie.

              Swoją drogą, pani mąż pożyczył ode mnie taką ręczną

wiertarkę. Na korbkę...

Ciekawe, po co mu była? Nie potrafił nawet wkręcić żarówki!

              Tak, wiem. Mam jednak obawy, że z Michałem to się

długo nie zobaczę.

              Aha... — Współczująco się krzywi.

Mnie zastanawia jedno: nie brałam udziału w Big Brotherze, nie jestem gwiazdą filmową ani nawet posłanką. Zawsze uwa¬żałam się za odludka, a cały blok wie, jakie życie prowadzę. W dodatku dokonuje jego analizy szybciej i dokładniej niż ja sama.

              Mieszkanie zostało przy mnie. Michał wziął tylko samo¬

chód, pamięta pani? Taki zielony fiat — mówię. — Wziął też

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin