Korewicki Bohdan - Przez ocean czasu tom 2.doc

(14815 KB) Pobierz

Korewicki Bohdan

 

 

Przez ocean czasu

 

Tom II

 

 

Korewicki Bohdan


 

Korewicki Bohdan

  Brak zdjęcia

Bohdan Korewicki:                                              urodzony   02.02.1902 r.                                              zmarł         08.01.1975 r.

Mało znany, dzisiaj niemal zapomniany pisarz polski. Wydano tylko dwie jego powieści:

Przez ocean czasu – Nasza Księgarnia 1957r.                 Jej perypetie – Iskry 1958r.

Z nieznanych mi powodów nie wydrukowano nic więcej, a istniejące książki wycofano z bibliotek.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  

              

 

 

 

Rozdział 1

Królestwo gadów

 

 

     Dziesiąty chyba z rzędu dyżur Dominika wypadł przy wyzierniku „B”. Chronomobil

prowadził docent - milcząc. Także Dominik nie zdradzał chęci do rozmowy.

    - O czym tak głęboko rozmyślasz? - spytał w pewnym momencie Segar, zdrapując

paznokciem zaschniętą kroplę smaru ze szkiełka szybkościomierza.

    - Zastanawiam się, ile jeszcze mamy do przebycia, jak długo jeszcze potrwa chronomocja.

    - Gdyby to ode mnie zależało, dawno rozpocząłbym hamowanie. Piotr gotów zużyć cały

uran, a potem co będzie? Gdyby jechał sam, niechby sobie robił, co mu się podoba, ale ja nie

mam ochoty wracać z tej głuchej ery na piechotę. Wyobraź sobie taki spacerek! Monikę,

naturalnie, rozboli noga, profesora - głowa, a Totka każą mi nieść na plecach. Dziękuję.

    Schodząc z dyżuru, który objęli teraz Niekrasicz i Helena, Dominik wstąpił do laboratorium.

Zastał tam profesora żywo rozmawiającego z docentem.

    -Stwierdziliśmy krótki okres obniżonej temperatury - mówił Segar - okres zimowych

przymrozków na pograniczu kredy i eocenu. Jest to niewątpliwie naukową rewelacją, ale czy

wnioski, jakie stąd wysnuwasz, nie są zbyt ryzykowne?

    - Jakie wnioski? - spytał profesor spoglądając ponad okularami. - Że było to przyczyną

wymarcia świata mezozoicznych gadów? Obydwa zjawiska zbiegły się w czasie…

    - Ale czy nie odnosisz wrażenia, profesorze, że wniosek ten zbyt przypomina od dawna

zarzuconą teorię katastroficzną Cuviera?

    Profesor zastanowił się chwilę, jakby się wahał, po czym rzekł:

    - Nie jestem tego zdania. Fantastyczne katastrofy Cuviera miały kilkakrotnie niszczyć

doszczętnie świat organiczny i na początku każdej następnej ery miały powstać, a właściwie

być „stworzone” nowe, zupełnie inne zwierzęta i rośliny nie związane genetycznie z

poprzednimi. A my przecież nic podobnego nie twierdzimy. Drobne ssaki istniały już w kredzie

i jeszcze znacznie wczesnej, a gady wymarły nie wszystkie: krokodyle, żółwie, węże,

jaszczurki i warany żyją dotąd. Nie można więc nazwać tego krótkiego odkrytego przez nas

okresu oziębienia powszechną katastrofą. Przejściowe to oziębienie mogło wpłynąć hamująco

na czynności życiowe gadów, sprzyjać rozprzestrzenianiu się wśród nich epidemii i tym samym

stworzyć warunki ułatwiające ssakom osiągnięcie hegemonii. Oczywiście musiał zaistnieć cały

splot przyczyn - kończył swą myśl profesor - wygląda jednak na to, że odkryte przez nas

oziębienie mogło być jedną z nich, i to dość ważną.

    Dominik nie usłyszał już odpowiedzi Segara; musiał opuścić laboratorium, gdyż Helena

prosiła go o zajęcie się klimatyzacją. Gdy po wyregulowaniu temperatury i wilgotności

powietrza wszedł do kajuty, zastał tam już docenta, który gderając pod nosem układał się na

spoczynek. Mimo zainteresowania przedmiotem rozmowy, której nie mógł dosłuchać do

końca, Dominik nie odzywał się do niego, pragnąc wypocząć między jednym a drugim

dyżurem. Jednak nie udało mu się zasnąć.

    Minęło znów kilkadziesiąt monotonnych, ciężkich do zniesienia godzin.

    Wreszcie kapitan rozpoczął hamowanie. Helena rozdzieliła pastylki, zrobiła dodatkowe

zastrzyki. Rozpoczęły się godziny może najcięższe z całej podróży.

    O jakiejkolwiek pracy, a choćby o regularnych obserwacjach nie było już mowy.

    Wycieńczona załoga przechodziła kolejno od stanu zupełnej obojętności do jakiegoś

chorobliwego podniecenia: nieoczekiwane wybuchy gniewu, rozdrażnienia zdarzyły się nawet

profesorowi. Helena zapominała już o kolejności robienia zastrzyków: zdarzyło się raz, że

Segar dostał je dwukrotnie w ciągu godziny, a Dominik po czterech godzinach musiał się sam

upominać o zastrzyk! W nawigatorni przebywało stale dwóch ludzi, by w razie kiedy jeden

zemdleje, drugi mógł go zastąpić. Nadwerężone długotrwałą chronomocją systemy nerwowe

jadących coraz bardziej zatracały odporność.

    Po sześciu godzinach szybkość z dziewięćdziesięciu lat na sekundę spadła do siedemdziesięciu czterech.

    Dominik, wracając z dyżuru do kajuty, ledwo się trzymał na nogach z osłabienia. Wstrząsało

nim raz po raz nerwowe drżenie, wzrok zachodził mgłą, a w uszach szumiało jak w młynie

piekielnym. Jedyną jego myślą było położyć się jak najprędzej i chociaż na chwilę zapaść w

bezprzytomną drętwotę…

    Nagle ujrzał Monikę: szła, a właściwie - snuła się jak lunatyczka w stronę włazu. Złe przeczucie zmusiło go do opanowania nerwów. Ostatnim wysiłkiem powlókł się za nią.

Widział, jak weszła na stopień trapu. Pierś jej falowała, usta miała otwarte, zdawało się, że

braknie jej tchu. Chwyciła ręką za korbę koła służącego do rozsuwania górnej klapy!…

    Dominik błyskawicznie znalazł się przy niej i silnie szarpnął ją za ramię. Upadła

nieprzytomna… Usiłował zanieść ją do kajuty, lecz był na to za słaby. Z pomocą przyszedł mu

profesor…

    W ciągu następnych dziesięciu godzin szybkość zmniejszyła się do czterdziestu ośmiu lat na

sekundę. Dominik, po zastrzyku, prowadził chronomocję. Aparatura działała prawidłowo,

wskazówki zegarów nie wykazywały żadnych niepokojących wahań. Właściwie wszystko

teraz zależało tylko od wytrzymałości załogi. Wymizerowaną twarz Dominika, o podsiniałych,

zapadniętych oczach, okalała rzadka broda. Nie miał ani czasu, ani ochoty ogolić się. Wszystko

mu było obojętne. Teraz już i myśl o zbliżającym się końcu chronomocji nie sprawiała mu ulgi.

Nie czuł się na siłach myśleć z zainteresowaniem o przyszłym zetknięciu się z tak innym

światem. Jedyna rzecz, której naprawdę pragnął, to sen; mocny sen, dający prawdziwy

wypoczynek umysłowi i wyniszczonym nerwom.

    Szybkość malała z godziny na godzinę. Trzydzieści, dwadzieścia pięć lat na sekundę.

Przytłumiony sygnał brzęczał bez przerwy, wypełniając ciszę. Dziwnym trafem brzęczenie

negatrinów usłyszano po raz pierwszy na małym zebraniu, które profesor zwołał w laboratorium starając się wzbudzić czujność i odporność towarzyszy w końcowym odcinku chronomocji. Było wątpliwe, czy go słuchano. Jeżeli nawet tak, to wypowiadane słabym głosem słowa dolatujące do uszu zebranych były tylko pustymi dźwiękami. Helena, z głową opartą o stół, wyglądała na półmartwą. Docent, blady jak trup, oddychał nierówno i chrapliwie…

    Nagle rozległ się gwizd. Z początku cichy, ledwo słyszalny, stopniowo coraz wyraźniejszy. W miarę jak ton się obniżał, przechodził w znane wszystkim chronomocyjne brzęczenie. Światło zmieniało barwę i natężenie. Z fioletowego stawało się błękitne.

    Zebrani poruszyli się, jakby przebudzeni z odrętwienia. Brzęczenie, które w poprzednich

odcinkach podróży było dla nich tak przykre, obecnie sprawiło wszystkim ulgę. Było niewątpliwą oznaką zbliżającego się końca chronomocji. Wyłączono zbyteczny już sygnał.

Monika wstała i przyniosła napój. Pili płyn, którego już od dawna nie brali do ust.

    Dominik udał się do nawigatorni i zastąpił kapitana przy aparaturze. Przybył w porę:

Niekrasicz był już u kresu sił. Wąchając krople trzeźwiące, ocierając pot z czoła, usiadł przy

Dominiku. Bał się powierzyć mu całkowicie operowanie aparaturą w ostatniej fazie przed

zatrzymaniem się wozu. Szybkościomierz wskazywał jedenaście, potem osiem, siedem, pięć.

Dominik regulował z maksymalnym natężeniem uwagi. Niższy ton brzęczenia zdawał się

zlewać w jedno z uciskiem w skroniach i z uczuciem mdłości.

    - Powąchaj te krople - rzekł kapitan, podając otwartą probówkę. Dominik wciągnął głęboko mrożąco-piekącą substancję. Na chwilę umysł mu się rozjaśnił. Przekręceniem regulatora wyprostował załamującą się linię oscylografu. Stopniowo zredukował szybkość do trzech, a następnie do dwu lat na sekundę. Niekrasicz podniósł się i stanął obok Dominika przy aparaturze.

    - Czy popełniłem jakiś błąd? - spytał Dominik zaniepokojony.

    - Nie, w porządku! - odparł. - Zbliżamy się do postoju. Ja sam poprowadzę, odpocząłem.

    Weszła Helena słaniając się. Zrobiła ruch ustami, jakby chciała coś powiedzieć, i osunęła się

na podłogę. Niekrasicz skinął ręką na Dominika, by się nią zajął. Dominik ocucił zemdloną i

wyszedł, by zobaczyć, co się dzieje z innymi. Na korytarzu ujrzał Monikę ratującą profesora. W

damskiej kajucie leżał nieprzytomny docent, przy nim siedział płaczący Totek.

    „Zastrzyki! - myślał Dominik gorączkowo. - Muszę im zrobić zastrzyki!”

    Otwarta apteczka leżała opodal, nie wiedział jednak, które wziąć ampułki. Na szczęście nadeszła Monika. Mimo to trudno im było dać sobie radę w tych warunkach. Negatrina wyły w

przewodach coraz głośniejszym, coraz niższym basem; wirowało w głowie.

    - Trzymajcie się! - zabrzmiały w głośniku słowa kapitana. - Trzydzieści pięć dni na sekundę! Dobijamy!

    Docent otrzymał zastrzyk w ramię. Potem Dominik uczuł, jakby sam zapadał się gdzieś w nicość. Kiedy się ocknął, w wozie panowała zupełna cisza. Leżał na podłodze. Nad nim stał

Niekrasicz.

    - Weź się w karby - mówił - pomogę ci przejść do naszej kabiny.

    Dominik nie zdawał sobie sprawy, jak to przechodzenie się odbyło. Sen morzył go z nieodpartą siłą. Zaledwie dotarł do łóżka, zasnął…

    Obudził się, nie mogąc przez dłuższy czas zorientować się, gdzie się znajduje. Wreszcie

ujrzał leżących naprzeciwko profesora i docenta. Pod nim, na dolnym łóżku, spał Niekrasicz.

„Chronomobil stoi - pomyślał - i wszyscy śpią, więc i ja mogę spać dalej”. Odwrócił się na

drugi bok i ponownie zasnął.

    Kiedy się obudził po raz drugi, kapitan i profesor spali nadal. Docenta nie było już w kajucie.

Dominik poczuł się wypoczęty. Wstał i jak człowiek po dłuższej chorobie, zachwiał się na

nogach, ale było to raczej skutkiem długiego snu niż wyczerpania. Teraz dopiero zdał sobie w

pełni sprawę, że przecież chronomobil zatrzymał się u celu podróży, w erze mezozoicznej… w

k r e d z i e ! Serce zabiło mu z emocji. Wyszedł na korytarz. Damska kajuta była zamknięta.

Udał się do laboratorium, a stamtąd do górnej sterowni. Ciepłe powietrze buchało do wnętrza.

Przez szeroko otwartą klapę ujrzał skrawek nieba, szary od chmur.

    Wyszedł na grzbiet wozu. Miejsce postoju otaczał półkolem ciemny las iglasty; ale jakiż

dziwny był ten las… Drzewa o pokręconych, jakby ondulowanych gałązkach przypominały

mimo to swym prawidłowym kształtem duże choinki. Araukarie… wiedział, że są to araukarie.

Po drugiej stronie przestrzeń była otwarta i szary pułap chmur odbijał się w zwierciadłach

rozlewisk i bagien. Cisza panowała zupełna; najmniejszy powiew wiatru nie poruszał igliwiem,

nie muskał rąk ani twarzy i Dominik odniósł przez chwilę wrażenie, że nie obudził się jeszcze i

śni. Wciągnął parne powietrze głęboko w płuca. Ubogie podszycie lasu stanowiły młode

araukarie, drobne skrzypy i paprocie; dalej pomiędzy pniami i gałęźmi panował posępny cień.

    Chłonął widok w niemej kontemplacji, nie mogąc oswoić się z tym, że rzeczywiście

znajduje się w tak bezmiernie odległej epoce. Wtem doleciały go z dala odgłosy rozmowy i

wkrótce z gąszczu wychyliły się postacie docenta i Moniki.

    - Nareszcie jeden się obudził! - zawołał Segar, wymachując na powitanie wielką żerdzią.

    Dominik zeskoczył z wozu i podszedł do nich.

    - No i jak ci się tu podoba? - spytał znów docent. Dominik milczał, nie mogąc sformułować odpowiedzi.

    - A jak się ma reszta załogi? - spytał znów Segar.

    - Zostawiłem ich jeszcze pogrążonych we śnie… Te araukarie wydają mi się takie dziwne…

    - Wydają ci się dziwne, gdyż są to odmiany dawno w naszych czasach wymarłe.

    - Poza tym widywałem tylko pojedyncze młode drzewka, a tu cały stary las…

    Zapanowało znów milczenie.

    Dominik podniósł wzrok do góry. Warstwa chmur zdawała się przygniatać swym ciężarem

wszystko dookoła… i ta zupełna cisza…

    Jedynie od strony wody dochodziło chwilami dalekie tajemnicze bulgotanie.

    - Zobacz - rzekł docent - jakiego znaleźliśmy groźnego gada - i mówiąc to wyjął z kieszeni małą, grubą jaszczurkę - jest tego tam dalej moc. Zwiedziliśmy dość znaczny kawał puszczy.

    - Rozpoczęłam kompletowanie zbiorów - dodała Monika wskazując na swój plecak.

    Dominik chciał spytać, jak dawno oni już wstali, ale słowo „wy” albo „państwo” nie

przechodziło mu jakoś przez gardło; nie chciał łączyć Moniki z Segarem jednym wyrazem.

    - Przyznaj się - rzekł nagle docent innym tonem, kładąc rękę na ramieniu Dominika - z

pewnością jeszcze nic nie jadłeś i musisz być głodny jak etruski pies. Idź, kochana - dodał

zwracając się do Moniki - nakarm chłopca, bo sam gotów nie dać sobie rady. Życzę dobrego

apetytu!

    - Czy już dawno wstałaś? - spytał Dominik, gdy znaleźli się w laboratorium.

    - Obudziłam się pierwsza. Miałam straszną ochotę pójść i zobaczyć, jak tutaj wygląda, ale w pojedynkę przecież wychodzić nie wolno. Zajrzałam do was. Ernest już nie spał. Nie chciałam was wszystkich budzić. Zwłaszcza Piotrowi należy się dobry wypoczynek i Helenie.

    Dominik dostał kawałek zająca i mocną kawę.

    - Czy chciałbyś jeszcze coś? - spytała Monika, - Muszę tam wrócić, bo zostawiłam

kamerę.

    - Dziękuję - mruknął Dominik. Mimo głodu jadł bez zapału. „Może sobie iść – myślał - kiedy chce i dokąd chce. Ale po co opowiada że zostawiła kamerę, po co się przede mną  usprawiedliwia?”

    Wszedł profesor przecierając oczy.

    - Ależ spałem! - powiedział. - Czy wiesz? Obliczyłem, że od zakończenia chronomocji minęło już dwadzieścia godzin! A ty? Dawno wstałeś?

    - Niedawno.

    - I nie wychodziłeś jeszcze?

    - Wychodziłem.

    - Wyjdę i ja zobaczyć. Kreda! Pomyśleć: dolna kreda!

    W głosie profesora brzmiało wielkie wzruszenie i tyle młodzieńczego zapału, że Dominik mimo woli zawstydził się, że w takiej chwili mogło go opanować uczucie zazdrości o kobietę.

Profesor wyszedł, a Dominik powtarzał sobie nadal słowo „kreda” i stopniowo nabierało ono dla niego coraz większej wagi.

    Wyszedł ponownie z wozu. Profesor, uzbrojony w lornetkę, oglądał krajobraz.

    - Tam w wodzie - mówił - coś się porusza, ale trudno dojrzeć.

    - Widziałem już kilka drobnych jaszczurów - rzekł docent stając przy nim. – Sądzę jednak, że spotkamy tego mnóstwo. A to, co tam pluszcze… Czy ja wiem, można by podpłynąć łodzią.

    W tej chwili Monika wskazała ponad las.

    - Patrzcie - zawołała mierząc kamerą - lecą!

    Rzeczywiście, na dość znacznej wysokości sunęło kilkanaście ogromnych, ciemnych jakby

nietoperzy. Prawie nie poruszały szeroko rozpostartymi błonami skrzydeł, płaskie trójkątne

głowy pruły powietrze.

    - Pterodaktyle - szepnął Dominik, ale wnet usłyszał stłumiony okrzyk profesora:

    - Pteranodony!

    A powietrzne gady sunęły dalej pod chmurami ku morzu. Widok był fascynujący. Zdawało

się, że cały krajobraz nabrał od razu innego zabarwienia, innego nastroju. Moczary, ciemny,

jakby stylizowany bór, wilgotne, gąbczaste ciepło wypełniające płuca i ten szary bezwietrzny

półmrok sprawiały wrażenie obce, lecz przejmujące.

    Dość daleko, gdzieś ze środka zielonkawego od glonów rozlewiska, wynurzyła się wężowa

szyja o małej, prawie niewidocznej głowie, jakby śledząc za sunącymi w przestworzach

cieniami. Usłyszano syk i plusk wody: szyja wężoszyjnego gada zanurzyła się znowu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin