Cooper James Fenimore - Pilot.pdf

(1053 KB) Pobierz
27613744 UNPDF
James Fenimore Cooper
PILOT
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Fal nieprzyjaznych ciągle pląsy
I chlust, i chlupot wciąż u burt.
Pieśń
Jedno spojrzenie na mapę zapozna czytelnika z położeniem wschodnich wybrzeży Wielkiej Brytanii
i przeciwległych jej wybrzeży kontynentu. Otaczają one małe morze, które od wieków znane było
światu jako szranki walk morskich i wielki trakt dla handlowych i wojennych flot narodów północnej
Europy. Wyspiarze dawno ogłosili się panami; tego morza, na co rozum nie pozwoliłby żadnemu z
państw i co prowadziło do częstych konfliktów, przelewu krwi i poważnych strat, zupełnie
dysproporcjonalnych w stosunku do korzyści, jakie przynieść może przestrzeganie bezużytecznego i
zmyślonego prawa. I właśnie po tych spornych wodach spróbujemy oprowadzić czytelnika w
wyobraźni. Czas, kiedy zaszły te wydarzenia, powinien interesować każdego Amerykanina nie tylko
dlatego, że był to czas tworzenia się jego narodu, ale i dlatego, że to początek ery, kiedy rozum i
rozsądek zaczęły zastępować zwyczaje i feudalne przesądy kierujące losami narodów.
Wkrótce po wybuchu Rewolucji , gdy do walki przystąpiły królestwa Francji i Hiszpanii, a także
Republika Holenderska, kilku wieśniaków stało na polu wystawionym na działanie wichrów morskich
na północno-wschodnim wybrzeżu Anglii. Ludzie próbowali uprzyjemnić sobie ciężką pracę i
rozweselić się w posępny dzień grudniowy, wypowiadając proste sądy na temat polityki. Od dawna
krążyły wieści, że Anglia prowadzi wojnę z jakąś kolonią spoza Oceanu Atlantyckiego, ale słuchali ich
jednym uchem, jak zawsze pogłosek- o rzeczach dalekich i nieciekawych. Dopiero kiedy narody, z
którymi Anglia zwykła była walczyć, wmieszały się do sporu, szczęk broni zamącił spokój nawet tych
odciętych od świata i niepiśmiennych wieśniaków. W dyspucie głos zabierał głównie szkocki handlarz
bydła, upatrujący sposobnej chwili, by ubić interes z właścicielem poletka, i robotnik irlandzki, który
przepłynął kanał i zawędrował tak daleko w głąb wyspy w poszukiwaniu pracy.
— Negry to furda dla starej Anglii, nie licząc nawet Irlandii, gdyby Francuzy i Hiszpanie się nie
wmieszali — rzekł robotnik. — Nie ma im za co dziękować, bo człek w tych czasach nie może więcej
pociągnąć z butelki niż ksiądz podczas mszy świętej, jeśli nie chce obudzić się w żołnierskiej skórze.
— Ba, tam u was, w Irlandii, aby zwerbować armię, robi się bęben z beczki od whisky — odparł
handlarz mrugając na słuchaczy. — Na północy wystarczy zagrać na kobzie, a lud wali za muzyką tak
ochoczo jak w niedzielę do kościoła. Widziałem listę całego regimentu górskiego na tak małym
kawałku papieru, że zakryłaby go rączka damy. Same Camerony i M'Donaldy, choć pomaszerowało
sześciuset ludzi. Ale co widzę! Ten młodzik za bardzo chce się dostać na ląd, a jeżeli dno morskie
choć trochę podobne jest do powierzchni, jak nic może się rozbić.
Ta nieoczekiwana zmiana tematu skierowała oczy wszystkich w stronę, w którą handlarz
wskazywał swym kijem. Ku niezmiernemu zdumieniu grupki mężczyzn mały statek opływał właśnie
cypel lądu, który tak jak pole, gdzie stali, odgradzał zatoczkę od pełnego morza. W wyglądzie tego
niezwykłego gościa było coś szczególnego, budzącego zdumienie tym większe, że pojawił się na
takim pustkowiu. Tylko najmniejszy statek, i to niezbyt często, a od czasu do czasu jakiś szalony
przemytnik odważał się przybić do lądu mijając mielizny i podwodne skały. Śmiali żeglarze, co tym
razem przedsięwzięli tę karkołomną wyprawę, na pozór tak niebacznie, płynęli na czarnym, płytkim
szkunerze. Kadłub jego zupełnie nie pasował do pochyłych masztów podtrzymujących reje coraz
mniejsze, a w samej górze podobne rozmiarami do łopoczącego leniwie wimpla , który bezskutecznie
próbował rozwinąć się na lekkim wietrzyku.
Krótki dzień zimowy miał się ku końcowi i ostatnie skośne promienie słońca ślizgały się po
brunatnych falach, smużyły je tu i ówdzie bladą poświatą. Burzliwe wichry znad Oceanu Niemieckiego
zdawały się uśpione i chociaż ustawiczny szum fał na brzegu sprawiał, że okolica o tej porze
wyglądała jeszcze bardziej ponuro, lekkie tchnienie marszczące gładką powierzchnię szło od lądu.
Mimo tej pomyślnej okoliczności było coś groźnego w wyglądzie oceanu, który wydawał głuche,
otchłanne szmery jak wulkan w przeddzień wybuchu. Wszystko to pogłębiało zdumienie i lęk
wieśniaków obserwujących dziwnego gościa. Wyłącznie pod grotżaglem i jednym z małych kliwrów ,
jakie wystają daleko poza dziób, statek ślizgał się po wodach z wdziękiem i łatwością, która widzom
- 1 -
wydawała się magiczna. Spoglądali to na szkuner, to po sobie zdumionymi oczyma. W końcu handlarz
rzekł cicho i uroczyście:
— Szalona pała stoi tam u steru. I jeżeli ta łupina poszyta jest drzewem jak brygantyny żeglujące
między Londynem i Frith, naraża się na zbytnie niebezpieczeństwo. A teraz mija tę wielką skałę, która
pokazuje głowę przy odpływie. Tak czy owak, żaden śmiertelnik długo nie utrzyma się na tym kursie,
żeby nie pójść na dno.
Mały szkuner jednak wciąż płynął między ławicami i skałami, czyniąc tylko małe odchylenia od
kursu, co dowodziło, że kapitan zdaje sobie sprawę z ryzyka. Wreszcie statek zapuścił się w zatokę,
na ile pozwalał zdrowy rozsądek, żagle zwinęły się, jakby bez pomocy rąk ludzkich, szkunerem
zakołysały długie fale docierające z oceanu, zdryfował w nurcie przypływu i szarpnął się na kotwicy.
Wówczas wieśniacy zaczęli się gubić w domysłach. Jedni utrzymywali, że to statek z kontrabandą,
drudzy, że wrogie ma zamiary i że to statek wojenny. Padło podejrzenie, czy to nie widmo, bo czyż
statek zbudowany i prowadzony przez ludzi ważyłby się wpłynąć na tak niebezpieczne wody, i to w
czasie, kiedy byle szczur lądowy potrafił przepowiedzieć sztorm. Szkot, który cechował się właściwą
swym rodakom bystrością umysłu, ale i wiarą w zabobony, przychylił się do tej opinii ostrożnie, pełen
przesądnego lęku, ale syn Erinu , który najwyraźniej nie miał wyrobionego zdania, przerwał mu
okrzykiem:
— Na Boga! Jest ich dwa! Duży i mały! Widocznie koboldy morskie tak samo lubią towarzystwo, jak
i dobrzy chrześcijanie!
— Dwa! — powtórzył handlarz bydła. — Dwa! Nie wyjdzie to na zdrowie temu, kto je widział. Dwa
okręty żeglujące bez załogi w miejscu, gdzie gołym okiem nie dostrzeże się niebezpieczeństwa, to zły
znak dla każdego, kto je widzi. A ten drugi! Patrzajcie, patrzajcie, co za piękny okręt, jaki wielki! —
Przerwał, podniósł z ziemi zawiniątko i ogarnąwszy szybkim spojrzeniem oba statki, kiwnął głową
słuchaczom z wielką powagą. Zabierając się do odejścia podjął wątek rozmowy:
— Nie dziwiłbym się, gdyby wiózł listy werbownicze króla Jerzego. Tak, tak, wolę wracać do miasta
i pogadać z ludźmi, bo te duże okręty wydają mi się podejrzane. Mały z łatwością może porwać
człowieka, a na duży zmieścilibyśmy się wszyscy.
Ta roztropna przestroga wywołała powszechne poruszenie wśród wieśniaków, gdyż po kraju
krążyły alarmujące wieści. Gospodarze pozbierali narzędzia i pociągnęli ku wsi. Wiele ciekawych oczu
śledziło ze wzgórz okolicznych manewry statków, ale do skał okalających zatoczkę nie zbliżał się nikt
oprócz tych, którzy mieli szczególne powody zainteresowania tajemniczymi gośćmi.
Statek, co wywołał tyle niepokoju, był rzeczywiście pięknym żaglowcem, którego olbrzymi kadłub,
strzeliste maszty i poziome reje majaczyły ponad morzem w mgłach wieczornych na kształt dalekiej
góry wyrastającej z głębi. Niewiele żagli widniało na jego masztach, a choć nie podchodził tak blisko
brzegu jak szkuner, najwyraźniej wykonywał te same manewry i nie ulegało wątpliwości, że przypłynął
tu w tym samym celu. Fregata — gdyż taki to był statek — weszła majestatycznie na falach odpływu
do małej zatoczki, z szybkością wystarczającą ledwie, by można nią było sterować, aż dotarła do
miejsca, gdzie stał jej współtowarzysz, wówczas wykręciła pod wiatr i manewrując żaglami usiłowała
stanąć w miejscu. Jednakże lekkie tchnienie, które momentalnie wypełniło ciężkie płachty żagli,
zamarło i znikły zmarszczki na grzbietach fal pędzonych z oceanu. Prądy i fale szybko gnały fregatę
ku jednemu z cyplów przy ujściu rzeki, gdzie czarne skały wybiegały daleko w morze, toteż załoga
spuściła kotwicę i zrzuciła żagle. Kiedy statek wykręcił, pchany odpływem, wielka bandera ukazała się
na szczycie masztu; wiatr ją rozwinął i oczom ludzi ukazał się czerwony krzyż na białym polu,
zdobiący flagę Anglii. Tyle zobaczył nawet ostrożny handlarz, oglądając się poza siebie, kiedy jednak
z obu statków spuszczono łodzie, przyspieszył kroku i zapewnił ciekawych i zdumionych towarzyszy,
że lepiej oglądać oba te statki z daleka niż z bliska.
Liczni marynarze zeszli z fregaty do łodzi, a kiedy stanął w niej oficer z młodym pomocnikiem, odbili
od burty. Rytmicznymi uderzeniami wioseł kierowali łódź wprost ku brzegowi. W chwili gdy mijali
szkuner, lekki welbot z czterema atletycznymi mężczyznami u wioseł odskoczył od burty i raczej
tańcząc na falach niż prując wodę, przeciął kurs szalupy ze zdumiewającą szybkością. Kiedy łodzie
zbliżyły się do siebie, załoga na znak oficerów złożyła wiosła. Łodzie unosiły się spokojnie na fali, a
przez ten czas odbyła się następująca rozmowa:
— Nasz stary zwariował! — zawołał młody oficer z welbotu. — Myśli, że dno „Ariela" jest z żelaza i
skała nie może wybić w nim dziury! A może przypuszcza, że moja załoga to krokodyle, które nigdy nie
utoną!
Blady uśmiech zaigrał na ustach przystojnego młodego człowieka, rozpartego wygodnie na rufie
szalupy, gdy odparł:
- 2 -
— Zbyt dobrze zna twoją ostrożność, kapitanie Barnstable, aby miał się obawiać, że rozbijesz
statek i potopisz załogę. Jak macie głęboko?
— Boję się sondować — odparł Barnstable. — Nigdy nie mam odwagi tknąć sondy, kiedy skały
wyłażą z wody jak delfiny, które chcą zaczerpnąć powietrza.
—- Ale żeglujesz po wodzie, człowieku! — zawołał oficer z gwałtownością dowodzącą ognistego
temperamentu.
— Po wodzie! — powtórzył jego przyjaciel. — Hej, mały „Ariel" potrafiłby żeglować w powietrzu! —
Z tymi słowy Barnstable stanął w czółnie. Uniósł czapkę marynarską. Odgarnął gęste, czarne loki
opływające opaloną twarz i dumnym wzrokiem marynarza objął swój statek. — Ale to wielkie ryzyko,
panie Griffith, stać na jednej kotwicy w taką noc. Jakie są rozkazy?
— Podpłynę do skał i stanę na dradze . Zabierzesz ode mnie pana Merry i spróbujesz prześliznąć
się na plażę.
— Plażę? — zdumiał się Barnstable. — Nazywasz tak pionową skałę wysokości stu stóp?
— Nie będziemy kłócić się o słowa — rzekł Griffith z uśmiechem. — Dość, że musisz dostać się na
brzeg. Dostrzegliśmy sygnał z lądu i wiemy, że pilot, na którego czekaliśmy tak długo, gotów jest do
drogi.
Barnstable potrząsnął głową w zamyśleniu, mrucząc pod nosem:
— Komiczna żegluga. Najpierw wpływa się do nieuczęszczanej zatoki, pełnej skał, ławic i płycizn, a
potem ściąga się z jej brzegów pilota. Ale jakże ja go poznam?
— Merry poda wam hasło i powie, gdzie go szukać. Wylądowałbym sam, ale to sprzeciwia się
otrzymanym rozkazom. W razie jakiejś przeszkody podnieś trzy wiosła piórami do góry, a przybędę na
pomoc. Trzy wiosła wzniesione rękojeściami do góry i wystrzał z pistoletu ściągną na waszych
przeciwników ogień naszych muszkietów, a ten sam znak powtórzony przez szalupę ściągnie ogień
baterii ze statków.
— Dzięki, dzięki — rzekł Barnstable z nonszalancją. — Sam chyba sprostam nieprzyjaciołom, jeśli
spotkam ich na tym wybrzeżu. Ale nasz stary zwariował naprawdę. Chciałbym...
— Musiałbyś słuchać jego rozkazów, gdyby był tutaj, a teraz zechcesz usłuchać moich — rzekł
Griffith tonem, któremu kłam zadawał życzliwy wyraz jego oczu. — Na brzeg więc i dawaj baczenie na
niskiego człowieka w szarej kurcie. Merry da ci hasło, a jeśli ten na nie odpowie, przywieź go na
szalupę.
Oficerowie skinęli sobie przyjaźnie głowami, a kiedy chłopiec zwany panem Merry przedostał się z
szalupy na welbot, Barnstable opadł na ławkę i dał sygnał wioślarzom, którzy pochylili się nad
wiosłami. Lekka łódź szybko odbiła od szalupy i zuchwale pomknęła ku skałom. Czas jakiś trzymała
się równolegle do brzegu w poszukiwaniu odpowiedniego przejścia, potem, wykręciwszy nagle,
dostała się poprzez kipiel na miejsce, gdzie można było bezpiecznie lądować.
Szalupa posuwała się również, ale w pewnej odległości i w wolniejszym tempie, kiedy zaś jej załoga
zobaczyła, że welbot przybija do nadbrzeżnego głazu, wyrzuciła dragę za burtę i wzięła się do
opatrywania broni, aby ją mieć w pogotowiu. Wszystko zdawało się dziać wedle z góry wydanych
rozkazów, gdyż młody oficer, przedstawiony czytelnikom jako Griffith, rzadko się odzywał, a kiedy coś
mówił, to tonem nie znoszącym sprzeciwu, jak człowiek przywykły do posłuchu. Marynarze wybrali linę
i szalupa podeszła do dragi. Griffith wyciągnął się na miękko wyłożonej ławce i nacisnąwszy niedbale
czapkę na oczy, trwał pogrążony w myślach zupełnie nieodpowiednich w tej sytuacji. Od czasu do
czasu podnosił się i rzucał szybkie spojrzenie na towarzyszy na brzegu, a potem wybiegał wzrokiem
ku pełnemu morzu. Zaduma, która często przyoblekała mu rysy maską obojętności i bezwładu,
ustępowała miejsca bystremu i czynnemu spojrzeniu żeglarza doświadczonego ponad wiek. Dzielna
załoga o twarzach wysmaganych wiatrem, poczyniwszy przygotowania na wypadek bitwy, czekała w
głębokim milczeniu, z rękoma w zanadrzu kurt. Śledzili z niepokojem każdą zbierającą się w powietrzu
chmurę i wymieniali pełne troski spojrzenia, ilekroć łódź wzniosła się wyżej niż zwykle na jednej z
długich, odbitych od dna fal, które nadbiegały od oceanu z coraz to większą furią i mocą.
ROZDZIAŁ DRUGI
Niech płaszcz konnego dokładnie ukryje
Wdzięk lvrej postaci, twą kibić i szyją.
Bądź jeno śmiała, wzrok cię nie dosięże,
Między mężami i ty zdasz się mężem.
- 3 -
Prior
Kiedy welbot podpływał do skał, młody porucznik zwany zazwyczaj kapitanem, ponieważ dowodził
szkunerem, wyskoczył na nadbrzeżne głazy w towarzystwie praktykanta oficerskiego, który z szalupy
przeniósł się do jego łodzi, by pomóc mu w ryzykownym przedsięwzięciu.
— Dobrze będzie, jeżeli wdrapiemy się po tej drabinie Jakuba — rzekł Barnstable podnosząc oczy
na stromiznę — a jeszcze nie wiadomo, jak zostaniemy przyjęci na górze.
— Jesteśmy w zasięgu armat fregaty — zauważył chłopiec — i niech pan pamięta, sir, że
wzniesione trzy wiosła i wystrzał pistoletowy z szalupy ściągną ogień.
— Tak, na nasze głowy. Chłopcze, nigdy nie rób tego szaleństwa i nie polegaj na artylerii, która
strzela z daleka. Narobi dużo huku i dymu, ale to diablo niepewny sposób miotania starym żelastwem.
W takiej jak ta potrzebie liczyłbym raczej na harpun w ręku Toma Coffina niż na najskuteczniejszą
salwę dziewięćdziesięciodziałowego trójpokładowca. Chodźcie, pozbierajcie swe, kończyny i
spróbujcie przejść się po terra firma", Coffin.
Marynarz o tym ponurym nazwisku powstał flegmatycznie od steru i zdawał się wznosić coraz wyżej
w powietrze, w miarę jak prostował niezmiernie długie ciało. Miał sześć stóp i sześć cali wysokości, ale
zwykle trzymał się zgarbiony, co było rezultatem przebywania w ciasnych okrętowych
pomieszczeniach. Był zbyt suchy jak na dobrze zbudowanego mężczyznę, ale ogromne, kościste i
żylaste ręce świadczyły o olbrzymiej sile. Na głowie miał mały, niski, sklepiony kapelusik z brązowej
wełny, który przydawał wyrazu szczególnie surowego i uroczystego tej twarzy o rysach ostrych i
wydatnych, obramowanej czarnym, ale siwiejącym już zarostem. Jedna jego dłoń jakby instynktownie
zacisnęła się na rękojeści harpuna, który wsparł o skałę,, gdy na rozkaz dowódcy wylazł z łodzi, gdzie
zajmował tak niewspółmiernie mało miejsca.
Kapitan Barnstable poczuł się pewniejszy i wydawszy pozostałym w łodzi ludziom parę rozkazów,
zaczął się drapać na skały. Mimo niezwykłej odwagi i zręczności nic by nie wskórał, gdyby w trudnych
chwilach nie przychodził mu z pomocą Coffin, który dzięki swej sile i wzrostowi dokazywał sztuk
niewykonalnych dla przeciętnego śmiertelnika. Na parę stóp od wierzchołka zatrzymali się na występie
skalnym, by nabrać tchu i naradzić się, bez czego nie sposób było iść dalej.
— Złe miejsce ,do cofania się, gdybyśmy trafili na nieprzyjaciela — rzekł Barnstable. — Gdzie
mamy szukać tego pilota, panie Merry, po czym go poznamy i skąd pewność, że nas nie zdradzi?
— Pytanie, które ma pan mu zadać, jest wypisane na tym oto kawałku papieru — odparł chłopiec i
wręczył mu hasło. — Daliśmy sygnał z tamtego cypla, ale musiał widzieć naszą łódź, więc wyszedł
nam pewno na spotkanie. Co zaś do możliwości zdrady, cieszy się on zaufaniem kapitana Munsona,
który wypatruje go pilnie od chwili, gdy zbliżyliśmy się do lądu.
— Tak — mruknął porucznik — a ja nie mniej bacznie będę go wypatrywał teraz, kiedy jesteśmy na
lądzie. Nie podoba mi się opływanie brzegu z tak bliska, ani też nie pokładam w nikim tak wielkiego
zaufania. Co myślicie o tym, panie Coffin?
Zagadnięty przez dowódcę wyga zwrócił ku niemu swe poważne oblicze i odpowiedział z
namaszczeniem:
— Kiedy mam dobre żagle, a przed sobą pełne morze, nic mi po pilotach, sir. Co do mnie, to
urodziłem się na czebako i nigdy nie mogłem zrozumieć, na co się zda więcej lądu niż jakaś mała
wysepka, by mieć grunt pod uprawę warzyw i miejsce do suszenia ryb. Na widok ziemi zawsze czuję
się nieswojo, chyba że mamy wiatr prosto od lądu.
— Widać, że masz olej w głowie, Tom — rzekł Barnstable pół drwiąco, pół serio. — Ale czas w
drogę. Słońce dotyka właśnie chmur nad morzem, a niech nas Bóg strzeże od stania tu w nocy na
kotwicach.
Uchwyciwszy się wystającego głazu, Barnstable podciągnął się do góry i po paru karkołomnych
susach stanął na krawędzi urwiska. Coffin podsadził praktykanta w ślad za dowódcą, sam zaś poszedł
za nim ostrożniej jeszcze, ale z mniejszym wysiłkiem.
Kiedy wszyscy trzej stanęli na płaskowyżu, zaczęli rozglądać się po okolicy ostrożnie a ciekawie.
Dokoła ciągnęły się grunty uprawne, poprzecinane jak wszędzie żywopłotami i murami. Jedna tylko
mała, zrujnowana chatka widniała o jaką milę od nich, reszta bowiem siedzib ludzkich znajdowała się
możliwie najdalej od mgieł i wyziewów morza.
— Nic tu nam nie zdaje się grozić, ale nie ma i tego, kogo szukamy — rzekł Barnstable ogarnąwszy
wzrokiem całe pole widzenia. — Obawiam się, panie Merry, że wylądowaliśmy na darmo. Co powiesz
na to, Długi Tomie? Czy widzisz tego, kogo szukamy?
— Nie widzę nigdzie pilota, sir — odparł zapytany — ale i tak nie jest jeszcze najgorzej, bo tam pod
- 4 -
krzakami widzę trochę świeżego mięsa, którego wystarczy na podwójne racje dla załogi „Ariela".
Praktykant roześmiał się pokazując Barnstable'owi przedmiot zainteresowań Coffina. Był to tłusty
wół, który spokojnie przeżuwał paszę pod pobliskim żywopłotem.
— Wiele mamy zgłodniałych ludzi na pokładzie — rzekł wesoło — którzy chętnie poparliby
propozycję Długiego Toma, gdyby czas i okoliczności pozwalały nam ubić zwierzę.
— Pierwszy lepszy fuszer dałby sobie z nim radę, panie Merry — odparł Tom; bez drgnienia
muskułów twarzy uderzył potężnie końcem harpuna o ziemię i pochylił broń jak do ciosu. — Niech
tylko kapitan Barnstable powie słowo, a przebiję bydlę na wylot. Wpakowałem to żelazo w niejednego.
wieloryba, co miał nie taką warstwę tłuszczu, jak ten wół.
— Dość! Nie jesteśmy na wyprawie wielorybniczej, kiedy wszystko dobre, co się pod rękę nawinie
— rzekł Barnstable zniecierpliwiony, odwracając wzrok od zwierzęcia, jakby sam sobie nie ufał. — Ale
baczność! Ktoś idzie za żywopłotem. Pistolet do ręki, panie Merry! Możemy najpierw usłyszeć strzał.
— Barnstable, kochany Barnstable! Byłżebyś zdolny mnie skrzywdzić?
Marynarz, tak nieoczekiwanie wezwany po imieniu, cofnął się parę kroków, strącił czapkę z głowy,
przetarł oczy i zawołał:
— Co ja słyszę? Co widzę? Tam stoi „Ariel", a tam fregata. Czyżby to panna Katarzyna Plowden?
Ale jeśli mógł mieć jeszcze jakie wątpliwości, prysły one natychmiast, gdyż domniemany młokos
osunął się na nasyp z wstydliwością iście niewieścią, zadającą kłam męskiemu przebraniu, i
wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
Wszelka myśl o służbie, o pilocie, a nawet o „Arielu" odbiegła natychmiast marynarza, który
przeskoczył nasyp, usiadł koło panny i sam zaczął się śmiać nie wiadomo z czego.
Kiedy rozbawiona dziewczyna odzyskała trochę równowagi umysłu, zwróciła się do Barnstable'a,
który pozwalał jej bawić się swoim kosztem.
— To nie tylko niemądrze z mojej strony, ale i okrutnie — rzekła. — Winnam wyjaśnienie, skąd się
tu znalazłam i co oznacza to niezwykłe przebranie.
— Rozumiem wszystko — zawołał Barnstable. — Dowiedziałaś się, że jesteśmy tutaj, i pobiegłaś
dotrzymać obietnicy danej mi w Ameryce. Nie pytam o więcej. Kapelana mamy na fregacie.
— Może sobie nauczać z równie marnym jak zwykle rezultatem — przerwała mu niewiasta w
przebraniu — ale póty nie zgodzę się na małżeństwo, póki nie osiągnę celu przyświecającego mi w tej
ryzykownej wyprawie. Zwykłeś być mniej samolubny, Barnstable. Czy chcesz, abym zapomniała o
szczęściu innych?
— O kim mówisz?
— O mojej biednej, oddanej kuzynce. Słyszałam, że dwa okręty, podobne z opisu do waszej fregaty
i „Ariela", kręcą się u wybrzeży, i od razu postanowiłam się z wami porozumieć. Przez tydzień szłam
za wami w tym przebraniu, ale dopiero dziś dopięłam swego. Dziś podeszliście bliżej brzegu niż
zwykle i, na szczęście, ryzyko się opłaciło.
— Tak, Bóg jeden wie, jak blisko jesteśmy lądu! Ale czy kapitan Munson zdaje sobie sprawę, że
chcesz dostać się na jego statek?
— Naturalnie, że nie. Nie wie nikt prócz ciebie. Miałam nadzieję, że Griffith i ty, dowiedziawszy się o
naszym położeniu, zdecydujecie się na pewne ryzyko, żeby nas uwolnić. W tym liście apeluję do
waszej rycerskości i daję wskazówki, którymi powinniście się kierować.
— Kierować! — przerwał jej Barnstable. — Chcesz nas wypilotować z zatoki ty, we własnej osobie?
— A więc jest ich dwóch! — ozwał się głos w pobliżu. , Przestraszona niewiasta krzyknęła i
porwawszy się na nogi, instynktownie poszukała opieki u boku narzeczonego Barnstable, który
rozpoznał głos Długiego Toma, ze zmarszczoną brwią spojrzał ku miejscu, gdzie sponad płotu
wyglądało poważne oblicze, i zażądał wyjaśnień.
— Nie widząc was, sir, ani wiedząc, gdzie pościg mógł was zaprowadzić, pan Merry zdecydował
wyprawić mnie na zwiady. Mówiłem mu, że zajęci pewnie jesteście, sir, przetrząsaniem worków z
pocztą znalezionych u tego gońca, zważywszy jednak, że pan Merry jest oficerem, ja zaś prostym
marynarzem, uczyniłem, jak mi kazano.
— Wracaj, Tom, gdzie kazałem wam zostać — rzekł Barnstable — i powiedz panu Merry, by czekał
na moje rozkazy.
Coffin rzucił zwykłe: „Tak, sir", jak przystało subordynowanemu marynarzowi, nim jednak odszedł
od żywopłotu, wyciągnął muskularne ramię w stronę oceanu i rzekł głosem uroczystym, dobrze
malującym jego obawy i usposobienie:
- 5 -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin