Krentz Jayne Ann - Dobić do brzegu.pdf

(1115 KB) Pobierz
Tytuł oryginału SILYERLININGS
JAYNE ANN KRENTZ
DOBIĆ DO BRZEGU
Tytuł oryginału SILYERLININGS
 
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Co do Paula Cormiera była pewna tylko jednego: umierał. Krew z rany na piersi
przesączyła mu się przez białą jedwabną koszulę i białą płócienną marynarkę. Wąskimi
strumyczkami ściekała na białą marmurową płytę.
Mattie Sharpe bezradnie przyklękła i wzięła Cormiera za rękę. Starszy pan otworzył
oczy. Zaczął się w nią wpatrywać tak, jakby musiał przeniknąć wzrokiem gęstą mgłę.
-Christine? Czy to ty, Christine? - Nawet w ochrypłym szepcie słyszało się wytworny,
europejski akcent.
-Tak, Paul. - To Kłamstwo było jedyną przysługą, jaką mogła mu wyświadczyć.
Mocno uścisnęła jego dłoń. - To ja, Christine.
-Tęskniłem do ciebie. Bardzo, bardzo tęskniłem.
-Teraz jestem tu z tobą.
Na kilka sekund Cormier zdołał skupić na niej spojrzenie jasnoniebieskich oczu.
- Nie - powiedział. - Ciebie tu nie ma. Ale ja jestem już prawie tam, prawda? - Wydał
odgłos, który zapewne miał być chichotem, ale przeszedł w upiorny, dławiący kaszel.
-Tak. Jesteś prawie tutaj.
-Cieszę się, że znowu cię widzę.
-Tak. - Leniwy powiew gorącej bryzy wpadł do wejściowego korytarza domu
Cormiera. Cisza otaczającej dom dżungli była nienaturalna i złowroga. - Wszystko
będzie dobrze, Paul Wszystko będzie dobrze. - Znowu kłamstwo. Następne kłamstwo.
Cormier zmrużył oczy. Przez moment spoglądał na nią zadziwiająco przytomnie.
- Uciekaj stąd. Piorunem.
- Już idę - obiecała Mattie.
Cormier znowu zamknął oczy.
-Przyjdzie człowiek. Stary przyjaciel. Jak przyjdzie, powiedz mu... - Znów dobył się z
niego potworny, charczący odgłos, pochłaniający resztki jego sił.
-Co mam mu powiedzieć?
-Reign... - Cormier zadławił się krwią. - W piekle.
Mattie nie zastanawiała się ani chwili nad złożeniem usłyszanych dźwięków w
sensowną całość. Machinalnie zapewniła umierającego:
- Na pewno powtórzę.
Chwyt dłoni, która ją ściskała, znowu osłabł.
255488993.002.png
-Christine?
-Jestem tutaj, Paul.
Ale tym razem Cormier jej nie usłyszał. Już nie żył.
Okropieństwo tej sytuacji dotarło w pełni do Mattie. Z wysiłkiem wstała,
oszołomiona. Bezmyślnie spojrzała na tarczę swojego czarno - złotego zegarka, jakby
spóźniała się na umówione ważne spotkanie.
Zdumiało ją, że jest w tym białym domu z widokiem na ocean zaledwie niecałe pięć
minut. Powinna była przyjechać dwie godziny wcześniej. Niestety, zabłądziła na krętej dro-
dze, która wiła się po wyspie i niespodzianie skończyła gdzieś w górach. Mattie
zdenerwowała się i zaniepokoiła tą zwłoką. Teraz uprzytomniła sobie nagle, że gdyby zjawiła
się na miejscu o czasie, prawdopodobnie wpadłaby na osobnika z pistoletem, który zabił
Paula Cormiera.
Czubkiem skórzanego włoskiego pantofelka trąciła coś na posadzce. Przedmiot z
brzękiem przesunął się po marmurze.
Mattie aż podskoczyła, spłoszona głośnym dźwiękiem w groźnej ciszy korytarza.
Potem spojrzała na posadzkę i zobaczyła pistolet.
Prawdopodobnie własność Cormiera, uznała. Widocznie próbował się bronić przed
napastnikiem. Niepewnie postąpiła krok w stronę broni. Zastanawiała się, czy nie powinna jej
wziąć.
Na samą myśl o tym zadrżała. Ostatni kontakt z bronią palną miała, gdy trzymała w
dłoni plastikowy pistolet z zestawu opakowanego w pudełko z napisem: „Mały rewolwero-
wiec. Zabawka dla dzieci od lat pięciu”. Kolega dał jej to w prezencie na szóste urodziny.
Mattie odbyła więc wielogodzinne ćwiczenie sprawności rewolwerowca, raz po raz bły-
skawicznym ruchem wyrywając broń z pseudoskórzanej kabury, ozdobionej różowymi
frędzlami, aż wreszcie zatroskani rodzice rozbroili ją i dali jej w zamian pudełko wodnych
farb. Mattie sumiennie zajmowała się nową zabawką przez dziesięć minut i zdołała w tym
czasie stworzyć wesołego żółtego konia, żeby rewolwerowiec miał na czym jeździć. Malunek
całkiem jej się udał, nie uznano go jednak za dostatecznie wybitny, by zawisł na lodówce
obok ostatniego dzieła siostry Mattie, Ariel, przedstawiającego bukiet kwiatów.
W ten sposób ćwiczenia z bronią krótką dobiegły dla Mattie końca w bardzo
wczesnym stadium. Teraz więc Mattie zdała sobie sprawę, że kompletnie nie ma pojęcia, co
się robi z takim straszliwym, śmiercionośnym narzędziem, jakie leży u jej stóp na białej
posadzce.
Ciekawe, czy trudno się czymś takim posłużyć, zastanawiała się, podnosząc ciężki
255488993.003.png
pistolet. Chyba nie. Wszyscy punkowie w Stanach nosili coś takiego przy sobie i umieli
strzelać, aczkolwiek nie ulegało wątpliwości, że większość z nich nie opanowała sztuki
czytania w wystarczającym stopniu, by zapoznać się z instrukcją obsługi. Zresztą na oko było
widać, którego końca pistoletu nie należy kierować ku sobie.
Mattie czuła, że zaraz wpadnie w histerię. Najwyraźniej puszczały jej nerwy. Boże!
Musiała szybko wziąć się w garść. Panikować będzie mogła później.
Wzięła kilka głębokich oddechów, a przez ten czas jakoś zdołała wepchnąć pistolet do
eleganckiej czarno - brązowej torebki. Dokonawszy tego znieruchomiała, zauważyła bowiem
plamę krwi na pasku. Niewątpliwie była to krew Cormiera. A pasek zabrudził się od jej dłoni.
Musiała wykrzesać z siebie energię. Mężczyzna, który leżał martwy, w ostatnich
słowach swego życia poradził jej, by szybko wyniosła się z tego domu.
Mattie nie wątpiła, że niebezpieczeństwo wciąż tutaj czyha. Czuła jego obecność jak
coś namacalnego. Ostatni raz obrzuciła spojrzeniem zwłoki siwego mężczyzny. Przed oczami
zrobiło jej się biało: biały płócienny garnitur, białe ściany, białe meble. Biel, wszędzie
dookoła biel, nieskończona i niczym nie zakłócona. Niczym, z wyjątkiem czerwieni krwi.
Żołądek podszedł jej do gardła. Nie mogła w takiej chwili pozwolić sobie na torsje.
Musiała jak najszybciej opuścić ten dom.
Potykając się dopadła frontowych drzwi, obcasy jej pantofelków głośno zastukały o
marmur. Marzyła tylko o tym, by wskoczyć do odrapanego gruchota, który dwie godziny
wcześniej wypożyczyła na lotnisku, po wylądowaniu na tej wysepce.
Była już jedną nogą za progiem, gdy przypomniała sobie o mieczu. Przystanęła i przez
ramię zerknęła na pokój w żałobnej bieli. Wiedziała, że nie zdoła się zmusić, by tam wrócić.
Valor, miecz z czternastego wieku, który miała pozyskać do kolekcji, był wprawdzie cenny,
lecz z pewnością nie był wart ponownego wchodzenia do domu Cormiera. Ciotka Charlotte ją
zrozumie.
Co ciotka powiedziała jej o tym mieczu? Wspomniała o jakiejś klątwie. „Śmierć
każdemu, kto ośmieli się sięgnąć po tę klingę, zanim nadejdzie mściciel i oczyści ją we krwi
zdrajcy”.
W przypadku Cormiera to przerażające proroctwo wyraźnie się spełniło. Mattie nie
wierzyła w zabobony, lecz mimo to niezaprzeczalnym faktem było, że Cormier sięgnął po
miecz i zginął. Uświadomiwszy to sobie, Mattie straciła nagle wszelkie zainteresowanie dla
tego średniowiecznego zabytku. Już wcale nie chciała zabrać go z sobą do Seattle.
Odwróciła się i wybiegła przez otwarte drzwi, po drodze nerwowo usiłując wydobyć z
torebki kluczyki do wynajętego samochodu. Prawdopodobnie właśnie z powodu poszukiwa-
255488993.004.png
nia tych kluczyków nie zauważyła mężczyzny stojącego nieco z boku na werandzie.
Nie zauważyła też przed sobą nogi w ciężkim, wysokim bucie, póki nie pofrunęła w
powietrze, potknąwszy się o nią w biegu. Wylądowała rozpłaszczona na białej podłodze we-
randy. Zatkało ją. Zanim zdołała pozbierać się na tyle, żeby krzyknąć, poczuła na karku dotyk
zimnego metalu. Z dziwnym dystansem, jakby chodziło o kogoś innego, zaczęła się
zastanawiać, czy usłyszy jakiekolwiek ostrzeżenie, zanim nie znany jej człowiek pociągnie za
spust.
- Jasna cholera, to ty, Mattie! - rozległ się niski męski głos.
Lufa pistoletu przestała uciskać jej kark, ale Mattie i tak skamieniała ze strachu. -
Omal nie załatwiłaś sobie przeniesienia na tamten świat. Skąd miałem wiedzieć, kto
wybiegnie z tych drzwi? Nic ci nie jest, mała?
Mattie zdołała pokręcić głową, wciąż ciężko pracując nad odzyskaniem tchu.
Otworzyła oczy i stwierdziła, że spogląda prosto w deski podłogi, odległe o mniej więcej pięć
centymetrów od jej twarzy. Myśli jakoś jej się nie kleiły. Za dużo tego dobrego, uznała. Była
w stresie.
Wielkie łapsko zamknęło się jej na ramieniu.
-Mattie? - Niski, chrapliwy głos pobrzmiewał silnym zniecierpliwieniem.
-Nic mi nie jest. - Te słowa przyniosły jej wielką ulgę. Natychmiast jednak zmartwiała
znowu. - Cormier...
-Co z nim?
-Jest tam, w środku.
-Nie żyje? Zamknęła oczy.
-Tak. O, Boże.
-Wstawaj!
-Chyba nie dam rady.
- Dasz radę. Jazda, Mattie! Nie możemy się tu wylegiwać i gawędzić. - Mocne dłonie
złapały ją w pasie i postawiły na nogi.
-Nigdy mnie nie słuchasz, Hugh! - Mattie odgarnęła kilka kosmyków barwy lwiej
sierści, które uwolniły się ze schludnego koczka zebranego na karku. Spojrzała w
szare oczy Hugh, tak jasne, że łatwo można było je wziąć za lodowe okruchy. - Co ty
tu robisz?
-To jest kwestia z mojej roli. Dzisiaj o dziewiątej rano miałaś znajdować się na Saint
Gabriel. Co, do cholery, robisz na Czyśćcu? - Odpowiedź jednakże zupełnie go nie
interesowała. Czujnym wzrokiem omiatał podjazd za jej plecami. - Chodź tu, szybko.
255488993.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin