Grisham John - Krol afer.doc

(1469 KB) Pobierz
JOHN GRISHAM

220

 

JOHN GRISHAM

 

 

KRÓL AFER

 

 

Przekład Jan Kraśko

Tytuł oryginału THE KING OFTORTS

 

 

1

 

Wystrzały z pistoletu, z którego oberwał w głowę Dynia, słyszało ni mniej, ni więcej jak osiem osób. Trzy odruchowo zamknęły okna, sprawdziły zamki u drzwi i wycofały się do swych małych bezpiecznych, a przynajmniej ustronnych mieszkań. Dwie inne, doświadczone w tego rodzaju sprawach, uciekły z miejsca zdarzenia równie szybko, jeśli nie szybciej, jak sam przestępca. Kolejna, miejscowy fanatyk recyklingu, grzebał właśnie w śmieciach w poszukiwaniu aluminiowych puszek, gdy usłyszał w pobliżu odgłosy ostrej ulicznej potyczki. Zanurkował za stos kartonowych pudeł, siedział tam, dopóki strzelanina nie ucichła, po czym wychynął z ukrycia, żeby zobaczyć to, co zostało z Dyni.

Dwóch ludzi widziało niemal wszystko. Siedzieli na plastikowych skrzynkach na mleko, na rogu Georgii i Lamont, przed sklepem monopolowym, częściowo ukryci za parkującym samochodem, więc sprawca, który rozejrzał się szybko, idąc za Dynią, ich nie zauważył. Obaj mieli powiedzieć policji, że widzieli, jak chłopak sięga do kieszeni po broń i jak ją wyciąga; na pewno widzieli pistolet, taki mały czarny. Sekundę później usłyszeli kilka wystrzałów, chociaż nie widzieli, jak Dynia obrywa w głowę. Dwie sekundy później sprawca wybiegł z zaułka z pistoletem w ręku i z jakichś powodów popędził prosto w ich stronę. Biegł zgięty wpół, jak wystraszony pies, winny jak jasna cholera. Był w żółto - czerwonych butach do koszykówki, które wydawały się o pięć numerów za duże i plaskały o chodnik.

Przebiegając obok, wciąż ściskał w ręku spluwę, prawdopodobnie trzydziestkęósemkę, i aż drgnął, gdy zauważył ich i zdał sobie sprawę, że za dużo widzieli. Przez jedną przerażającą sekundę wyglądało na to, że zaraz tę spluwę podniesie, żeby skasować świadków, którzy zdołali tymczasem wywinąć kozła, spaść na plecy ze skrzynek i uciec, dziko wymachując rękami i nogami. Potem chłopak przepadł.

Jeden z uciekinierów otworzył drzwi sklepu monopolowego i wrzasnął, żeby ktoś wezwał gliniarzy, bo była strzelanina.

Pół godziny później policja otrzymała telefon, że młodego chłopaka, pasującego z opisu do tego, który wykończył Dynię, widziano dwa razy na Dziewiątej: pistolet niósł wciąż na widoku i zachowywał się dziwniej niż większość ludzi bywających w tamtym rejonie miasta. Co najmniej jedną osobę próbował zwabić na opustoszały parking, ale niedoszła ofiara uciekała i zameldowała o incydencie policji.

Sprawcę zatrzymano godzinę później. Nazywał się Tequila Watson. Był Murzynem, miał dwadzieścia lat i figurował w policyjnych kartotekach jako podejrzany o handel narkotykami. Nie miał ani rodziny, ani stałego zameldowania. Ostatnio sypiał w ośrodku odwykowym przy ulicy W. Zdołał pozbyć się gdzieś pistoletu, a jeśli obrabował Dynię, pozbył się również pieniędzy czy narkotyków, w każdym razie łupu. Kieszenie miał tak czyste, jak czyste miał oczy. Policjanci dawali głowę, że w chwili aresztowania nie był pod wpływem żadnych środków odurzających. Na ulicy przeprowadzono szybkie, ostre przesłuchanie, po czym zakuto go w kajdanki i wepchnięto na tylne siedzenie radiowozu.

Zawieźli go na Lamont, gdzie zaaranżowano spotkanie z dwoma świadkami. Zaciągnęli do zaułka, w którym zabił Dynię, i spytali:

- Byłeś tu kiedyś?

Tequila nie odpowiedział, gapił się tylko na kałużę świeżej krwi na brudnym betonie. Do zaułka weszli świadkowie, których podprowadzono spokojnie do miejsca, gdzie stał.

- To on - stwierdzili chórem.

- Ma na sobie to samo ubranie i te same buty. Ma wszystko oprócz pistoletu.

- Tak, to on.

- Na sto procent.

Tequilę ponownie wepchnięto do radiowozu i zawieziono do aresztu. Oskarżono go o morderstwo i zamknięto bez możliwości wyjścia za kaucją. Czy to z doświadczenia, czy ze strachu, chłopak nie powiedział ani słowa, gdy śledczy wypytywali go, przymilali się do niego, a nawet grozili. Nie zdobyli niczego obciążającego i niczego, co mogłoby mu pomóc. Żadnej wskazówki, dlaczego zamordował Dynię. Żadnego wyjaśnienia na temat tego, co ich łączyło, jeśli w ogóle coś ich łączyło. Jeden z doświadczonych detektywów zrobił w aktach krótką adnotację, że zabójstwo wydaje się trochę zbyt przypadkowe.

Nie trzeba było nigdzie dzwonić. Ani słowem nie wspomniano o adwokacie czy poręczycielu. Tequila zdawał się oszołomiony, ale i zadowolony, że może wreszcie usiąść w zatłoczonej celi i wbić wzrok w podłogę.

O ojcu Dyni nie wiedziano nic, wiedziano jednak, że chłopak ma matkę, która pracuje jako strażniczka w podziemiach wielkiego biurowca przy New York Avenue. Trzy godziny trwało, zanim policja zdołała ustalić jego prawdziwe nazwisko - Ramon Pumphrey - adres i znaleźć sąsiada, który zechciałby im powiedzieć, czy Ramon miał matkę.

Adelfa Pumphrey siedziała przy biurku tuż przy wejściu do podziemi, skąd miała obserwować rząd monitorów. Była dużą, grubą kobietą w obcisłym brązowym mundurze. U pasa miała broń, a na twarzy wyraz kompletnego braku zainteresowania. Policjanci, którzy ją odwiedzili, robili to już dziesiątki razy. Przekazali Adelfie nowinę i poszli szukać jej przełożonego.

W mieście, w którym młodzi ludzie codziennie zabijali się nawzajem, wszyscy mieli twardą skórę i serce, a każda matka znała wiele innych, które straciły dziecko. Z każdą stratą śmierć była coraz bliżej i matki wiedziały, że ten dzień może być dniem ostatnim. Codziennie obserwowały, jak inne przeżywają koszmar.

Adelfa Pumphrey z twarzą ukrytą w dłoniach myślała o swoim synu i jego martwym ciele leżącym gdzieś w mieście i oglądanym przez obcych.

Poprzysięgła sobie zemścić się na człowieku, który go zabił.

Przeklinała ojca, który porzucił swojego syna. Płakała po swoim dziecku.

I wiedziała, że to przeżyje. Że jakoś przeżyje.

Poszła do sądu, bo chciała być na rozprawie wstępnej. Policja jej powiedziała, że będzie tam skurwiel, który zabił jej syna, że takie posiedzenia są krótkie i rutynowe, że facet nie przyzna się do winy i poprosi o adwokata. Tyle. Siedziała w ostatnim rzędzie, między bratem i sąsiadem, lejąc łzy w mokrą chustkę do nosa. Chciała zobaczyć Tequilę. Chciała spytać go dlaczego, ale wiedziała, że nie będzie okazji.

Ponieważ oskarżony popełnił wyjątkowo ciężką zbrodnię, poza kajdankami ozdabiały go łańcuchy skuwające ręce z kostkami u nóg. Ale gdy szurając nogami, wraz z kolejną grupą podsądnych wszedł do sali rozpraw, bynajmniej nie wyglądał groźnie. Rozejrzał się szybko, szukając wzrokiem znajomych, sprawdzając, czy może ktoś przyszedł tu specjalnie dla niego.

Gdy posadzono go na krześle, jeden z pomocników szeryfa nachylił się nad nim i powiedział:

- Kobieta z tyłu, ta w niebieskiej sukience, to matka chłopaka, którego zabiłeś.

Tequila odwrócił się powoli ze spuszczoną głową i spojrzał prosto w mokre, zapuchnięte oczy Adelfy, choć patrzył tylko przez sekundę. Adelfa spoglądała na chudego chłopaka w przydużym kombinezonie, zastanawiając się, gdzie jest jego matka, jak go wychowała, czy Tequila ma ojca i, co najważniejsze, jakim sposobem i dlaczego ścieżka jego życia przecięła się ze ścieżką życia jej syna. Byli mniej więcej w tym samym wieku. Policja powiedziała jej, że wygląda na to, przynajmniej w tej fazie śledztwa, że nie chodziło o narkotyki. Ale ona wiedziała swoje. Narkotyki zdominowały każdy aspekt ulicznego życia. Tak, Adelfa wiedziała o tym aż za dobrze. Dynia palił trawkę i crack: owszem, raz aresztowano go za posiadanie, ale nigdy nie zachowywał się agresywnie. Gliniarze mówili, że wygląda to na przypadkowe zabójstwo. Wszystkie uliczne zabójstwa są przypadkowe, powiedział jej brat, ale wszystkie mają też powód.

Po jednej stronie sali stał stół, przy którym siedzieli ci najważniejsi. Policjanci szeptali z prokuratorami, prokuratorzy przeglądali akta i meldunki, dzielnie próbując wyprzedzić przestępców w papierkowej robocie. Po drugiej stronie sali stał stół dla obrońców, którzy przychodzili i odchodzili, w miarę jak przesuwał się taśmociąg z przestępcami. Sędzia jednym tchem recytował zarzuty, narkotyki, napad z bronią w ręku, niewyjaśniona próba gwałtu, znowu narkotyki, mnóstwo naruszeń warunków zwolnienia za podręczeniem. Wzywanych po nazwisku oskarżonych prowadzono do stołu sędziowskiego, gdzie stali w milczeniu i czekali. Przerzucano dokumenty i odwożono ich z powrotem do aresztu.

- Tequila Watson! - zawołał pomocnik szeryfa.

Inny funkcjonariusz pomógł Tequili wstać. Chłopak wstał i pobrzękująca łańcuchami, pokuśtykał do stołu.

- Panie Watson - oznajmił głośno sędzia. - Jest pan oskarżony o morderstwom. Ile ma pan lat?

- Dwadzieścia - odpowiedział Tequila, patrząc w podłogę.

Słowa sędziego zabrzmiały echem w sali i wszyscy na chwilę znieruchomieli. Ubrani w pomarańczowe kombinezony przestępcy patrzyli na Tequilę z podziwem. Prawnicy i policjanci z ciekawością.

- Czy stać pana na adwokata?

- Nie.

- Tak myślałem - mruknął sędzia i zerknął na stół obrońców. Żyzne pola waszyngtońskiego wydziału kryminalnego Sądu Najwyższego, działu przestępstw, były uprawiane przez UOP, Urząd Obrońcy Publicznego, sieć bezpieczeństwa dla wszystkich ubogich kryminalistów. Siedemdziesiąt procenta spraw prowadzili wyznaczeni przez sąd adwokaci, dlatego w sali okręciło się codziennie co najmniej pięciu, sześciu obrońców w tanich garniturkach i sfatygowanych mokasynach, z aktami sterczącymi z teczek. Teraz jednak obecny był tylko jeden, mecenas Clay Carter II, który zajrzał tu w sprawie dwóch innych, o wiele mniej groźnych przestępstw i stwierdziwszy, że jest zupełnie sam, zapragnął nagle czmychnąć z sali. Zerknął w oprawo, zerknął w lewo i uświadomił sobie, że Wysoki Sąd patrzy na niego. Gdzie podziali się pozostali obrońcy?

Przed tygodniem mecenas Carter zakończył sprawę o morderstwo, któraś ciągnęła się prawie trzy lata, i którą w końcu zamknięto, wysyłając wskazanego do więzienia, skąd już nigdy nie miał wyjść, przynajmniej oficjalniej. Clay był bardzo szczęśliwy, że jego klient siedzi, i z ulgą powitał fakt, że nie ma na biurku kolejnej sprawy o morderstwo.

Ale wszystko wskazywało na to, że sytuacja zaraz ulegnie zmianie.

- Panie mecenasie? - Nie było to polecenie, tylko zaproszenie do wypełnienia obowiązku spoczywającego na każdym obrońcy: do obrony ubogiego przestępcy bez względu na rodzaj sprawy. Mecenas Carter nie zamierzał okazywać słabości, a już na pewno nie na oczach policjantów i prokuratorów. Z trudem przełknął ślinę i z kamienną twarzą podszedł do sędziego tak, jakby gotów był natychmiast zażądać procesu z ławą przysięgłych. Wziął akta, szybko przejrzał ich skąpą zawartość i nie zwracając uwagi na błagalne spojrzenia Tequili, rzekł:

- Będziemy wnosić o uniewinnienie, Wysoki Sądzie.

- Dziękuję, panie mecenasie. Zostanie pan również adwokatem pozowanego?

- Chwilowo tak. - Mecenas Clay już szukał wymówek, żeby zwalić sprawę na kogoś innego.

- Bardzo dobrze. Dziękuję - powiedział sędzia, sięgając po akta następnej sprawy.

Adwokat i jego klient odbyli krótką naradę wojenną przy stole. Carter wysłuchał wszystkich informacji, które oskarżony zechciał mu przekazać, to znaczy niewielu. Obiecał wpaść do aresztu nazajutrz, na dłuższą rozmowę. Gdy tak do siebie szeptali, wokół stołu zaroiło się nagle od młodych prawników z UOP, kolegów mecenasa, którzy wyrośli tam jak spod ziemi.

Wrobili mnie? - myślał Clay. Znikli, wiedząc, że na wokandzie jest sprawa o morderstwo?

W ciągu ostatnich pięciu lat sam robił ten numer wiele razy. Unikanie paskudnych spraw było w urzędzie formą sztuki. Chwycił teczkę i spiesznie odszedł. Środkowym przejściem, mijając po drodze rzędy krzeseł, na których siedzieli zmartwieni krewni, mijając Adelfę Pumphrey i wspierającą ją grupkę, wyszedł na korytarz zatłoczonym kolejnymi przestępcami, ich mamusiami, przyjaciółkami i adwokatkami. W Urzędzie Obrońcy Publicznego byli tacy, którzy twierdzili, że chaos panujący w sądzie jest ich żywiołem: przedprocesowe i procesowe napięcie, smak ryzyka płynący z faktu, że dzielą to samo pomieszczenie z tyloma groźnymi kryminalistami, bolesny konflikt między ofiarami i ich katami, beznadziejnie przepełniona wokanda, powołanie do obrony biednych i chęć zapewnienia im sprawiedliwego traktowania przez policjantów i przez system.

Jeśli Claya Cartera kusiła kiedyś kariera w Urzędzie Obrońcy Publicznego, dzisiaj nie pamiętał już dlaczego. Za tydzień miała nadejść i minąć piąta rocznica rozpoczęcia pracy, nadejść i minąć bez obchodów i - taką przynajmniej żywił nadzieję - bez wiedzy innych. W wieku trzydziestu jeden lat Clay był wypalony: siedział w gabinecie, który wstydził się pokazać znajomym, szukał wyjścia, nie mając dokąd iść, a teraz wrobiono go w kolejną bezsensowną sprawę o morderstwo, sprawę, która z każdą chwilką coraz bardziej mu ciążyła.

W windzie przeklął siebie za to, że dał się wrobić. Popełnił błąd jak zwykły żółtodziób; za długo pracował w UOP, żeby wejść w pułapkę, zwłaszcza na dobrze znanym terenie. Rzucam to, przyrzekał sobie w duchu; od roku przyrzekał tak niemal codziennie. Windą jechało z nim dwóch innych pasażerów. Jednym była urzędniczka sądowa ze stertą akt na rękach. Drugim czterdziestokilkuletni mężczyzna w czarnych dżinsach, podkoszulku, marynarce i butach z krokodylkowej skóry. Trzymał gazetę i wyglądało na to, że czyta ją przez małe okulary na czubku długiego, eleganckiego nosa; tak naprawdę przyglądał się baczenie Clayowi, który nie zdawał sobie z tego sprawy. Po co ktoś miałby zawracać na kogoś uwagę w windzie, zwłaszcza w tym gmachu?

Gdyby Clay był czujniejszy i mniej zamyślony, na pewno stwierdziłby, że mężczyzna jest za dobrze ubrany jak na pozwanego i za sportowo jak na prawnika. Nie miał przy sobie nic oprócz gazety, co było dziwne, ponieważ ten sąd nie słynął jako czytelnia. Nie wyglądał ani na sędziego, ani na urzędnika, ani na ofiarę, ani na podsądnego, ale Clay w ogóle go nie zauważył.

 

2

 

W Waszyngtonie mieszkało siedemdziesiąt sześć tysięcy prawników i wielu z nich pracowało w wielkich firmach o długość karabinowego wystrzału od Kapitolu - firmach bogatych i potężnych, w których najbłyskotliwsi współpracownicy otrzymywali nieprzyzwoicie wysokie premie, w których najbardziej tępym kongresmanom proponowano lukratywne układy. A najbardziej wzięci adwokaci mieli własnych agentów - ale Urząd Obrońcy Publicznego był na szarym końcu trzeciej ligi. Na samym dnie.

Niektórzy prawnicy z UOP wykazywali wielką gorliwość, broniąc biednych i prześladowanych. Praca w urzędzie nie była dla nich jedynie odskocznią do innej kariery. Bez względu na to, jak mało zarabiali i jak skąpym dysponowali budżetem, cieszyli się z niezależności i satysfakcji płynącej z faktu, że bronią najsłabszych.

Inni zaś wmawiali sobie, że praca w UOP jest pracą tymczasową, bezlitosną zaprawą, której potrzebowali, żeby rozpocząć bardziej obiecującą karierę. Naucz się podstaw w jak najcięższych warunkach, ubrudź sobie ręce, zobacz i rób rzeczy, których żaden z zatrudnionych w wielkich firmach adwokatów nigdy by nie zrobił, a któregoś dnia firma z prawdziwą wizją wynagrodzi ci wszystkie trudy. Nieograniczone doświadczenie procesowe, znajomości wśród sędziów, urzędników sądowych i policjantów, biegłość w zarządzaniu sprawami, umiejętność radzenia sobie z najtrudniejszymi klientami - to jedynie nieliczne walory, jakie obrońcy z UOP mieli do zaoferowania już po kilku latach pracy.

Urząd zatrudniał osiemdziesięciu prawników. Wszyscy pracowali na dwóch ciasnych i dusznych piętrach gmachu użyteczności publicznej dystryktu Columbia, białawego, kwadratowego, betonowego budyniszcza przy Mass Avenue niedaleko Thomas Circle, zwanego Pudłem. Urząd zatrudniał również około czterdziestu nisko opłacanych sekretarek i trzydziestu sześciu półlegalnych adwokatów bez licencji, rozrzuconych w labiryncie pakamerowatych pokoików. Kierowała nimi Glenda, która większość czasu spędzała za zamkniętymi drzwiami swego gabinetu, bo czuła się tam bezpiecznie.

Rozpoczynając pracę, obrońca publiczny zarabiał trzydzieści sześć tysięcy dolarów rocznie. Podwyżki były minimalne i bardzo rzadkie. Najstarszy prawnik, wykończony nerwowo czterdziestotrzyletni starzec, zarabiał pięćdziesiąt siedem tysięcy i od dziewiętnastu lat groził odejściem. Nawał pracy był straszliwy, ponieważ miasto przegrywało wojnę z przestępczością. Kolejka ubogich kryminalistów nie miała końca. Sporządzając budżet, rokrocznie od ośmiu lat Glenda domagała się dziesięciu dodatkowych prawników i dwunastu adwokatów bez licencji. Od czterech lat dostawała mniej pieniędzy niż poprzedniego roku. Dylematem chwili obecnej było to, których adwokatów bez licencji zwolnić, a których obrońców przenieść na pół etatu.

Jak większość swoich kolegów, Clay Carter nie szedł na studia z myślą o poświęceniu się obronie najbiedniejszych przestępców. Gdzie jak gdzie, ale w urzędzie nie zamierzał pracować ani przez jeden dzień. Nie. Gdy studiował w college'u, a potem w szkole prawniczej w Georgetown, jego ojciec miał w Waszyngtonie kancelarię. Clay pracował tam przez wiele lat na część etatu i miał swój gabinet. Marzenia były wtedy bezgraniczne: rodzinna spółka i strumień pieniędzy.

Problem w tym, że gdy Clay kończył ostatni rok studiów, kancelaria splajtowała i ojciec wyjechał z miasta. Ale to zupełnie inna historia. Clay został obrońcą publicznym, ponieważ nie znalazł innej pracy, a pilnie jej potrzebował.

Minęły trzy lata, zanim dzięki uporowi, sprytowi i przebiegłości zdołał załatwić sobie własny gabinet i uciec z pomieszczenia, które dzielił z innymi obrońcami i półlegalniakami. Wielkości pakamery w skromnym podmiejskim domu, gabinet nie miał okien i stało w nim biurko zajmujące pół podłogi. Jego gabinet w kancelarii ojca był cztery razy większy i widziało się stamtąd obelisk Waszyngtona; chociaż Clay bardzo chciał o tym widoku zapomnieć, nie potrafił wymazać go z pamięci. Od tamtej pory minęło pięć lat, a on wciąż siedział przy biurku, gapiąc się na ściany, które z każdym miesiącem zdawały się coraz bardziej na niego napierać, i dumał, jak to się stało, że z tamtego gabinetu wykopano go do tego.

Rzucił akta Tequili na czyściutkie, uprzątnięte biurko i zdjął marynarkę. W tak koszmarnych warunkach łatwo by było gabinet zapuścić, pozwolić, żeby wyrosły w nim sterty teczek i papierów, a całą winę za bałagan zrzucić na przepracowanie oraz na braki kadrowe. Ale jego ojciec uważał, że uporządkowane biurko jest oznaką uporządkowanego umysłu. Zawsze powtarzał, że jeśli nie można znaleźć czegoś w trzydzieści sekund, traci się pieniądze. Że jeśli ktoś do ciebie zadzwonił i cię nie zastał, trzeba natychmiast oddzwonić - tak brzmiała reguła numer dwa, której Clay nauczył się przestrzegać.

Dlatego ku rozbawieniu zagonionych kolegów zawsze biurko porządkował. Na środku ściany powiesił dyplom ukończenia studiów oprawiony w eleganckie ramki. Przez pierwsze dwa latanie chciał go nikomu pokazywać z obawy, że inni obrońcy zaczną wypytywać, dlaczego absolwent Georgetown pracuje za minimalną pensję. Dla doświadczenia, powtarzał sobie w duchu, jestem tu dla doświadczenia. Dla comiesięcznych procesów, procesów twardych, takich z twardymi oskarżycielami i twardymi przysięgłymi. Dla rynsztokowej praktyki, dla walki na gołe pięści, jakiej żadna duża firma nie jest w stanie mi zapewnić. Pieniądze miały przyjść później, gdy będzie młodym, zaprawionym w boju adwokatem.

Patrzył na akta Watsona i zastanawiał się, jak by tu wcisnąć je komuś innemu. Miał dość trudnych spraw. Miał dość znakomitej praktyki i innych bzdur, z którymi musiał się pogodzić jako nisko opłacany obrońca publiczny.

Na biurku leżało sześć różowych karteczek z numerami telefonu; pięć osób dzwoniło do niego w sprawach służbowych, jedna, Rebeka, jego wieloletnia przyjaciółka, w sprawie prywatnej. Zaczął od Rebeki.

- Jestem bardzo zajęta - powiedziała, gdy wymienili obowiązkowe uprzejmości.

- To ty do mnie dzwoniłaś - odparł Clay.

- Tak, ale mam tylko chwilkę. - Rebeka była asystentką mało znaczącego kongresmana, przewodniczącego jakiejś bezużytecznej podkomisji. Ale ponieważ facet był przewodniczącym, miał dodatkowe biuro i musiał obsadzić je ludźmi takimi jak ona, zagonionymi przez cały dzień gorliwcami, przygotowującymi się do kolejnej rundy przesłuchań, na których nikt się jak zwykle nie zjawi. Żeby załatwić córeczce tę pracę, jej ojciec pociągnął za wszystkie sznurki.

- Ja też mam sporo roboty - odrzekł Clay. - Właśnie dostałem kolejną sprawę o morderstwo. - Powiedział to z nutką dumy w głosie, jakby obrona Tequili Watsona była prawdziwym zaszczytem.

W taką grali grę: Kto jest bardziej zajęty? Kto ważniejszy? Kto ciężej pracuje? Kto przeżywa większy stres?

- Jutro są urodziny mamy - powiedziała i zrobiła krótką pauzę, jakby oczekiwała, że Clay będzie o tym pamiętał. Clay nie pamiętał. I miał to gdzieś. Nie lubił jej matki. - Zaprosili nas na kolację do klubu.

Zły dzień stał się jeszcze gorszy. Mógł tylko odpowiedzieć: „Jasne i to szybko.

- Koło siódmej. Marynarka i krawat.

- Oczywiście. - Wolałbym już zjeść kolację z Tequilą Watsonem w areszcie, pomyślał.

- Muszę lecieć - powiedziała. - Do zobaczenia. Kocham cię.

- I ja ciebie.

Była to ich typowa rozmowa, ot, kilka szybkich słów, bo zaraz potem jedno i drugie pędziło, żeby ratować świat. Spojrzał na jej zdjęcie na biurku. Mieli ze sobą tyle zatargów, że starczyłoby ich na rozbicie dziesięciu małżeństw. Jego ojciec skarżył kiedyś jej ojca, choć nigdy tak do końca nie ustalono, kto wygrał, a kto przegrał. Ona miała ponoć arystokratycznych przodków, on miał przodków wojskowych. Oni byli republikanami, on nie. Jej ojca zwano Bennettem Buldożerem, bo słynął z bezpardonowego podejścia do rozwoju budownictwa w podmiejskich rejonach Karoliny Północnej. Clay był przeciwny bezładnemu rozrastaniu się tamtejszych miast i potajemnie wspierał finansowo dwie grupy obrońców środowiska naturalnego, walczące z budowlańcami. Jej matka była agresywną bojowniczką o coraz wyższą pozycję towarzyską i chciała, żeby jej obie córki wyszły za krezusów. Clay nie widział swojej od jedenastu lat. Poza tym nie miał żadnych ambicji towarzyskich. Ani pieniędzy.

Od prawie czterech lat co miesiąc się kłócili, głównie przez jej matkę. Ich romans żył tylko dzięki miłości, pożądaniu i zdecydowaniu, że wbrew wszystkiemu wytrwają. Ale Clay czuł, że Rebeka jest już tym zmęczona, że wiek i nieustanna presja rodziców coraz bardziej ją nużą. Miała dwadzieścia osiem lat. Nie chciała robić kariery. Chciała mieć męża, rodzinę, spędzać długie dnie w podmiejskim klubie, rozpuszczając dzieci, grając w tenisa i jadając lunch z matką.

Wystraszony, nagle drgnął, bo jak spod ziemi wyrosła przed nim Paulette Tullos.

- Udupili cię, co? - rzuciła z szyderczym uśmieszkiem. - Kolejna sprawa o morderstwo.

- Byłaś tam? - spytał Clay.

- Wszystko widziałam. Widziałam, co się święci, widziałam, jak cię usadzili, ale nie mogłam cię uratować.

- Wielkie dzięki. Masz u mnie kielicha.

Zaproponowałby, żeby usiadła, ale w gabinecie stał tylko jeden fotel. Na krzesła nie było miejsca, poza tym ich nie potrzebował, bo jego wszyscy klienci siedzieli w więzieniu. Zresztą towarzyskie pogawędki nie należały tu do codziennej rutyny.

- Mam szansę się tego pozbyć? - spytał.

- Minimalną albo żadną. Komu chciałbyś to wcisnąć?

- Myślałem o tobie.

- Przykro mi. Mam już dwa morderstwa. Glenda na to nie pójdzie.

Paulette była jego najbliższą przyjaciółką. Jako wytwór jednej z najpodlejszych dzielnic miasta, z trudem przedarła się przez college i wieczorową szkołę prawniczą, i gdy już wyglądało na to, że trafi do klasy średniej, poznała pewnego s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin