Graham Masterton
Święty Terror
Holly Terror
Przełożył Piotr Hermanowski
Data wydania oryginalnego 2003
Data wydania polskiego 2003
18 sierpnia 1918 roku,
Longyearbyen, Norwegia
Zaczynało się ściemniać, choć nie było jeszcze piętnastej. Z lekkiej perłowej mgiełki
otulającej portowe doki wynurzył się parowiec Forsete. Szare wody otaczające jego burty
były spokojne. Przypominały lepką, gęstą owsiankę. Arne wiedział, że jest to
najprawdopodobniej ostatni już statek do Longyearbyen, zanim zima skuje lodem
przybrzeżne wody.
Czekał, aż parowiec przycumuje do nadbrzeża, przestępując z nogi na nogę i pocierając
ręce w wytartych szarych rękawicach. Obok niego, owinięty ciepłym płaszczem, stał jego
przyjaciel Tarjei, trzymając w ustach zapalonego papierosa.
– No i jak myślisz, zapomnieli o bateriach? – zapytał.
– Nie obchodzi mnie, czy zapomnieli o bateriach, jeśli nie zapomnieli o sznapsie.
Arnulf, wysoki chudzielec, który wyglądał jak strach na wróble, stał nieco z boku.
– A mnie nie obchodzą ani baterie, ani sznaps, ale za to mam nadzieję, że nie zapomnieli
o kobietkach.
Drewniane nadbrzeże aż zadrżało, gdy Forsete w nie uderzył. Rzucono cumy. Liny były
tak zmarznięte, że nie można ich było wyprostować. Załoga wisiała na relingach i patrzyła na
brzeg. Wszyscy mieli na sobie ciepłe ubrania, podobnie jak gapie na brzegu. Nikt nie machał
na przywitanie, nikt nie wykrzykiwał pozdrowień. Było kilkanaście stopni poniżej zera i nikt
nie przyszedł tu z własnej woli.
Gdy tylko opuszczono trap, Arne ruszył do przodu, by spotkać się z kapitanem. Był to
krępy mężczyzna o białej brodzie, która nadawała mu wygląd groźnego wikinga.
– Tego roku zima przyszła znacznie wcześniej – powiedział na przywitanie Arne.
– Zima przychodzi tym wcześniej, im bardziej się starzeję – zarechotał kapitan, ale
spojrzenie jego oczu pozostało zimne jak lód. – To chyba już mój ostami rok na tej łajbie. Pół
załogi mi się pochorowało.
– Przywiozłeś ropę? I części zamienne, i generator? No i kable do przewijarki...
Kapitan zatrzymał go gestem w pół słowa.
– Masz wszystko, co chciałeś. A nawet jeszcze wieprzowinę w puszkach i coś ekstra. –
Odwrócił się do parowca, z którego schodziło siedmiu członków załogi, targając torby i tanie
walizki. – Dostaniesz jeszcze paru chłopaków, którzy umieją, trzymać język za zębami.
Nadają się do podziemnych robót, che, che.
Arne uśmiechnął się kwaśno.
– Myślę, że się przydadzą.
Młodzi ludzie zeszli po trapie. Jeden z nich poślizgnął się na lodzie i przy
akompaniamencie śmiechu wylądował na samym jego końcu. Kapitan przywołał ich i
przedstawił Arnego:
– To Arne Gabrielsen, główny inżynier. Był tu jeszcze przed wojną, jeszcze zanim się
urodziliście. W Longyearbyen on będzie waszym szefem, waszym ojcem, spowiednikiem i
lekarzem. Bez niego nie przeżyjecie tutaj, więc macie traktować go z szacunkiem.
Jeden z mężczyzn zdjął rękawicę i wyciągnął rękę. Arne zignorował ten gest. Nie
zamierzał zdejmować swoich rękawic w takim zimnie tylko dlatego, że ktoś wyciągnął do
niego dłoń. Blady, trzęsący się chłopak powiedział, szczękając zębami:
– Jestem Tonnod Albrisgten. Wszyscy pochodzimy z Tromso.
– Czy któryś z was ma jakieś doświadczenie?
– Ole pracował kiedyś w kopalni i w kamieniołomach. A ja pomagałem na farmie mojego
wuja. Wykopywałem zamarznięte rzepy. To bardzo ciężka praca.
– Taaa... ale to nie to samo. Złoża węglowe są bardzo głęboko... czasami sto dziesięć
metrów pod powierzchnią. A sprzęt mamy stary, jeszcze sprzed wojny. Kompania do dzisiaj
go nie wymieniła. Chyba się nie przestraszyliście, co? Trzęsiecie się jak liście na jesieni.
– Nie... nie. To tylko chłód. Cały czas tak zimno... jeszcze na statku...
– No dobra, chłopcy. Arnulf pokaże wam jedną z chat. Tam możecie napalić w piecu i
ogrzać się.
– Mogli przysłać kobiety – burczał niezadowolony Arnulf. – Chociaż jedną kobietę.
Jesteśmy górnikami, a nie mnichami, no nie?
Mruknął coś jeszcze i poszedł w kierunku domów, chat i warsztatów, które stały
niedaleko portu. Wkrótce zaczął go pochłaniać gęstniejący wieczorny mrok. Młodzi ludzie
zarzucili na ramiona swoje torby i niechętnie poszli za nim.
Załoga rozładowała statek z pomocą górników, którzy akurat byli na nabrzeżu. Nie
rozmawiali zbyt wiele. Czasami ktoś krzyknął tylko: „Uważaj, patrz pod nogi! Uważaj na
boki!”.
Towar ładowano na dwie ciężarówki, które stały z włączonymi silnikami przy nadbrzeżu.
Ich reflektory rozjaśniały nieco teren, ale coraz bardziej się ściemniało. Jedynym
dodatkowym światłem były lampy z drugiej strony portu.
Kapitan wyciągnął paczkę wotanów i poczęstował Arnego. Stali i palili w milczeniu, od
czasu do czasu przestępując z nogi na nogę, by buty nie przymarzły do desek. Było tak zimno,
że nie wiadomo było, czy z ich ust wydobywa się dym z papierosa, czy para, w którą
zamieniały się ich oddechy.
O wpół do trzeciej nad ranem Arne śnił o niedźwiedziu polarnym, na którego natknął się
na środku ulicy. Nagle ktoś szarpnął go za ramię.
– Arne! Arne! To ja, Tarjei. Obudź się, musisz szybko pójść ze mną.
Usiadł na łóżku. Jedynym źródłem światła był przygasający piecyk pod przeciwległą
ścianą pomieszczenia, w którym spali.
– Co się stało? – zapytał. – Która jest godzina?
– Po trzeciej. Coś jest nie tak z tymi chłopakami z Tromso. Wszyscy są chorzy.
– Poprzeziębiali się, i tyle. Niech sobie golną po jednym i zawiną się w koce. Przejdzie
im do rana.
– To nie jest przeziębienie. Musisz to zobaczyć.
Arne westchnął i zapalił oliwną lampkę stojącą obok łóżka. W blasku światła zobaczył na
twarzy Tarjei lęk. Nie mówiąc już ani słowa, wstał i zarzucił na grzbiet cienką koszulę, a
potem wciągnął spodnie i włożył gruby sweter i płaszcz.
Na zewnątrz mroźne powietrze uderzyło go w twarz jak młot. Arne pochylił się i ruszył
za przyjacielem pustą ulicą, po której hulał mroźny wiatr. Szli w kierunku chat, w których
mieszkała większość górników. Przed jedną z nich stała grupka ludzi, świecąc latarniami i
pochodniami.
– Zajrzałem tam, żeby sprawdzić, czy ich piecyk dobrze działa – powiedział Kjell. –
Wejdź i sam zobacz.
Arne otworzył drzwi i wszedł do środka, a za nim wsunął się Tarjei. W chacie
śmierdziało dymem drzewnym i rzygowinami. Na środku stał piecyk, a po jego obu stronach
prycze, na których leżeli mężczyźni. Jedni leżeli cicho, inni kaszleli i trzęśli się, z trudem
łapiąc oddech.
– Jak myślisz, co to jest? – zapytał Tarjei.
Arne podszedł do pryczy, na której leżał Tormod. Jego twarz była pokryta ceglastymi
plamami, a oczy zapadły się głęboko w oczodoły. Nietrudno było się domyślić, że prawie nic
nie widzi.
– Tormod! – zawołał Arne. – Tormod, słyszysz mnie?
– Ni... nie... nie mogę od... oddychać... – wycharczał Tormod. Zakaszlał, plując flegmą i
krwią. – Czy... mój... moja mat... ka tu jest?
Arne chwycił dwoma palcami koniec koca i lekko go uniósł. Zobaczył, że stopy Tormoda
są fioletowe. Puścił koc i cofnął się.
– No i co jest? – zapytał ponownie Tarjei. – Zatruli się jakimś żarciem?
– Nie – pokręcił głową Arne. – Czerwona twarz, sine stopy, zaflegmione płuca... To
hiszpańska grypa.
Tarjei spojrzał na niego z przerażeniem.
– I co możemy z tym zrobić? A jeśli wszyscy jesteśmy już chorzy?
– Nic nie możemy zrobić – odparł Arne. – Możemy się tylko modlić. Ale mam nadzieję,
że jest za zimno, żeby ta choroba się rozwinęła.
Przeszedł wzdłuż pozostałych sześciu pryczy. Czterech mężczyzn już nie żyło; udusili się
własnymi rzygowinami i flegmą. Arne wiedział, że pozostałym nie zostało już wiele czasu.
Hiszpańska grypa zabijała bardzo szybko. Słyszał już o takich, którzy budzili się rano w
najlepszym zdrowiu, a po południu już nie żyli. Grypa zdawała się atakować przede
wszystkim młodych ludzi, takich jak ci tutaj. Arne nie był zbyt religijny, ale gdy tylko
zobaczył czerwone twarze leżących na pryczach młodych mężczyzn, polecił ich dusze Bogu.
Kondukt żałobny dochodził właśnie do cmentarza na szczycie wzgórza, gdy zaczął padać
śnieg. Miasteczko w dole było ledwie widoczne i wyglądało tak, jak we śnie Arnego.
Rozległo się staccato kilofów, a potem ucichło, by po chwili rozbrzmieć na nowo. Arne
polecił, by ciała pogrzebano pięć metrów pod ziemią, gdzie zmarzlina nie ustępowała nawet
w lecie.
Na pogrzebie stawiło się prawie całe miasteczko. Nawet w kopalni zaprzestano pracy.
Rankiem na wzgórzu zebrało się ponad czterysta osób. Obok siebie leżało siedem prostych
trumien. Ozdabiało je jedynie parę wstążek w norweskich kolorach: czerwieni, bieli i błękitu.
Staruszek Hansen zmówił modlitwę, a potem odśpiewano pieśni. Padało coraz bardziej,
zbierało się na potężną śnieżycę. Wiało tak mocno, że Arne zaczął mieć problemy z
utrzymaniem równowagi.
W końcu opuszczono trumny do grobów i zasypano je ziemią. Arne sam wrócił do
miasteczka. Śmierć nie była mu obca. Widział już zagazowanych górników, ludzi
strawionych ogniem albo rozerwanych wybuchem. Widział ciała przywalone tonami gruzu
lub węgla. Ale niewidoczna śmierć, którą przynosiła hiszpańska grypa, przerażała go bardziej
niż cokolwiek innego.
Przez całą drogę czuł na twarzy zimne muśnięcia jej skrzydeł.
1
10 sierpnia o godzinie 12:27 temperatura w Nowym Jorku dochodziła do czterdziestu
stopni Celsjusza. Był to chyba najgorętszy dzień w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Cała Piąta
Aleja skrzyła się w ostrym słońcu, a powietrze wypełniały szarobrązowe opary spalin. Aż po
Pięćdziesiątą Siódmą chodniki sprawiały wrażenie kolorowego mirażu, a sprzedawcy i
restauratorzy wyglądali jak spławiki na powierzchni roziskrzonego jeziora.
Siedzący na tylnym fotelu klimatyzowanej taksówki Conor wpatrywał się w swój zegarek
z nierdzewnej stali, zastanawiając się, czy pieszo nie zaszedłby szybciej.
– Pan życzy sobie wysiąść? – zapytał palestyński taksówkarz. Jego ciemnobrązowe oczy
błyskały we wstecznym lusterku. – Dla mnie to bez różnicy, proszę pana. Chce się pan topić
w upale, niech się pan topi. – Po chwili obrócił się przez ramię i dodał z tajemniczym
uśmiechem: – Ja panu coś powiem o tym upale. Ten upał określa naturalne prawa
wszechświata.
– No dobrze, niech mi pan o tym opowie – mruknął Conor i westchnął. I tak był już
spóźniony ponad dwadzieścia minut.
– Czy ja sam bym wymyślił taką rzecz? Ale ja jestem po kursie korespondencyjnym. To
jest początek czegoś zupełnie kosmicznego. Może jeszcze nie koniec świata, ale coś równie
cholernego.
Korek posunął się nieco do przodu i ruszyli. Po krótkiej utarczce na klaksony z
autobusem na Pięćdziesiątej Piątej podjechali pod lśniące okna Spurrsa na Piątej Alei. Conor
wygramolił się z taksówki i natychmiast owionął go żar upału. Gdy płacił Palestyńczykowi,
zapytał:
– A co to było, ten kurs korespondencyjny?
– Ech, nic takiego... – Taksówkarz machnął ręką, naśladując gest cięcia piłą. – Stolarka.
Conor zapomniał na chwilę o dławiącym upale i popatrzył na odjeżdżającą taksówkę. Co,
u diabła – pomyślał – kurs stolarki ma wspólnego z przepowiadaniem końca świata lub
innymi tego typu historiami? No ale ostatecznie Jezus też był cieślą, czyż nie? I też pochodził
z Palestyny.
Ruszył przed siebie, pchnął obrotowe drzwi i omal nie zderzył się z elegancką kobietą w
średnim wieku, ubraną w cytrynową garsonkę.
– Najmocniej panią przepraszam – powiedział, uśmiechając się ze skruchą.
– Och, nie. To moja wina. – Kobieta odpowiedziała uśmiechem, unosząc jedną brew. Jej
oczy prawie krzyczały: „Weź mnie!”.
W środku budynku panował przyjemny chłód. Przeszedł szybkim krokiem przez jasno
oświetlony dział perfumeryjny. Delikatne refleksy światła odbijały się w szklanych taflach
gablot, w których stały pełne finezji buteleczki Chanel, Giorgia i Dolce e Gabbana.
Szkarłatnowłosa Doris Fugazy, urzędująca za ladą Teda Lapidusa, figlarnie kiwnęła na niego
palcem.
– Szefie... czy mogę zamienić słóweczko? – zapytała.
– Oczywiście, ale może troszkę później, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Jestem
okropnie do tyłu z czasem.
Było trzydzieści dziewięć minut po dwunastej. Dochodził już do swojego biura na tyłach
działu perfumeryjnego, gdy zobaczył, że przed wielkimi stalowymi drzwiami skarbca czekają
dwie osoby: kobieta i mężczyzna trzymający płócienną torbę na narzędzia.
Zatrzymał się i podszedł do nich, wyciągając klucze.
– Czy mogę wam w czymś pomóc?
Kobieta i mężczyzna nie odpowiedzieli. Stali obok drzwi skarbca, jakby się spodziewali,
że Conor za chwilę je otworzy.
– Bardzo was przepraszam, ale do tego pomieszczenia nie wpuszczamy obcych. Klienci
umawiają się najpierw z jednym z naszych kierowników. Widzicie tego faceta w okularach?
To pan Berkowitz. On wam pomoże.
Nadal żadnej reakcji. Conor westchnął i zapytał:
– Mówicie po angielsku? Nobla Inglese?
Dziwna para nawet nie mrugnęła powieką. Kobieta była bardzo wysoka, miała prawie
dwa metry wzrostu i była ubrana na czarno. Jej ciemne włosy, gładko zaczesane na boki,
kontrastowały z papierowo bladą twarzą, a oczy były tak ciemne, że Conor przez moment
zastanawiał się, czy nie ma barwionych szkieł kontaktowych. Jej perfumy o zapachu
kwitnących róż i dojrzałych owoców niemal odurzały.
Mężczyzna, choć również wysoki, był jednak o parę centymetrów niższy. Był to Latynos.
Jego czarne kręcone włosy zachodziły nieco na śnieżnobiały kołnierzyk, a cieniutkie paski
wąsów i brwi wyglądały, jakby były narysowane kredką. Na ramiona miał zarzucony blezer.
– Czy państwo mnie rozumiecie? – zapytał Conor. – Nie możecie wejść do tego
pomieszczenia bez odpowiednich pełnomocnictw. Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego
sprawę, ale to jest skarbiec. Permiso. Przepraszam, ale takie są zasady. Nie ja je wymyśliłem,
ale muszę ich przestrzegać. Comprende?
Był coraz bardziej skonsternowany. Ani mężczyzna, ani kobieta nie odezwali się ani
słowem. W pewnej chwili mężczyzna zaczął podnosić powoli prawą rękę, jakby szykował się
do udzielenia błogosławieństwa. Miał na dłoniach czarne wełniane rękawiczki, zapinane na
nadgarstku guzikiem z macicy perłowej. W taki dzień... temperatura prawie czterdzieści
stopni, przemknęło Conorowi przez myśl. Ale może ma jakieś uczulenie, może jest na coś
chory...
Mężczyzna zdjął rękawiczkę i wyciągnął rękę. Jego skóra była zupełnie w porządku.
– Znasz mnie? – zapytał.
Conor zamrugał powiekami. Spojrzał ponownie, ale przed drzwiami skarbca nikt oprócz
niego nie stał. Był jednak pewien, że przecież sekundę temu...
Ale czego był pewien? Nawet nie pamiętał, czego miał być pewien.
Zastanawiał się jeszcze przez moment. Odwrócił się i spojrzał na Doris, ona jednak zajęta
była spryskiwaniem perfumami nadgarstka wielkiej kobiety w białej sukni. Zmarszczył brwi,
otworzył drzwi i wszedł do swojego biura. Po lewej stronie stało szesnaście połączonych
wewnętrzną siecią monitorów, pokazujących różne części salonu perfumeryjnego. Jego
biurko znajdowało się po prawej stronie. Na mosiężnej tabliczce wyryto napis: COHORT.
O’NEIL, SZEF BEZPIECZEŃSTWA. Obok stało plastikowe pudełeczko na lunch.
Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku – aż do momentu, gdy Conor spojrzał na
elektroniczny zegar ścienny. Wskazywał trzynastą zero osiem, czyli musiało minąć prawie
pół godziny, odkąd wysiadł z taksówki.
2
Wyszedł na wyłożony chłodnym marmurem korytarz. Co, u diabła, robił przez ostatnie
dwadzieścia dziewięć minut? Jak to możliwe, że tego nie pamięta? Przecież nie mógł stać
przez cały czas przed drzwiami. I gdzie zniknęła ta kobieta i jej towarzysz?
Na korytarzu nikogo nie było. Znajdujące się na samym końcu wielkie drzwi do skarbca
były nietknięte, a kamera przez cały czas obserwowała je swoim czerwonym okiem. Conor
wrócił do pomieszczenia ochrony i wyjrzał przez wewnętrzne okno.
Wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, nic nie zakłócało normalnego
dnia pracy. W chłodnych marmurach podłogi odbijały się światła sufitu i halogenów
wystawowych gablot. Po salonie przechadzały się kobiety w letnich sukienkach, szukając
najsubtelniejszych zapachów.
Conor cofnął się i stanął obok biurka. Przycisnął pięść do ust i zastanawiał się przez
chwilę. Był zupełnie zdezorientowany. Nie potrafił zrozumieć tego, co się wydarzyło.
Przecież nie stracił przytomności, nie zemdlał ani nie zwariował.
Usiadł przed monitorami i sprawdzał salon kawałek po kawałku, każde piętro, każde
stoisko. Sprawdził wszystkie kamery. Zaglądał w korytarze, zapasowe wyjścia
przeciwpożarowe i do toalet. Nigdzie nie było ani tamtej kobiety, ani jej towarzysza. Ale po
upływie dwudziestu dziewięciu minut mogli być gdziekolwiek.
– Cholera... – zaklął Conor.
Przewinął taśmę z nagraniem od czasu, gdy stał przed drzwiami do biura ochrony i
rozmawiał z mężczyzną i kobietą. Nagranie zawierało trzy i pół godziny elektronicznego
nadzoru, aż do godziny 12:41. Przewijał taśmę na szybkim podglądzie: klienci i pracownicy
uwijali się jak termity w drewnie. A potem zapis zniknął. Pojawiały się paski, kaskady
śnieżnych gwiazdek i jakiś dziwny hałas. Conor pokręcił głową. Nic z tego nie rozumiał. Ale
wiedział, że w dwadzieścia dziewięć minut każdy znający się na rzeczy gang mógłby
doszczętnie obrobić salon. A towar, który się w nim znajdował, był wart setki tysięcy
dolarów.
W jego biurze nie było śladu wizyty dziwnej pary. Nic nie zginęło, niczego nie
brakowało. Komputer mruczał cicho i wyświetlał swoją tapetę: stado białych mew na tle
ciemnego błękitu nieba. Biurko Conora wyglądało schludnie jak zawsze. Na nim również
niczego nie brakowało. Papiery, otwieracz do butelek z herbem nowojorskiej policji oraz
oprawiona w porcelanę fotografia Lacey, którą zrobił w klubie golfowym Wild Dunes w
Karolinie Południowej.
Wyciągnął wszystkie szuflady w biurku, począwszy od tych najniższych – tak jak
zrobiłby to każdy doświadczony glina. Teczki, notatniki, zakładki, spięte akta; wszystko było
na swoim miejscu. W lewym narożniku pierwszej szuflady ukryta była stalowa kasetka.
Otworzył ją i wyciągnął smitha & wessona 38. Pistolet był w kaburze, naładowany i
zabezpieczony. Niczego nie brakowało, niczego nie skradziono.
Niczego oprócz czasu. Z jego życia skradziono dwadzieścia dziewięć minut – od
momentu, gdy wszedł do salonu, aż do chwili, gdy zdał sobie sprawę z tego, że kobieta i
mężczyzna zniknęli. Co on robił w trakcie tych dwudziestu dziewięciu minut? A co
ważniejsze, co oni robili?
Wciąż przeszukiwał swoje biurko, gdy do pokoju wszedł Darrell Bussman. W jednej ręce
trzymał notatnik w sztywnej oprawie, a w drugiej pączek z lukrem i rodzynkami. Darrell był
kierownikiem działu transakcji, miał zawsze rumiane policzki i nie grzeszył wysportowaną
sylwetką. Choć miał teraz dwadzieścia trzy lata, z pewnością w przeszłości nikt nigdy nie
zaproponowałby mu wejścia w skład drużyny futbolowej. Gust, jakim kierował się przy
wyborze krawatów, pozostawał nieodgadnioną tajemnicą, ale efekty były mizerne. Jego wuj,
Newt Bussman, posiadał czterdzieści siedem procent akcji Spurrsa na Piątej Alei. Poczucia
humoru miał tyle, co rekin młot, ale jeśli chodzi o umiejętności zawodowe, miał wszystko,
czego potrzebował.
– Hej, Conor, co cię zatrzymało? – zapytał swoim wysokim matowym głosem. –
Musieliśmy bez ciebie przejść przez wszystkie procedury wysyłkowe. A nikt nie wiedział,
kiedy UPS miał przysłać kolekcję Gucciego.
– Wybacz, Darrell. Miałem pewien rodzaj aresztu.
– Co się stało?
– A jak myślisz? Zadarłem z własną żoną, no i dostało mi się.
– Wciąż masz wizytacje albo inspekcje?
– Według uznania Pauli.
– No cóż, lepsze to niż nic.
– Tak sądzisz? Nie znasz Pauli.
– Słuchaj, Conor. Co myślisz o tym, żeby kazać tym z UPS dostarczyć roleksy razem z
naszyjnikami?
– Może być. Dobry pomysł.
Darrell chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tym samym momencie dostrzegł otwartą
kasetkę i powyciągane szuflady.
– Hej, Conor, chyba nie opróżniasz biurka, co?
– Nie, nie – uśmiechnął się Conor. – Wszystko w porządku. Po prostu szukałem czegoś.
– Musi to być diabelnie cenna rzecz – stwierdził Darrell.
Conor wstał i wyprostował się, a potem spojrzał na niego i powiedział:
– Cóż... chyba właśnie doświadczyłem czegoś bardzo dziwnego, więc chciałem się
upewnić, czy wszystko jest w porządku.
– Doświadczyłeś czegoś dziwnego? Nic nie mów. Porwali cię Cardassianie. Albo jeszcze
dziwniejsze stwory. A mój wujek cię uratował.
– Darrell, to nie są żarty. Ja mówię poważnie. Nawet nie wiem, od czego zacząć, żeby
spróbować to rozwikłać.
– Zobaczyłeś jakieś duchy? Ha, ha, wiedziałem. Zawsze mówili, że Spurrs na Piątej Alei
jest nawiedzony. Słyszałem, że między stoiskami przechadza się kobieta bez głowy. Facetka o
samym tułowiu, która...
– Darrell, daj spokój. Ludzie, których widziałem, nie byli żadnymi duchami. To była
normalna kobieta i facet. Ona bardzo wysoka, ubrana cała na czarno. A ten facet... hmm,
ciemny, jakby Kubańczyk albo coś w tym stylu.
– Wiesz co, ja też ich widziałem. Stary, nie żartuję. Mówię serio. – Darrell potrząsnął
głową. – Byli w depozycie, tam ich widziałem.
– Naprawdę ich widziałeś?
– Tak. Podeszli do mnie i zapytali o coś. Powiedzieli... – Darrell otworzył usta i po chwili
je zamknął. Opuścił swój notatnik i przyłożył dłoń do czoła. Po chwili uśmiechnął się
niepewnie i powiedział: – Wiesz, to głupie, ale nie pamiętam, co mówili. Cholera, nie
pamiętam...
– Darrell, postaraj się. To może być bardzo ważne.
– Przykro mi, Conor, nie mogę sobie przypomnieć. Ale w takim razie to nie mogło być
nic ważnego, no nie? Wiesz, rozmawiali ze mną, a po chwili już ich nie było.
...
ewelx7