TAJEMNICA MSZY ŚWIĘTEJ.doc

(225 KB) Pobierz
TAJEMNICA MSZY ŚWIĘTEJ

TAJEMNICA MSZY ŚWIĘTEJ

FASCYNUJĄCE ZAPROSZENIE
MSZA ŚWIĘTA KROK PO KROKU

WOJCIECH JĘDRZEJEWSKI OP

Randka z ukochanym

Jeżeli pozwolimy sobie na bezmyślność i rutynę w przeżywaniu Mszy świętej, pozbawimy samych siebie radości i fascynacji największym na tej ziemi darem kochającego Boga. Nigdy w nas nie zakwitnie zachwyt nad tym Darem, jeżeli przestaniemy pielęgnować naszą szukającą zrozumienia miłość do Eucharystii. Jak jednak możemy to uczynić? Spróbujmy poszukać drogi zbliżenia się do tej zdumiewającej Tajemnicy poprzez odwołanie się do doświadczeń z naszego życia.

Pierwszym takim doświadczeniem niech będzie: randka z ukochanym. Zakochani mają bliskie ich sercu miejsca, do których lubią razem powracać. Czasami jest to ławka w parku, na której chłopak po raz pierwszy odważył się wziąć dziewczynę za rękę, albo stolik w przemiłej kawiarence, który był świadkiem pierwszych miłosnych zwierzeń. Niektóre pary małżeńskie świętują rocznicę swego ślubu tam, gdzie kilkanaście lat wcześniej jedno drugiego poprosiło o rękę. Podobnie ma się rzecz w naszej miłości z Panem Bogiem. On również lubi zapraszać tych, którzy oddają Mu swoje serca, w określone miejsca szczególnego rodzaju. Takim miejscem, gdzie Bóg nas zaprasza na "randkę" jest Msza święta.

Wielu ludzi powtarza tego typu formułę: "Nie muszę łazić na jakąś tam Mszę, gdzie kłębią się tłumy, organista fałszywie śpiewa, ksiądz gada o polityce. Nie będę brał udziału w tym cyrku, mogę spotkać Boga gdziekolwiek". To prawda, że Boga można spotkać wszędzie i człowiek wierzący doświadcza tego w swoim życiu (kiedyś święty Augustyn śpiewał psalm w ubikacji, czym zgorszył swą pobożną matkę), nie warto jednak w imię tego rezygnować z pewnych szczególnych miejsc, gdzie randka z Panem Bogiem ma wyjątkowe znaczenie. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: Mąż mówi do swej żony: "Kochanie, dziś jest rocznica naszego ślubu. Zapraszam cię na kolację do restauracji chińskiej, gdzie odbyły się nasze zaręczyny", i w odpowiedzi słyszy: "Dajmy spokój z tymi sentymentalnymi głupotami. Przecież codziennie się spotykamy, jesteśmy razem, mieszkamy pod jednym dachem. Zrób po prostu kawę i obejrzyjmy wspólnie czterdziesty odcinek ulubionego serialu".

Takie zachowanie żony może świadczyć o niedostrzeganiu przez nią wartości święta jako czasu podejmowania działań wolnych od chłodnego pragmatyzmu. Na podobnej zasadzie źle dzieje się w naszym małżeństwie z Panem Bogiem, jeśli nie pozwalamy Mu zaprosić się na to wyjątkowe spotkanie w określonym dniu i miejscu, jakim jest Msza święta. Marnujemy bowiem wyjątkową okazję do upiększenia codzienności naszego bycia z Bogiem i sami jesteśmy winni, że staje się ona szara, bezbarwna, pełna rutyny i nijakości. Pozornie głęboka i bardzo trzeźwa idea, by spotykać Boga wszędzie po prostu "spala na panewce", jeśli zabraknie zaplanowanych randek, które odświeżają pamięć początków. Niedzielna Msza jest więc ulubionym miejscem Pana Boga, kiedy to chce On zasiąść z nami przy odświętnie zastawionym stole, aby wspomnieć i uroczyście przeżyć miłość, jaka nas łączy.

Pan Jezus podczas tego spotkanie mówi ze wzruszeniem: "Przypomnij sobie ten dzień, w którym umarłem za ciebie na krzyżu, aby potem zmartwychwstać i otworzyć przed tobą serce, z którego płynie wieczne życie". Pan przywołuje absolutny początek naszej więzi - wtedy, gdy jeszcze nie było nas na świecie, a On, wydając swe życie na krzyżu, miał przed oczami Ciebie i mnie. Tam dokonało się największe w historii wszechświata wyznanie miłości. Wówczas Bóg odsłonił swe serce. Dzisiaj, gdy przez wiarę, choć nieudolnie i z oporami, podjęliśmy Jego zaproszenie, przywołuje nas, abyśmy weszli w przestrzeń tamtych wydarzeń. Jeszcze raz, niestrudzenie przyprowadza nas pod krzyż, przerywa bieg codziennych czynności, zaskakując swym powrotem jako zmartwychwstała, wiecznie żywa Miłość (por. J 21, 1-13). Tu, gdzie wszystko się zaczęło, chce dokonać odnowienia przymierza.

 

Rozmowa

Jednym z piękniejszych doświadczeń, jakie przyniosło mi życie w zakonie, była szczera i głęboka rozmowa ze szczególnie mi bliskimi ludźmi. To wspaniałe móc rozmawiać z przyjacielem, zwłaszcza jeżeli serca są złączone w tej samej miłości do Boga. Święty Augustyn w Wyznaniach opisuje jedną z takich urzekających chwil, którą przeżył podczas ostatniego spotkania ze swą matką: Gdy nadszedł dzień, w którym miała odejść z tego życia, zdarzyło się, że staliśmy tylko we dwoje [...]. W odosobnieniu rozmawialiśmy jakże błogo. Zapominając o przeszłości, a wyciągając ręce ku temu, co było przed nami, wspólnie zastanawialiśmy się nad tym, czym będzie wieczne szczęście zbawionych. I jeszcze wyżej wstępowaliśmy rozmyślając i mówiąc z zachwytem o Bożych dziełach. I gdy tak w żarliwej tęsknocie mówiliśmy o tej krainie, niewyczerpanej obfitości, gdzie na wieki karmisz Izraela pokarmem prawdy, dotknęliśmy jej na krótkie mgnienie całym porywem serca (przeł. Z. Kubiak).

Msza święta jest taką właśnie przyjacielską rozmową z Panem Bogiem, w której ogromną rolę odgrywa umiejętność słuchania. (Na marginesie mała scenka o tym, jak niecodzienna to umiejętność: opowiadali mi zakonni współbracia o pewnej wakacyjnej przygodzie, kiedy to dyskutowali przy ognisku, a przysłuchiwał się temu mały chłopak. Po chwili przyprowadził ojca, który tak wyjaśnił swoją wizytę: "Przybiegł do mnie syn i mówi, że przy ognisku siedzą dziwni panowie; jak jeden mówi to reszta słucha..."). Jeżeli sporo osób nudzi się na Mszy, dzieje się tak być może i dlatego, że mają zamknięte uszy na to, co Bóg z miłością mówi w swoim Słowie i o co Kościół modli się liturgicznymi tekstami; nie potrafią słuchać.

Bogactwo treści specjalnie dobranych na daną niedzielę czytań jest ogromne. Teksty Pisma świętego łączy zawsze przewodni temat, który jest rozwijany jak w pięknym utworze muzycznym. Ton Bożej melodii podaje fragment ze Starego Testamentu. Psalm podchwytuje go i rozwija, a pełnię brzmienia osiąga w Ewangelii. Nawet jeśli kazanie nie zawsze umiejętnie wprowadza w ów przedstawiany temat, nic nie stoi na przeszkodzie, by ogarnąć go samemu własną wrażliwością. Bóg, który nas poucza swoim Słowem, zachowuje się jak ktoś umiejętnie wprowadzający w rozległą dziedzinę wiedzy. Nie mówi wszystkiego na raz, nie wysypuje na małą grządkę całego worka ziarna, ale podrzuca nam małe ziarenka swojej mądrości. Mówi do nas: "Dzisiaj pomyślmy i porozmawiajmy o przebaczeniu. Następnym razem chcę wam opowiedzieć o cierpliwości".

Warto również z wewnętrznym wyciszeniem wsłuchać się w modlitwy używane podczas Eucharystii. Najstarsze z nich mają swe korzenie w religii naszych starszych braci Żydów, wiele sięga do początków Kościoła, jego pierwszych wspólnot. Wszystkie zaś są zapisem coraz głębiej rozumianej tajemnicy wyznawanej wiary w kochającego nas Boga. Ci, którzy skarżą się na nieumiejętność sformułowania przed Bogiem własnej modlitwy, niech zaczną wykorzystywać bogate tworzywo wypowiadanych przez Kościół podczas Liturgii słów miłości i wiary. Rozmowa przyjaciół nigdy nie jest monologiem. Podczas Mszy świętej odbywa się niemal nieprzerwany dialog. Znajduje on swój wyraz w kilkakrotnie powtarzanych zwrotach: "Pan z wami", "I z duchem Twoim".

W trakcie Modlitwy Eucharystycznej dialog ten jest nieco bardziej rozbudowany: "W górę serca", "Wznosimy je do Pana", "Dzięki składajmy Panu Bogu naszemu", "Godne to i sprawiedliwe". Dialog jest również obecny podczas czytania Słowa Bożego, kiedy psalmem odpowiadamy na to, co usłyszeliśmy z fragmentu Starego Testamentu. Najdonioślejszą jednak odpowiedzią, jaką dajemy Bogu w naszej z Nim rozmowie, jest "amen", wypowiedziane w obliczu Jezusa, który nam się powierza w Komunii świętej: "Ciało Chrystusa"... "Amen". Bardzo często między ludźmi rozmowa prowadzi do podziału i konfliktu. Rozmowa z Bogiem, która dokonuje się we Mszy, kończy się głębokim zjednoczeniem i niewyobrażalną bliskością.

Boskie lekarstwo

Ojcowie Kościoła, wybitni chrześcijańscy pisarze pierwszych wieków, lubili, dla wyjaśnienia tajemnicy Eucharystii, porównywać ją do lekarstwa. Święty Augustyn mówi w swoim kazaniu do nowo ochrzczonych, mających za chwilę w pełni uczestniczyć we Mszy Świętej: Pojmiecie, co znaczy ów wielki i Boski Sakrament, tak wspaniałe i czyste lekarstwo. Gdy wybieramy się na Eucharystię, warto jest sobie wyobrazić, że wchodzimy w uzdrawiającą obecność Pana: Jego dobre Słowo jest kojące, przywraca pokój, radość i nadzieję. Gdy jako wspólnota trwamy na modlitwie, Duch Święty nas jednoczy, leczy rany podziałów, niezgody i izolacji.

Wreszcie Najświętszy Sakrament uzdrawia nas z niewiary i poczucia oddalenia od Boga. Słowa o uzdrowieniu, którego dokonuje udzielający nam się Pan, pojawiają się co najmniej w dwu miejscach. Przed przyjęciem Komunii mówimy: Panie nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja. Tuż po tym wyznaniu, kapłan w osobistej modlitwie przed spożyciem Ciała i Krwi Pana mówi szeptem (szept oznacza czułą rozmowę): Niech przyjęcie Ciała i Krwi Twojej nie ściągnie na mnie wyroku potępienia, lecz dzięki Twemu miłosierdziu niech mnie strzeże oraz skutecznie leczy moją duszę i ciało.

Przypowieść o dobrym Samarytaninie może być odczytana jako opis spotkania ze Zbawicielem, opatrującym nasze rany podczas Eucharystii. Bohater przypowieści obmywa winem i oliwą człowieka pobitego przez zbójców. Oliwa i wino były wówczas najbardziej dostępnymi farmaceutycznymi środkami dezynfekującymi. Dobry Samarytanin wyobraża samego Jezusa, który już nie winem, ale drogocennym lekarstwem swojej Krwi (pod postacią wina) leczy nasze rany. Zawozi następnie do gospody, którą jest Jego Kościół, aby tam dopełnić swej troski. To właśnie Ty i ja jesteśmy ludźmi pobitymi przez zbójców. Ledwo trzymamy się na nogach w drodze do Boga Miłości, poobijani i posiniaczeni przez własne niewierności i potknięcia. Pali nas gorączka przeróżnych złych skłonności: jeśli, na przykład, ktoś za bardzo przyzwyczaił się do kłamstwa albo nie potrafi zapanować nad niszczącym innych gniewem bądź trawi go chorobliwa ambicja, to wszystko to oznacza wewnętrzne spustoszenie duchowego organizmu spowodowane przez grzech. Często kroki naszych decyzji są niepewne, gdyż jesteśmy z lekka ogłupiali mnóstwem opinii, apodyktycznych sądów, sprawiających zamęt i oszołomienie: co właściwie jest prawdą, dobrem i czy w ogóle możliwe jest godziwe życie w wierności nauce Mistrza? Nasze serce nie jest w stanie bić spokojnym, równym rytmem miłości do Pana, bo choruje na niedowierzanie Miłości.

Trudno uniknąć owej choroby, żyjąc pośród ludzi, którym Jego Imię jest obce, obojętne albo budzące poczucie zagrożenia. Taki jest nasz żałosny stan wędrowców pobitych przez zbójców. Leżymy przy drodze, a niewielu przechodzących obok kwapi się z pomocą. Ilekroć gromadzimy się na Eucharystii, może się dokonywać uzdrowienie naszych myśli, pragnień, woli i wiary. On sam bowiem, Boski Lekarz, zobaczył nas, wzruszył się, podszedł, "przyjmując postać sługi" (Flp 2, 7) i ogarnął swoją bliskością. Podczas Mszy zostajemy otoczeni Jego ramionami, czujemy, że jest; słyszymy Jego Słowa! Dzięki bezpośredniości wypowiadanego Słowa oraz znaków niosących żywą obecność możemy stopniowo doznawać uzdrowienia. Powoli dochodzić do siebie, aby widzieć, słyszeć, odczuwać i kochać Boga. Choroba naszej niewiary w Jego nieskończoną miłość może przygasać, gdy widzimy, jak On sam wydaje się w nasze ręce. Msza święta jest wielkim, Boskim Lekarstwem. To czas przebywania w uzdrawiającej Obecności Pana, który przywraca pełnię życia nam, konającym grzesznikom. Bo nie potrzebują Lekarza zdrowi, ale ci którzy się źle mają (Łk 5, 31).

Niezwykły pocałunek

Szukając zrozumienia Eucharystii, największego Daru Pana Jezusa, w którym ofiarowuje nam siebie samego, warto przejść krok po kroku całą drogę, po której On do nas biegnie. Od jakiego zatem gestu zaczyna się Eucharystia? Najczęściej dawana spontanicznie odpowiedź brzmi: znak krzyża. Nie jest to jednak prawdą. Najpierw ksiądz wraz z asystą, czyli wszystkimi, którzy mu towarzyszą, zmierza do ołtarza i składa na nim pocałunek. Dobrze jest kilka razy powtórzyć sobie to niezwykłe spostrzeżenie: początkiem spotkania z Panem na Jego uczcie jest pocałunek! W progu swojego domu On przytula każdego z gości i z miłością całuje. Z jaką radością i uwagą ci, którzy przyszli na Eucharystię, powinni patrzeć, gdy w ich imieniu kapłan wita pocałunkiem Pana. Tak, Pana, gdyż ołtarz to nic innego jak jeden z wielu sposobów Jego obecności. Bóg czyni podobnie jak uniesiony szczęściem ojciec z przypowieści Jezusa: Rzuca się powracającemu dziecku na szyję i obsypuje go pocałunkami. Jego radość nie ma granic. Jaką jeszcze prawdę odsłania przed nami znak rozpoczynający Eucharystię? Wszystko, co będzie się działo na ołtarzu, mamy traktować jako obecność Ukochanego. Nie przychodzimy na jakieś tam nabożeństwo, lecz po to, by spotkać Boga, który jest Miłością. Boga, który samego siebie oddaje w nasze ręce. Pocałunek ołtarza, składany przez kapłana w imieniu całej wspólnoty, jest wprowadzeniem w spotkanie Oblubieńca z Ludem, który jest uznany przez Pana za Jego Oblubienicę.

Eucharystia to "Pieśń nad pieśniami", miłość ponad wszelkie miłości, zjednoczenie ponad każdą jedność, spotkanie nieporównywalne z żadnym innym. Francois Varillon pisze: Pocałunek to bardzo piękny symbol miłości, gdyż jest znakiem wiary w dar i przyjęciem tego daru. Pocałunek nie może być naprawdę dany, jeśli nie jest przyjęty. Marmurowy posąg i martwe usta nie przyjmą pocałunku, usta muszą być żywe. A żywe usta to te, które dają i przyjmują równocześnie. Pocałunek jest wymianą oddechów, znakiem wymiany naszych głębi: moje tchnienie wnosi mnie w ciebie, a i ciebie w siebie wdycham w taki sposób, że jestem tobą, a ty jesteś mną (przeł. M. Książek). Swoją drogą, jak szalenie trudno zrozumieć wymowę tego cudownego znaku komuś, kto nadużył go w swoim życiu: poprzez szczeniacką ciekawość, kiczowatą czułostkowość albo łapczywość w poszukiwaniu nowych doznań. Podczas Eucharystii nudzą się głównie ci ludzie, którzy nie złożyli razem z księdzem pocałunku: nie uświadomili sobie zaraz na początku, że stoją przed kochającym Bogiem. Msza będzie kiepskim teatrem dla każdego, kto nie poczuje się obdarowany miłością niosącą życie. Trzeba mieć przebudzone pocałunkiem serce, aby zrozumieć znaczenie następnego gestu obecnego na początku Liturgii.

Objawiająca się Miłość ma imię. Stajemy wobec Ojca, Syna i Ducha Świętego. Cała Trójca Święta jest zaangażowana w nasze zbawienie. Słowo, zdławione przez śmierć, krzyczy swoim milczeniem na krzyżu, głosząc potęgę miłości Stwórcy do zagubionego stworzenia. Każda Eucharystia jest spotkaniem z posłanym przez Ojca Jezusem, abyśmy wypełnieni Jego Duchem mogli powrócić jak dzieci do taty (imię Abba, które pozwala nam wypowiadać Duch Święty, oznacza właśnie czułe, pełne bezpośredniości "tatusiu"). Msza święta to przebywanie z Bogiem, który dał się nam poznać jako kochający Ojciec, bliski nam jednorodzony Syn i wewnętrznie przemieniający nas Duch Święty. Wypowiadając Imię Trójcy Świętej, mówimy do Boga: Niech się stanie to, co zostało objawione w Twoim imieniu: Ojcze uczyń nas swoimi dziećmi, Jezu upodabniaj nas do siebie przez wszystkie dary, które przynosisz Ty, Duchu Święty! Przychodzimy na Mszę świętą nie po to, aby się pomodlić, ani też by odprawić niedzielne nabożeństwo. Gromadzimy się, by wołać w Duchu Świętym do Ojca, błagając o Jego Syna, naszego Zbawiciela. Prośba ta zostaje wysłuchana, bo Jezus naprawdę przychodzi: najpierw w Ewangelii, swojej Radosnej Nowinie, a potem w swoim Ciele i Krwi. Jezus przychodzi, ale Jego droga wiedzie przez krzyż, stąd właśnie ten znak na początku Mszy.

Znak krzyża

W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Każdy początek jest szalenie ważny. Nasze duchowe nastawienie na samym początku Mszy świętej może zadecydować o tym, jak ją przeżyjemy. Pierwszy gest, pocałunek ołtarza, wprowadza nas w atmosferę miłości. Zaraz potem pojawia się znak, który każe nam porzucić wszelkie wyobrażenia o Mszy jako pewnym religijnym obrzędzie odprawianym wobec wielkiej, bezimiennej, Boskiej mocy. Mianowicie czynimy znak krzyża wypowiadając imiona Boga. Pryska anonimowość. Stajemy bowiem w obliczu kochającego nas Ojca, który daje nam się poznać przez swego Syna, a miłość i poznanie jest możliwe dzięki zamieszkującemu w nas Duchowi. A zatem już nie tylko miłość, ale miłość do Boga, którego znamy "z imienia". Msza święta to przebywanie z Bogiem, który pragnie objawić się w naszym życiu jako kochający Ojciec, bliski nam jednorodzony Syn i wewnętrznie przemieniający nas Duch Święty.

Wypowiadając imię Trójcy Świętej mówimy do Boga: Niech w nas również stanie się to, co zostało objawione w Twoim Imieniu. Ojcze, uczyń nas swoimi dziećmi. Jezu upodabniaj nas do Ciebie; niech się dokonuje ten cud przez wszystkie dary, które przynosisz Ty, Duchu Święty. Skoro jesteś Ojcem, pozwól stać mi się Twoim dzieckiem. Przez moc tajemnicy Syna udziel łaski uległości bez granic. W Duchu Twojej miłości pozwól kochać tą samą pełnią. Podczas Mszy świętej Jezus przychodzi do nas, ale Jego droga wiedzie przez krzyż, stąd właśnie ten znak na początku Mszy. Gdy Bóg staje przed nami, nie jest to kurtuazyjna wizyta, podobna do odwiedzin towarzyskiego kolegi, który nie ma co zrobić z wolnym czasem. Aby doszło do spotkania z Panem, musiał On przebyć długą drogę przez wszystkie zasieki i przeszkody, jakie postawiliśmy pomiędzy sobą a Jego miłością. Ceną tej śmiertelnie (dosłownie) niebezpiecznej wędrówki jest krzyż, na którym oddał za mnie i za Ciebie swoje życie.

On wyrósł przed nami jak młode drzewo
i jakby korzeń z wyschniętej ziemi.
Nie miał On wdzięku ani też blasku,
aby na Niego popatrzeć,
ani wyglądu, by się nam podobał.
Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi,
Mąż boleści oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa,
wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic.
Lecz On się obarczył naszym cierpieniem,
On dźwigał nasze boleści,
a myśmy Go za skazańca uznali
chłostanego przez Boga i zdeptanego.
Lecz On był przebity za nasze grzechy,
zdruzgotany za nasze winy.
Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas,
a w Jego ranach jest nasze zdrowie.
Wszyscyśmy pobłądzili jak owce,
każdy z nas się obrócił ku własnej drodze,
a Pan zwalił na Niego
winy nas wszystkich.
(Iz 54, 2-6)

"Pan z wami"

Słyszymy te słowa w odnowionej liturgii w wersji słowiańskiej. Po łacinie docierały do naszych uszu swojsko brzmiącym, zwłaszcza dla starszych ludzi: Dominius vobiscum. Utarło się nawet z tego często powracającego na Mszy sformułowania potoczne, zastępcze określenie księdza. Jak doświadczalne psy Pawłowa rezonujemy na dźwięk słyszanego wezwania absolutnie odruchowo wypowiadaną frazą: "I z duchem twoim". Przez tę bezmyślność mijamy się z głęboką teologią wspólnoty, jaką zawiera ów dialog. "Pan z wami" ma najpierw rozbić w drobny mak nasze czysto ludzkie spojrzenie na towarzystwo, w jakim przyjdzie nam spędzić najbliższą godzinę. Musi runąć nasze złe samopoczucie wynikające z faktu, iż obok nas siedzi "pan Kowalski".

Pan, o którym mamy bardzo złe mniemanie, ponieważ zaraz po Mszy wędruje do miejscowej "mordowni", która to wizyta nastraja go nieprzychylnie do żony, dzieci i sąsiadów. Analogicznych "panów K." jest zazwyczaj w Kościele więcej i fakt ten psuje nam podniosły nastrój nabożeństwa. Wstydu nie mają ci wszyscy i wszystkie "K", żyjący na co dzień jak poganie, a odwiedzający, nie wiedzieć po co, nasz kościół?! Rzecz jasna mamy pod ręką parę odpowiedzi wyjaśniających tę oburzającą zagadkę "po co"? Niektórzy i niektóre "K" są ludźmi podatnymi na koniukturalne zmiany. Był komuchem, kiedy się to opłacało, dzisiaj udaje pobożnisia. Inne wyjaśnienie to tak zwana "chęć pokazania się", zaimponowania piskiem opon nowego samochodu na parafialnym parkingu bądź szałowymi ciuchami. Nasze zniesmaczenie obłudą niechcianych gości na Liturgii dostaje po głowie wezwaniem: "Pan z wami". Sam Bóg, nasz Zbawiciel, uznaje zgromadzonych w Kościele za "swoich". Oznajmia przez kapłana, że jest tu obecny dla wszystkich, również dla tych, których gotowi bylibyśmy stąd wyprosić. Ksiądz proboszcz nie ma na pulpicie listy wiernych, do których skierowuje swe słowa: "Pan z tobą Alfredzie S. Bądź pozdrowiony wierny synu Kościoła. I z tobą Eugenio B. - Bóg docenia twoje zaangażowanie w Akcję Katolicką". Wszyscy ochrzczeni, którzy z wiarą, choćby "niewiarygodnie" ułomną, stają przed Bogiem, są święci.

Takim tytułem obdarzał Paweł Apostoł chrześcijan w Koryncie, którzy jak wynika z innych fragmentów tego listu, mieli mocno nieświeże sumienia. Pan jest z nami, aby z przypadkowych osób, zebranych w jednym miejscu uczynić wspólnotę. Chce nie tylko każdego z nas obdarzyć swoją uświęcającą miłością, ale sprawić, by dzięki tej łasce rozpoczęło się wielkie dzieło naszego powrotu do jedności. Postawy braterskiej zaczynamy uczyć się podczas Eucharystii. Tu, gdzie nie ma równych i równiejszych. Nawet do księdza podczas Liturgii zwracamy się per "ty" (nie odpowiadamy przecież: "I z duchem proboszcza..."). W miejscu, gdzie zgromadził nas Pan, otrzymujemy jeden Chleb i tę samą Dobrą Nowinę. Nie jest przecież tak, że każdy z nas przyjmuje inny kawałek Chleba, ale wszyscy spożywamy z tego samego - z Ciała Jezusa. Stąd Paweł mówi: "Ponieważ jest jeden chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało" (1 Kor 10, 17).

"Pan z wami" oznacza wyznanie Jezusa: "Jesteście moim Ciałem, Oblubienicą, której pozostaję wierny i o którą dbam". Organizm, który tworzymy w Chrystusie, nie zawsze ma się dobrze. Jest trawiony przez choroby i w jego krwioobiegu dochodzi do wielu zatorów. Gromadzimy się wspólnie przed Bogiem, aby On mógł nas w Sobie jednoczyć. Aby uzdrawiał to, co zranione, i ożywiał wszelkie obumarłe komórki. Potrzebuje jednak naszego pragnienia, aby ten cud mógł się dokonywać. Na początku Eucharystii jesteśmy wezwani do przyjęcia siebie nawzajem jako braci i siostry ogarniętych obecnością jednoczącego nas Pana.

Popękane naczynie

Spowiadam się Bogu wszechmogącemu i wam bracia i siostry, że bardzo zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Przeto błagam Najświętszą Maryję, zawsze Dziewicę, wszystkich Aniołów i Świętych i was, bracia i siostry, o modlitwę za mnie do Pana Boga naszego. Niech się zmiłuje nad nami Bóg Wszechmogący i odpuściwszy nam grzechy doprowadzi nas do życia wiecznego. Warunkiem trwania i rozwoju miłości jest umiejętność mówienia przepraszam. Chodzi o sztukę dawania sobie nawzajem prostych znaków, które mówią: "Żałuję tego, co się stało. Wybacz, że cię zraniłem".

Nie da się uniknąć pewnych drobnych czy poważniejszych zranień, bo jesteśmy ludźmi, a nie aniołami, ale można nie dopuścić, by przez te pęknięcia uciekała miłość. Bardzo często ludzie oddalają się od siebie dlatego, że nie umieją przyznawać się do popełnionych błędów. Jak bowiem można budować wspólnie coś sensownego, gdy ma się świadomość omijanych problemów i spraw, które dzielą. Gdy czujemy się winni z jakiegoś powodu wobec bliskiego nam człowieka, ale sprawa nie została załatwiona, nie było żadnej próby rozmowy, wtedy raczej unikamy wspólnych spotkań. Z czasem nawet mała szczelina nie zaleczonych urazów może urosnąć do rozmiarów ogromnej obojętności. Tutaj właśnie, między innymi, należy szukać przyczyny łatwego opuszczania Mszy albo obojętnego w niej uczestniczenia. Stąd też ma ogromne znaczenie, aby szczerze na samym początku każdej Eucharystii, po pocałunku ołtarza i znaku krzyża, uznać przed Panem wszelkie braki i niedoskonałości w naszej miłości do Niego. Chodzi o odkrycie, że jesteśmy popękanym naczyniem, w które Bóg chce wlać swój drogocenny napój. Zanim to nastąpi, naczynie musi zostać uszczelnione i wytarte z kurzu.

Taką właśnie rolę we Mszy świętej pełni akt skruchy, który wyraża się w spowiedzi powszechnej wszystkich zebranych w Kościele. Gdy mówimy "Panie zmiłuj się nad nami", prosimy o dary Jego miłosierdzia: zarówno o zreperowanie uszkodzonego dzbanka, jak i wypełnienie go Bożym życiem. Tam jednak, gdzie mamy do czynienia z nie tyle popękanym, co całkiem rozbitym naczyniem, potrzebna jest dużo poważniejsza naprawa, która dokonuje się w sakramencie pojednania. Ręczne, precyzyjne sklejanie. Ilekroć świadomie czynimy szalony krok zerwania więzi wiary i miłości do Boga przez ciężki grzech, nadajemy się do gruntownej renowacji, dokonującej się w konfesjonale.

Uznaniu przed Bogiem własnych codziennych słabości i grzeszności towarzyszy gest bicia się w piersi. Dla zrozumienia wymowy tego znaku dobrze jest przypomnieć sobie chwile, kiedy gwałtownie waliliśmy w drzwi czyjegoś domu, albo pokoju, bo ów człowiek był nam w danej chwili szalenie potrzebny. Podobnie w chwili, gdy usiłujemy stanąć w prawdzie przed Bogiem, potrzebna jest nam na gwałt wewnętrzna wrażliwość. Konieczne jest przebudzone, wyrwane z uśpienia sumienie, czyli rzeczywiste przejęcie się naszymi brakami w miłości do Boga. Przy czym nie najważniejsze są tu uczucia, ale raczej jasna świadomość zaniedbań, bylejakości i lekceważenia w naszej wierze. Szalenie istotnym warunkiem głębokiego spotkania z Chrystusem podczas Mszy jest dobrze przeżyty akt skruchy: wypowiedzenie pełnego żałującej miłości - Przepraszam, do Pana Boga.

"Chwała na wysokości Bogu"

Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Chwalimy Cię. Błogosławimy Cię. Wielbimy Cię. Wysławiamy Cię. Dzięki Ci składamy, bo wielka jest chwała Twoja. [...] Panie Boże, Baranku Boży, Synu Ojca. [...] Albowiem tylko Tyś jest Święty, tylko Tyś jest Panem, tylko Tyś Najwyższy, Jezu Chryste, z Duchem Świętym w chwale Boga Ojca. Amen. Mówimy niekiedy - "wyjść z siebie". Stosujemy tę metaforę najczęściej w sytuacjach, kiedy puszczają nam nerwy i wpadamy w furię. Tracimy wtedy panowanie nad sobą i rzadko poczytujemy to sobie za cnotę. Inaczej jest z wielbieniem Boga. Tu również wychodzimy poza siebie. Jest to jednak świadome działanie, wyprawa z dobrze znanego własnego świata myśli pragnień, lęków, marzeń, nadziei w krainę Bożej Obecności. W odróżnieniu od zaślepienia gniewem, który wyrzuca nas na swojej niszczącej fali poza kontrolowaną przez nas przestrzeń, w uwielbieniu Boga otwierają nam się oczy.

Widzimy więcej i z innej perspektywy. Uwalniamy się od siebie, aby powrócić na opuszczone przez chwilę stare śmieci jako inni, odmienieni ludzie. Na skrzydłach hymnu: "Chwała na wysokości Bogu" wzbijamy się ku Najwyższemu. On teraz jest w centrum naszej miłującej uwagi. On, który jest Panem, Barankiem zabitym dla naszego ocalenia, jednorodzonym Synem Ojca, gładzącym grzechy, jedynym Świętym, Panem, Najwyższym, wraz z Duchem Świętym w chwale Boga Ojca. Jedna z prefacji mszalnych podpowiada nam następujące słowa modlitwy: Chociaż nie potrzebujesz naszego uwielbienia, pobudzasz nas jednak swoją łaską, abyśmy Tobie składali dziękczynienie. Nasze hymny pochwalne niczego Tobie nie dodają, ale się przyczyniają do naszego zbawienia przez Chrystusa Pana naszego. Bóg spokojnie poradziłby sobie bez naszej czci. Nie jest bowiem monarchą łasym na lizusowskie pienia. My jednak bez uwielbienia Boga stajemy się ubożsi.

Adoracja wprowadza nas w bardzo specyficzną sytuację, kiedy to możemy uwolnić się od nieustannej licytacji, kto z nas jest ważniejszy, bardziej czcigodny, zasłużony, dostojny. Mamy szansę odkryć prawdę, że wielkość każdego z nas rodzi się z wybrania i miłości Tego, który się nad nami pochyla. On bowiem, Wieczna Żywa Miłość, kocha i dba o stworzenie, podobne do kwiatu na polu, który rankiem jest zielony i kwitnący, a wieczorem więdnie i usycha. Pan, Jednorodzony Syn Boga, Święty, Ukrzyżowany Baranek poniża samego siebie, aby nas wywyższyć. Oto tajemnica wielkości i godności człowieka. Uczymy się jej, oddając chwałę Trójcy podczas Liturgii. W ten również sposób odzyskujemy utraconą przez grzech chwałę. Stajemy się na powrót istotami, które swoje szczęście znajdują w dobrowolnie zaakceptowanej zależności od Stwórcy.

"Módlmy się"

Liturgia jest unikalnym połączeniem bierności i zaangażowania. Słowem, które opisuje ten paradoks jest "uczestnictwo". Zakłada ono najpierw nasze wejście w coś, co jest większe i bardziej obiektywne niż nasze nastawienie i własny wkład. W pewnym sensie nie mamy wpływu na przebieg wydarzeń podczas Eucharystii. Następujące po sobie czynności zostały ukształtowane w historii, począwszy od Liturgii odprawianej w Świątyni Jerozolimskiej. Kolejność gestów, słów, symboli, cały ich biblijny background jest zapisem wielkiej przygody jaką było spotkanie Ludu z Bogiem.

Liturgia jest dzięki temu największą i najpiękniejszą galerią arcydzieł, zgromadzonych przez wieki w jednej przestrzeni. Niektóre ze "zbiorów" są wypożyczone od naszych starszych braci Żydów. Pierwsza Eucharystia była przecież oparta na paschalnej modlitwie Izraela, zwanej sederem. Symbole, takie jak pokropienie wodą, ogień, kadzidło, są wspólnym, archetypicznym dziedzictwem całej ludzkości. Widzimy je zaprzęgnięte w modlitwę ludzi religijnych w wielu bardzo różnych tradycjach duchowych. Wszystkie te elementy zostają wprowadzone do Liturgii jako ścieżki zbiegające się w jednym punkcie, którym jest Żywy Bóg. Nie są to byle jakie, raz przedeptane dróżki na skróty. Wyznaczyli je ludzie, którzy, idąc za odruchem serca i oświeceni Boską mądrością, autentycznie podążali ku "Umiłowanemu swej duszy".

Kościół podczas Mszy nie proponuje nam przypadkowych modlitewnych formuł. Nie ma parafialnego rankingu na "modlitwę tygodnia", która w dowód uznania była by odmawiana podczas Eucharystii. Zwracamy się do Boga słowami, które zrodziły serca świętych. W ten sposób wezwanie wypowiedziane przez kapłana: "Módlmy się", jest zaproszeniem do włączenia się w wielki hymn uwielbienia, przebłagania i prośby, który rozbrzmiewa echem wypełniającym wieki. Nie jesteśmy sami - ogarnia nas tajemnica miłości, w której uczestniczyło przed nami i nadal jest w niej obecnych wielu naszych braci i sióstr z bardzo odległej i niedalekiej przeszłości.

Po wezwaniu przewodniczącego Liturgii zapada milczenie (przynajmniej tak być powinno). Jest to przestrzeń dla osobistego odnalezienia się w tym wielkim Słowie-Oracji, które nas zagarnia. Uczestnictwo ma się teraz wyrazić w zaangażowaniu poprzez przebudzenie własnego serca. Ma ono zacząć bić w harmonii z innymi. Aby włączyć się z pożytkiem w modlitwę Kościoła, musimy w samotności stanąć przed Bogiem, aby, tak jak potrafimy, wypowiedzieć wobec Niego naszą miłość, wiarę, pragnienia. Jest to czas na wzbudzenie intencji - przedstawienie Panu osób, spraw, które chcemy oddać w Jego ręce.

"Oto Słowo Boże"

Pismo święte to niezwykle pociągający świat, tajemniczy ogród, w którym przechadza się Pan. Kto raz znalazł się w tym świecie, niełatwo go opuści. Bogactwo owego ogrodu staje przed nami otworem, gdy podczas Eucharystii czytamy Księgę Życia. Czym właściwie jest Biblia? Najpierw warto sobie uzmysłowić, że okres jej powstawania obejmuje kilkanaście wieków. Szmat czasu niewiarygodnej przygody, kiedy Bóg stopniowo odsłaniał swoją twarz w historii Ludu, który sobie wybrał. Wszystko zaczęło się właśnie od wybrania, propozycji, aby pójść razem w drogę: Izrael i jego Pan. W trakcie tej wędrówki przez wieki ludzie pojmowali coraz więcej z tajemnicy Boga, który dawał się poznać poprzez to, co czynił i mówił. Ci o najwrażliwszym sercu, przekazywali przychodzącym po nich wszystko, co zdołali zrozumieć z wielkości, dobroci, miłosierdzia Tego, który ich prowadził jako Wierny Opiekun.

Dokonywało się to najpierw poprzez słowo mówione, opowiadanie o dziełach Pana, a dopiero później w formie pisanej. dumiewający jest fakt, że Bóg wydał swoją tajemnicę tak różnorodnej wrażliwości poszczególnych ludzi, pozostawiając im wolność wyrazu poznanej prawdy. Każdy z tych, których On wybrał, mówił czy pisał o odkrywanym Bogu na swój sposób. Jedni czynili to opowiadając o ważnych, milowych wydarzeniach z życia Ludu prowadzonego przez Pana: przymierze z Abrahamem, wyjście z Egiptu, wędrówka przez pustynię, zdobywanie Ziemi Obiecanej, narodzenie, życie, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, dzieje Kościoła. Inni sięgali po fikcję literacką, aby za pomocą barwnych opowieści przekazać to, o czym zostali pouczeni przez Boga. Ludzie, których nazywamy prorokami, głosili usłyszane wprost od Pana słowa Jego pouczenia, miłosierdzia, gniewu z powodu czynionego zła, obietnic pełnych nadziei. Znajdziemy też w Biblii mnóstwo poezji, bo tam, gdzie jest miłość, musi pojawić się i wiersz. Wiele kart Księgi pulsuje modlitwą, która jest najszerzej otwartym oknem do serca oświeconego wieczną prawdą. Wszystkie te drogi ujawniania tajemnicy Boga, zwieńczone powstaniem jednej Księgi, były objęte Jego dyskretną i mocną opieką.

Wszystko po to, by słowa zapisane w Biblii niosły najczystszą prawdę o Panu Bogu. Raz jeszcze musimy uświadomić sobie, że ta właśnie Objawiona Prawda nie została wyrażona w jakichś naukowych terminach, ani nawet w formie tajemniczo-niezrozumiałego języka, do którego dostęp mieliby jedynie wybrani. Na kartach Biblii jest samo życie; ludzie rodzą się, walczą, kochają, zdradzają, przebaczają, płaczą, skaczą ze szczęścia, żenią się, wychodzą za mąż, mają dzieci, wreszcie spotyka ich śmierć. Te zwykłe i niezwykłe doświadczenia Bóg uczynił miejscem ujawniania tajemnicy swojego wewnątrzboskiego życia.

Nasze zrozumienie, zachwyt i posłuszeństwo Słowu Boga będą możliwe tam, gdzie nauczymy się go słuchać, pozostając wrażliwi na wydarzenia naszego życia. Gdy z większą uwagą będziemy śledzić to, co niesie codzienność, łatwiej dotrze do nas Światło. Bowiem i my jesteśmy prowadzeni przez Pana, a w trakcie tej drogi On stopniowo się nam objawia. Dla ludzi mających otwarte serca Biblia może stać się pomocą w spotkaniu Boga. Bóg mówi do nas podczas Mszy świętej przez swoje Słowo. Przez wieki formowania się Biblii zatrudnił On tak wielu różnych pośredników swego Objawienia, aby dotrzeć do każdego, kto będzie szukał Prawdy, sięgając po tę niezwykłą Księgę.

Kazanie

Zbyt wielu katolików świeckich skarży się na jakość kazań, obciążonych moralizatorstwem i polityką, aby uznać te głosy za przejaw niezrozumienia "społecznej roli Kościoła" i chęci zamknięcia go w kruchcie. Głosy krytyki są świadectwem głodu Słowa Bożego. Słowa Jezusa: "Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli" (J 8, 32) - nie odnoszą się przecież jedynie do prawdy o wymiarze społecznym chrześcijaństwa. Jak często, zresztą, pouczenia tego rodzaju z ambony mijają się z duchem Ewangelii i nauką Kościoła! Wiele kazań w naszych kościołach choruje na "bieżączkę" - komentowanie tego, co aktualnie się dzieje w polityce, życiu społecznym. Nierzadko ten komentarz jest wypowiedziany w zjadliwym tonie i podszyty agresją.

Kaznodzieja nie może być człowiekiem podirytowanym, ale zatroskanym o duchowy rozwój swoich słuchaczy. Ludzie w mig rozpoznają, zarówno po tonie głosu, jak i doborze tematów, intencje księdza mówiącego kazanie: czy chce komuś "dokopać" czy coś wyjaśnić, pomóc w zrozumieniu, poprowadzić do wolności przez głoszenie prawdy Jezusa i Kościoła? Dużą popularnością cieszą się w niektórych kościołach homilie typu "serial w odcinkach". Kapłan podejmuje się przez jakiś czas wyjaśniać prawdy wiary: Credo, Przykazania, Sakramenty, Błogosławieństwa itp. Okazuje się, że takie Msze gromadzą największą ilość wiernych. Są oni przy tym wdzięczni, gdy mówi się prosto o najbardziej podstawowych rzeczach. Dobór czytań mszalnych jest wielkim skarbem w odnowionej Liturgii. Stwarza on szansę rozwinięcia określonego tematu, podpowiedzianego przez Słowo Boże.

Ludzie, wychodząc z kościoła, nie muszą zastanawiać się, "co ksiądz usiłował dziś powiedzieć", lecz mają do przemyślenia jeden łatwy do nazwania wątek, ewangeliczną "perłę". Jej blask może oświecać codzienność widzianą oczami Boga, interpretowaną w świetle Jego mądrości. Mówi On do każdego z nas: Popatrz na swoje życie w nowy sposób: stań w tym miejscu, gdzie sprawy, z którymi się borykasz zyskują inny wymiar. Myśli Boga nie są naszymi, uczymy się je pojmować niekiedy z wielkim trudem. Jesteśmy więźniami "mądrości tego świata". Głoszone słowo podczas Eucharystii ma "moc burzenia dla Boga warownych twierdz" - naszych oporów, barykad stawianych Jego Mądrości i Miłości. Liturgia jest uprzywilejowanym miejscem dla ukazania się mocy Słowa. W niej bowiem łaska uobecnia, "zagęszcza" wszystkie chwile, kiedy Bóg przemawiał wśród znaków i cudów.

Jeśli kapłan umie z pokorą włączyć się w ten rwący nurt Słowa - potężny jak kaskady wód spadające z gór - może spełnić rolę proroka: Oto kładę moje słowa w twoje usta. Spójrz, daję ci dzisiaj władzę nad narodami i nad królestwami, abyś wyrywał i obalał, byś niszczył i burzył, byś budował i sadził (Jr 1, 9-10.). "Ziemskie", często bardzo dalekie od Ewangelii myślenie musi runąć aby "na skale" powstawał nowy dom. Co jednak zrobić, kiedy nasz lokalny kaznodzieja nie jest sługą Słowa, lecz niewolnikiem na przykład własnych politycznych preferencji. Sytuacja w wielu naszych parafiach będzie dopóty chora, dopóki nie stanie się czymś normalnym, że ludzie potrafią wyrazić osobiście księdzu brak własnej zgody na jego potępiające, podszyte agresją kazanie.

Niejednokrotnie byłem świadkiem, jako uczestnik pielgrzymek hippisowskich, gdy jakiś długowłosy ostentacyjnie opuszczał Kościół, usłyszawszy bulwersujące go słowa. Hippisi w wielu sprawach mogą stanowić dobry przykład, jak żyć Ewangelią, powyższa jednak reakcja nie jest ewangeliczna. Ostatnio wszakże zdarza się coraz więcej podobnych sytuacji w polskich kościołach. W jednej z wielkomiejskich parafii, skądinąd naprawdę sensowny kapłan, chlapnął na kazaniu, że elektorat pewnego lewicowego polityka, znajdujący się w tym Bożym domu, powinien klęczeć za pokutę przez całą Mszę. W tej samej chwili Kościół opuściło trzy czwarte ludzi. Nie wiadomo, czy wrócą jeszcze. To nie były mądre ani też potrzebne słowa proboszcza, ale i ludzie zareagowali nie po chrześcijańsku. Dlaczego nie wybrali się do duszpasterza po Liturgii, żeby wyrazić mu swoją dezaprobatę i niezgodę na to, co powiedział? Otóż sprzeciw ewangelicznie rozumiany naprawdę różni się nieco od hippisowskiej kontestacji. Jest bowiem sposobem, w jaki okazujemy sobie w Kościele miłość. Mój brat ma prawo zgrzeszyć, natomiast ja mam obowiązek upomnieć go w trosce o niego samego i całą naszą wspólnotę.

Kiedyś słyszałem siedemnastowieczną historię o pewnym dominikaninie z Bochni, który na kazaniach wygadywał straszliwe rzeczy. Zła sława tych koszmarnych wyczynów kaznodziejskich dotarła do Krakowa, do tamtejszego klasztoru dominikanów. Jeden z mieszkających w nim braci wybrał się więc w drogę, a gdy po dwóch dniach dotarł na miejsce, dał po prostu z miłością w mordę swemu błądzącemu konfratrowi. Ów natychmiast otrząsnął się z otumanienia, w jakie pozwolił się usidlić diabłu. Ta historia napisana jest w konwencji znanych anegdot o Ojcach pustyni i to powinno dać nam klucz do jej właściwej interpretacji. Podobne bowiem sytuacje "upomnienia braterskiego" (choć sama czynność rzadko była związana z pięściarstwem) zdarzały się i wówczas, a sedno sprawy tkwiło w długich kilometrach, które trzeba było pokonać. Stąd sam sposób powiedzenia, że "źle robisz" stawał się w oczywisty sposób darem miłości, nie zaś aktem wściekłości: "Szedłem z tak daleka do ciebie bracie, bo zależy mi na tobie".

Przed wieloma z nas, zwłaszcza chyba jednak dotyczy to sióstr i braci świeckich, stoi to niełatwe zadanie: "wybrać się w drogę", aby upomnieć, sprzeciwić się, ilekroć ktoś usiłuje zamknąć nasz Dom na "cztery spusty": lęku, agresji, podejrzliwości i pomówień. Ta droga jest naprawdę długa i mozolna: trzeba przebyć lęk przed gniewem, urażoną ambicją człowieka, który nie przywykł słuchać krytycznych uwag. Do przebrnięcia jest również własna niepewność, czy aby mi, przeciętniakowi, wolno mieć rację. Może faktycznie Dobrą Nowinę należy chronić w rękawicach bokserskich? Trud tej drogi polega także na zaufaniu, że Prawda nas wyzwoli. Że tylko na niej Kościół może z mocą wzrastać i ogarniać sobą świat. Bezpieczniej i wygodniej jest niekiedy robić swoje, ale Duch Święty przynagla nas do jedności. Ta zaś nie może opierać się na udawaniu, że się nie słyszy i nie widzi ewidentnych błędów.

Taka jest nasza wiara

Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi [...]. I w jednego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego jednorodzonego, który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami [...]. Wierzę w Ducha Świętego, Pana i Ożywiciela, który od Ojca i Syna pochodzi [...]. Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów. I oczekuję wskrzeszenia umarłych. I życia wiecznego w przyszłym świecie. Amen. Któregoś roku na pielgrzymce hippisów pewien chłopak, lubujący się w prowokacjach, wyraził poważną wątpliwość co do realności istnienia subkultury "dzieci kwiatów". Zrobiła się straszna burza. Ludzie jeden przez drugiego mówili: "Jak to nie ma, a my kim jesteśmy? Przecież mamy swoje zasady postępowania, swoje ideały: pokój, miłość, wolność". Tak już jest, że ilekroć ktoś zakwestionuje ważny wymiar naszego życia, coś bliskiego sercu, stanowi to mobilizację do jasnego sformułowania zagrożonych postaw i wartości. Gdy człowiek nie jest zmuszony się bronić, nie troszczy się tak bardzo o nazywanie swoich ideałów.

W bardzo podobny sposób reagowali chrześcijan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin