Machina do zabijania (Andrzej Solak rebelya.pl).doc

(71 KB) Pobierz

Machina do zabijania

 

"Błękitne oczy Rewolucji lśnią okrucieństwem konieczności' - pisał Louis Aragon. Ów osobliwy blask oczu będzie towarzyszył komunizmowi aż do apogeum w rewolucji Czerwonych Khmerów. Anonimowy partyzant Pol Pota wspominał: "Kiedy wyszliśmy z dźungli, czuliśmy taki gniew, że nie chciało nam się oszczędzać nawet dziecka w kołysce."

 

Bohaterka powieści Emila Zoli "Germinal" (1885), Madame Hennebau, żona dyrektora kopalni, obserwuje z przerażeniem pochód strajkujących górników. Demonstranci to "szkarłatna zjawa rewolucji, która wszystko niechybnie zmiecie w którymś z krwawych wieczorów kończącego się wieku. Tak, pewnego wieczoru lud, zrzuciwszy jarzmo, przemierzać będzie drogi ociekające krwią burżujów, niosąc ich głowy (…) niepowstrzymany zalew barbarzyńców, którzy stratują cały świat. Zapłoną pożary, miasta obrócą się w perzynę. Nie pozostanie ani grosz z dawnych fortun, nie ostoi się żaden tytuł.

 

Profetyzm Zoli (tytułowy "germinal" oznacza posiew rewolucji, jaki wzejdzie na ziemi użyźnionej krwią górników) miał mocne oparcie zarówno w ówczesnej retoryce rozmaitych burzycieli porządku (socjalistów i anarchistów), jak też w wydarzeniach historycznych. Wszak przed niespełna wiekiem Francją wstrząsnął taki właśnie rewolucyjny paroksyzm - zapłonęły pożary, miasta zamieniły się w ruinę, a tłum barbarzyńców, niosących na ostrzach pik odcięte głowy "wrogów ludu", deptał stare wartości. I choć z czasem rozżarzona lawa namiętności zastygła, a sam wulkan rebelii wydawał się być uśpiony - nic już nie było takie, jak dawniej. Szkarłatna zjawa mogła powrócić każdego dnia. Przypominała o swoim istnieniu lokalnymi buntami, wybuchami "machin piekielnych", wystrzałami zamachowców oraz pchnięciami ich sztyletów. Wielu wypatrywało za nią z utęsknieniem, niczym za Mesjaszem mającym zbawić ludzkość. Inni oczekiwali jej z rezygnacją, jak kataklizmu czy epidemii dżumy.

 

"Jesteśmy dwoma wojującymi obozami… dwoma światami w ostrym starciu. Wy, przedstawiciele kapitału i ucisku, ja, jeden z mścicieli narodu" - mówił na swoim procesie rosyjski terrorysta Iwan Kaliajew (1905). Skazany na śmierć, oświadczył swym sędziom: "Nauczcie się patrzyć w oczy zbliżającej się rewolucji."

 

 

Chanson de gest

 

"Cóż znaczą ofiary, kiedy gest jest piękny?" - wykrzyknął poeta Laurant Tailhade, na wieść o zamachu anarchisty Augusta Vaillanta w Izbie Deputowanych w Paryżu (9 grudnia 1893 r.). Wypowiedź ta interpretowana jest jako wyraz poparcia dla anarchistycznej "propagandy czynu", choć pobrzmiewa w niej również echo głośnej kwestii, wygłoszonej sto lat wcześniej przez pewnego rewolucyjnego przysięgłego w Saint Pol. Ów sankiulota, po publicznym zgilotynowaniu dwudziestu siedmiu kontrrewolucjonistów, zanurzył dłoń w płynącym ulicą potoku krwi i szepnął z zachwytem, patrząc na skapujące z palców czerwone krople: "Jakie to piękne!"

 

"Propaganda czynu" zdobyła wielką popularność wśród rewolucjonistów przełomu XIX i XX w. Pierwszy wołał o nią francuski socjalista Paul Brousse, po nieudanych zamachach na monarchów Niemiec, Hiszpanii i Włoch, dokonanych na przestrzeni zaledwie jednego roku (1878): "Idea kroczy naprzód. Musimy teraz starać się zapoczątkować propagandę czynu. Pierś królów otwiera drogę do rewolucji!" Potem jej rzecznikami byli m.in. Piotr książę Kropotkin ("Jeden czyn jest lepszą propagandą niż tysiąc broszur", Emma Goldman, Alexander Berkman, Errico Malatesta, Luigi Galleani…

 

Rewolucyjne "czyny" (czy też "gesty") zamieniły miasta Europy i Ameryki Północnej w pole bitwy. W latach 1881-1912 z rąk "tyranobójców" ponieśli śmierć m.in. car Rosji Aleksander II, cesarzowa austriacka Elżbieta, król Włoch Umberto I, prezydent Francji Sadi Carnot, premierzy Hiszpanii Antonio Canovas i José Canelajas… Ginęli politycy, sędziowie, policjanci, jak i przypadkowe ofiary.

 

Z czasem nawet rewolucyjni liderzy stali się zbyt mało radykalni dla wymagających adeptów. Terrorysta Émile Henry na swym procesie (1894) rzucał gromy na tchórzostwo i bierność anarchistycznych wodzów, przeciwstawiając im bezkompromisowość ludzi czynu: "My, którzy rozdajemy śmierć, wiemy, jak ją przyjąć… Moja głowa nie jest ostatnią, jaką zetniecie. Wieszaliście w Chicago, ścinaliście głowy w Niemczech, garotowaliście w Jerez, rozstrzeliwaliście w Barcelonie, gilotynowaliście w Paryżu, lecz jest coś, czego nie możecie zniszczyć: Anarchizm… Buntuje się on gwałtownie przeciw ustalonemu ładowi. Aż w końcu zabije was." Zapytany przez sędziego, czemu uderzył w niewinnych cywilów, podkładając bombę w paryskiej Café Terminus, oświadczył: "Nie ma niewinnych burżujów!".

 

4 kwietnia 1894 r. Laurant Tailhade, który zaledwie cztery miesiące wcześniej zachwycał się "pięknem gestu" terrorysty Vaillanta, biesiadował w eleganckiej restauracji Foyot. Nagle eksplodowała bomba podłożona przez anarchistów. Jedyną jej ofiarą był Tailhade; ciężko ranny, stracił oko. Wolno podejrzewać, iż entuzjazm poety dla "piękna" tego gestu był tym razem mocno ograniczony.

 

 

Sprzątanie świata

 

Dla burzycieli Starego Ładu ich wrogowie jawili się jako menażeria dzikich bestii, bądź jako sterta odpadków, szpecących Ziemię Wolności. Podczas Wielkiego Terroru we Francji prasa przedstawiała "tyranów" jako "drapieżne tygrysy opite krwią ludów". Z kolei uwięzieni kontrrewolucjoniści mieli być "tygrysami ryczącymi w swych klatkach". Anna Austriaczka zapracowała na przydomek"pantery, która uciekła z niemieckiego dworu". Jej przyjaciółkę, madame Yolande Martine Gabreille de Polignac, obwołano "wściekłą wilczycą". Jakobińscy terroryści "uprzątali" bądź "oczyszczali" kraj - z "potworów", "nieczystości", z "wyrzutków społeczeństwa", "przeklętej rasy"…

 

Minęło stulecie, a retoryka rewolucjonistów nie zmieniła się ani na jotę. "Jeśli nadejdzie policja, niech nikt nie boi się zabijać ich jak psy, bo są nimi!" - wołał w 1891 r. jeden z organizatorów 1-majowego pochodu w Paryżu.

 

W bolszewickiej Rosji Włodzimierz Iljicz Lenin zapowiadał eksterminację "szkodliwego robactwa", "wszy", "skorpionów", "wampirów"… Wtórował mu Maksym Gorki: "To zupełnie naturalne, że władza robotnicza i chłopska zabija swych wrogów jak wszy." Współcześnie epatowali tym osobliwym animalizmem Jean-Paule Sartre ("Każdy antykomunista to pies!") i Fidel Castro (który upowszechnił pogardliwe określenie kontrrewolucjonistów - gusanos, czyli robactwo).

 

Prawdziwą wirtuozerię na tym polu osiągnął stalinowski prokurator Andrzej Wyszyński, autor płomiennych mów oskarżycielskich podczas procesów pokazowych: "Niech ogień spali te wściekłe psy! Niech zginie banda, która ukrywa przed masami ludowymi zwierzęce szpony i krwiożercze kły! Do diabła z sępem Trockim, toczącym trującą pianę, którą opluwa wielkie idee marksizmu-leninizmu! Niech ci kłamcy, komedianci, nędzni pigmeje, wrzaskliwe pieski kąsające słonia już więcej nam nie szkodzą! (…) Tak, precz z tą zwierzęcą podłością! Skończmy z tymi obrzydliwymi krzyżówkami lisów i świń, z tą śmierdzącą padliną. Uciszmy ich świńskie chrząkania! Niech zginą wściekłe psy kapitalizmu, które chcą rozszarpać najlepszych ludzi, jakich nosiła nasza sowiecka ziemia! Wciśnijmy im do gardła zwierzęcą nienawiść do przywódców naszej partii!"

 

Uporczywe odczłowieczanie kontrrewolucjonisty miało jeden, łatwy do odgadnięcia cel: eliminację skrupułów u zwolenników Rewolucji, zagłuszenie ich wyrzutów sumienia. Wszak nikt rozsądny nie neguje konieczności usunięcia odpadków i nieczystości szpecących okolice. Nikt nie żałuje robactwa, wszy, potworów i wściekłych psów - które należy zabić.

 

 

Błękitne oczy Rewolucji

 

"Niewątpliwie Robespierre położył pierwszy kamień na drodze, która później zawiodła Lenina do terroru" - stwierdza współczesny, lewicowy historyk francuski.

 

Niemal wszystkie okrucieństwa, które szokowały świat w XX stuleciu - masowe egzekucje, eksterminacja całych społeczności, deportacje, również wykorzystanie ludzkich zwłok do celów przemysłowych - wcześniej zostały "przetestowane" przez francuskich jakobinów.

 

"Wszyscy bandyci (…) mają pójść pod bagnety. W ten sam sposób traktujcie kobiety, dziewczęta i dzieci (…) Osoby tylko podejrzane również mają nie być oszczędzone"- nawoływał w Wandeidowódca "kolumn piekielnych", Louis Turreau. "Amey [dowódca jednej z dywizji] każe rozpalić w piecach i gdy są już dobrze rozpalone, wrzuca tam kobiety i dzieci. Posłaliśmy do niego naszą delegację; odpowiedział nam, że w ten sposób Republika chce piec swój chleb" - poświadczał oficer miejscowej policji. "W La Pironnière i w wielu innych miejscowościach dzieci zabierane z kołysek przebijano bagnetami i jeszcze drgające zwłoki niesiono na bagnetach" - odnotował kronikarz. "W Meudon garbuje się ludzką skórę. Skóra ludzka ma konsystencję i jakość lepszą od koźlęciej. Skóra z ciał kobiecych jest bardziej miękka, ale mniej trwała…" - dzielił się fachową wiedzą najbliższy współpracownik Robespierre’a, Antoine de Saint-Just, zwany Aniołem Śmierci.

 

Terror wyróżniała nie tylko masowość - tego rodzaju krwawe ekscesy świat oglądał już wiele razy - ale przede wszystkim stopień zorganizowania, chłodna systematyczność, ideologiczna podbudowa. Ludzie obnoszący ciała dzieci na ostrzach pik i bagnetów, topiący księży w Loarze, czy choćby reagujący owacją na głuchy odgłos spadającego ostrza gilotyny, nie byli zdemoralizowanymi wojną żołdakami, działającymi w bitewnym amoku. Z całą pewnością nie brakowało wśród nich urodzonych sadystów i rzezimieszków, wykorzystujących okazję do pofolgowania morderczym instynktom, jednak ogromną większość stanowili zwyczajni "obywatele-patrioci", którzy właśnie opuścili swe mieszkania i warsztaty pracy, opętani obłędną ideologią, degradującą ich człowieczeństwo do roli maszyn do zabijania.

 

Przykład jakobinów okazał się zaraźliwy. "Całe to podłe społeczeństwo powinno być podzielone na kilka kategorii. Kategoria pierwsza - bezapelacyjnie skazanych na śmierć. Niech zestawią towarzysze listę takich skazanych w kolejności ich względnej szkodliwości dla sprawy rewolucyjnej, tak aby numery wcześniejsze likwidowane były przed numerami dalszymi" - instruował Siergiej Nieczajew, urodzony w statecznej rodzinie mieszczańskiej, w swym Katechizmie rewolucjonisty.

 

"Niech klasa robotnicza zdepcze masowym terrorem hydrę kontrrewolucji! Niech wrogowie klasy robotniczej wiedzą, że każdy zatrzymany z nielegalnie posiadaną bronią będzie natychmiast rozstrzelany i że każdy, kto ośmiela się szerzyć jakąkolwiek propagandę skierowaną przeciw władzy sowieckiej, zostanie natychmiast aresztowany i zamknięty w obozie koncentracyjnym!" - dekretowali twórcy Czeki, Feliks Dzierżyński i Jakow Peters, już w pierwszym roku bolszewickiej władzy. "Najwyższa pora, aby skończyć z tą miękkością i sentymentalizmem. (…) Przy najmniejszym oporze należy uciekać się do zbiorowych egzekucji. (…) wykryć i aresztować wszystkich podejrzanych i natychmiast rozstrzelać tych, którzy zamieszani są w działalność kontrrewolucyjną. (…) Przy wprowadzaniu masowego terroru nie można tolerować żadnej słabości i żadnego wahania" - wtórował im ludowy komisarz spraw wewnętrznych, Grigorij Pietrowski.

 

"(…) jeżeli nieprzyjaciel się nie poddaje, zabijamy go" - rzeczowo stwierdzał pisarz Maksym Gorki, który po początkowych oporach przeszedł na służbę czerwonej władzy. Jego francuski kolega po piórze, Louis Aragon, nie był aż tak dosłowny; wolał ubierać zbrodnię w szykowny kostium poezji: "Błękitne oczy Rewolucji lśnią okrucieństwem konieczności".

 

Ów osobliwy blask oczu będzie towarzyszył komunizmowi przez dziesięciolecia, znajdując apogeum w rewolucji kambodżańskich Czerwonych Khmerów, wyjątkowo natarczywie odwołujących się do dziedzictwa francuskich jakobinów. Anonimowy partyzant Pol Pota wspominał straszne dni Roku Zerowego (1975) w znanym nam już duchu wandejskich pacyfikacji: "Kiedy wyszliśmy z dżungli, czuliśmy taki gniew, że nie chciało nam się oszczędzać nawet dziecka w kołysce."

 

Już w sierpniu 1918 r., Julij Martow napisał ponure proroctwo: "Bestia zakosztowała ciepłej ludzkiej krwi. Machina do zabijania została wprawiona w ruch."

 

 

Kwestia smaku

 

W latach 60. XX wieku światowa opinia publiczna przyjmowała z niedowierzaniem doniesienia o szaleństwach Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej w Chinach, w tym o rytualnym kanibalizmie - pożeraniu setek osób uznanych za kontrrewolucjonistów. Dziś wiemy już oficjalnie o 137 "wrogach ludu" zjedzonych tylko w Guangxi w 1967 r. (w aktach ludożerstwa uczestniczyli lokalni przywódcy partii komunistycznej oraz hunwejbini), znamy też relację o skonsumowaniu przez funkcjonariusza służby bezpieczeństwa mózgu więźnia obozu koncentracyjnego laogai w 1970 r. Wiadomo również, iż pożeranie nieprzyjaciół ma długą tradycję w dziejach Komunistycznej Partii Chin (w latach 1927-1928 w prowincji Guangdong komuniści spożywali serca i wątroby zlikwidowanych "wyzyskiwaczy", niekiedy zmuszali do tej praktyki krewnych ofiar).

 

Wiele źródeł potwierdza przypadki rytualnego kanibalizmu w polpotowskiej Demokratycznej Kampuczy (w cenie była tu wątroba uśmierconego "wroga"). Z kolei Francisco Macias Nguema, lewicowy prezydent Gwinei Równikowej, twórczo łączący filozofię socjalizmu naukowego z afrykańskim szamanizmem, pochłaniał każdego dnia szklankę ludzkiej krwi.

 

Powyższe zdarzenia traktuje się jako element wielowiekowej tradycji pożerania wroga, właściwej pewnym regionom Azji i Afryki. Zacznie trudniej wytłumaczyć przypadki ludożerstwa i wampiryzmu, jakie miały miejsce w Europie, w ogarniętej rewolucyjnym amokiem Francji.

 

Po zgilotynowaniu Ludwika XVI (21 stycznia 1793 r.) wśród publiczności znalazł się chętny do skosztowania jego krwi. Członek Komuny Jean-Jacques Arthur zjadł pono serce szwajcarskiego gwardzisty zabitego podczas "chwalebnej rzezi" obrońców Tuilleries (10 sierpnia 1792 r.). Podczas słynnych "masakr wrześniowych" w Paryżu (1792) na ulicy Pavèe w ręce motłochu wpadła księżniczka Maria Teresa de Lamballe, przyjaciółka królowej. Podobno wyrwano jej serce, następnie upieczone i pożarte w pewnej paryskiej gospodzie, po uprzednim wyciśnięciu zeń krwi do pucharu, który jeszcze na miejscu zbrodni wychylił jakiś sankiulota.

 

Kiedy zamordowano pana de Saint-Mart, zmieszano jego krew z winem, po czym zmuszono do wypicia pucharu tej cieczy, "na zdrowie narodu", markizę Marię de Sombreuil. Wielu więźniów jakobińskiej machiny terroru było przekonanych, że karmieni są ludzkim mięsem. W przeświadczeniu tym utwierdzały ich wypowiedzi dozorców, szydzących z mięsnych "dań z arystokraty".

 

Czytając opisy tych potworności, nawet autorstwa naocznych świadków, zaczynamy podejrzewać, iż nie mamy do czynienia z rzeczową relacją z miejsca zbrodni, a jedynie z wytworem imaginacji ludzi, żyjących na co dzień w panicznym lęku epoki Terroru. Rozum każe powątpiewać w podobne zezwierzęcenie.

 

Jednak sceptykom muszą dać wiele do myślenia akta procesu maratowego komitetu rewolucyjnego z Nantes. Zarówno świadkowie, jak i sami oskarżeni potwierdzili zgodnie fakt, iż członkowie owego gremium wychylali, w celach inicjacji, szklanicę ludzkiej posoki. Istnieją też udokumentowane wypowiedzi architektów i wykonawców Terroru, w rodzaju deputowanego Louisa Legendre’a (z zawodu rzeźnika), który w Dieppe zachęcał do zjadania arystokratów i picia ich krwi, czy członka komitetu rewolucyjnego Bota, co wpadł na pomysł przezwyciężenia kryzysu żywnościowego w jakobińskiej Francji, poprzez zarżnięcie, upieczenie i spożycie więźniów…

 

Kabina "lokomotywy rewolucji" okazała się wyjątkowo obszerna. Starczyło w niej miejsca tak dla żarliwych idealistów spragnionych ziemskiego raju, jak i żądnych łupów gangsterów; znalazły się tu indywidua zakochane w nieograniczonej władzy oraz wyrachowani cynicy; naiwni romantycy i zwyrodniali oprawcy… Ale "parowóz dziejów" mknął z takim impetem również za przyczyną szczególnych upodobań smakowych niektórych jego maszynistów.

 

 

Słodycz upiora

 

"Pragniemy takiego porządku rzeczy (…) gdzie sztuki piękne stanowić będą ozdobę wolności, która sama je uszlachetnia, handel stanowić będzie źródło zamożności powszechnej, zamiast służyć monstrualnemu wzbogacaniu kilku rodzin. (…) Pragniemy w naszym kraju moralności zamiast egoizmu, uczciwości, nie pustego ‘honoru’, zasad zamiast zwykłych przyzwyczajeń, obowiązku, a nie tylko czczej przyzwoitości, władzy rozumu zamiast tyranii mody, potępienia występku, nie pogardy dla nieszczęśliwych" - deklarował Maksymilian Robespierre. Zadziwiające słowa w ustach człowieka, którego nazwisko stało się dla wielu synonimem zbrodniarza! Ale "Nieprzekupny" niczego nie udawał. Był jednym z tych rewolucjonistów, którzy szczerze, z niezachwianą pewnością kochali Ludzkość i nienawidzili ludzi. Wygłaszał peany ku czci wolności, jak i rozlewu krwi, nie dostrzegając ich groteskowości: "Niebiosa obdarzyły mnie umiłowaniem wolności i moim zadaniem jest wytyczać serdeczną krwią drogę ku szczęściu i wolności ludu." Brak jakichkolwiek wątpliwości prezentował również arcykapłan jakobińskiego Terroru, Jean-Paul Marat: "Krew i łzy są potrzebne, aby ci, co przyjdą po nas, mogli zbierać radosne plony."

 

Robespierre i Marat nie byli wyjątkami. Wiek później, anarchista Ravachol (własc. François Claudius Koeningstein), winny serii odrażających morderstw, napadów rabunkowych i kradzieży (w tym okradania zwłok), oświadczył dumnie: "Celem moim było wywołać taki strach, aby zmusić społeczeństwo do uważnego spojrzenia na tych, którzy cierpią." Również bolszewiccy internacjonaliści zapewne wzruszali ramionami na zarzuty wytaczane im choćby przez przywódcę mienszewików, Julija Martowa: "Przybyliście do nas, aby kultywować nasze dawne barbarzyństwo, podsycane przez carów, aby stary rosyjski ołtarz okadzić oparami śmierci, aby pogardę dla życia drugiego człowieka zwiększyć do stopnia niespotykanego nawet w naszym dzikim kraju, wreszcie zaś, aby zrealizować wszechrosyjskie dzieło katokracji. (…) Centralną postacią w rosyjskim życiu stał się kat!" Przecież dla bolszewików Martow był jedynie odrażającym okazem z bestiarium Kontrrewolucji, szkodliwym insektem, którego należało "wyeliminować", w imię szczęścia wyimaginowanego "proletariatu"…

 

Nawet pokonanych bądź emerytowanych rewolucjonistów wszystkich epok, nawet tych, którzy raczyli uznać swój udział w "nieprawidłowościach" chronicznego okresu "błędów i wypaczeń", łączyło niezachwiane przekonanie o własnej niewinności. Tylko z rzadka potrafili zdobyć się na szczerą ocenę swych dokonań, jak kat Wandei, Jean-Baptiste Carrier, na swym procesie w Konwencji ("Tutaj wszystko jest winne, łącznie z dzwonkiem przewodniczącego!". Ogromna większość zrzucała winę na "system", zasłaniała się koniecznością wykonywania rozkazów.

 

"- Byłem tylko toporem Konwencji" - powie o sobie, z wrodzoną skromnością, straszliwy oskarżyciel publiczny Antoine Quentin Fouquier-Tinville. "Czyż karze się topór?"

 

 

Cywilizacja ruin

 

"Dla dobra Republiki - nie ma już mieszkańców Echaubrognes; nie pozostał tu nawet jeden dom. Nic nie umknęło narodowej zemście. W chwili, kiedy piszę do ciebie, nakazałem właśnie rozstrzelać czternaście kobiet, które mi zadenuncjowano…" - raportował z Wandei, w styczniu 1794 r., generał Jean-Alexandre Caffin.

 

Prawie 127 lat później, wojska bolszewickie zajęły Sewastopol, ostatni w europejskiej części Rosji punkt oporu Białej Armii. Doniesienia z tego "miasta powieszonych" były równie zatrważające: "Prospekt Nachimowski pełen był trupów aresztowanych na ulicy i powieszonych oficerów, żołnierzy i cywilów. (…) Miasto było wymarłe, a ludność ukrywała się po piwnicach i strychach. Wszystkie ogrodzenia, mury domów, słupy telegraficzne i witryny sklepowe pokryte były plakatami ‘Śmierć zdrajcom’. Dla postrachu skazańców wieszano na ulicach."

 

W następnych dziesięcioleciach podobnie będą wyglądały ulice Szanghaju, Hue, Luandy, Kabulu, Pnom Penh… "Gdybyśmy mieli tablice masakr, tak jak mamy tablice meteorologiczne, kto wie, czy po kilku wiekach obserwacji nie odkrylibyśmy rządzącego nimi prawa?" - dociekał Józef de Maistre.

 

Jednak "zwykłego człowieka", miażdżonego przez tryby Historii, nie interesowały teoretyczne rozważania. "Zwykły człowiek" przede wszystkim chciał żyć. "Spacerować w słońcu wzdłuż bulwarów, nadbrzeży, potrzeć na Tulerie, dotykać swego ciała, czuć, że jeszcze mam głowę. Wciąż powtarzać: jeszcze żyję."

 

"Zwykły człowiek" śledził z sympatią doniesienia o oporze Wandejczyków i szuanów, płakał nad Szwajcarami poległymi w obronie króla, z nabożną czcią wspominał Karolinę Corday. I… nie robił nic więcej. "W ówczesnym położeniu Francji istniał tylko jeden sposób powstrzymania rewolucji: wziąć karabin i wyjść na ulicę. Ale pięćdziesiąt lat sceptycyzmu i łzawej filozofii nie pozwalały bronić się w ten sposób."

 

Paryż stał się miastem ruin na długo przed szturmem zbuntowanego motłochu na Bastylię. Podobnie zresztą, jak wiele innych miast zaatakowanych w dziejach przez Rewolucję. Niezdolne do stawienia oporu, łatwo padały łupem barbarzyńców. To odór gnijących ustrojów i idei przyciągał sforę padlinożerców. Ocaleli z pożogi będą potem zadawali sobie niepokojące pytania, jakby wstydząc się tego, że udało im się przeżyć: "Moje uszy słyszały krzyki ofiar, moje oczy widziały te krwawe niesprawiedliwości; czternaście miesięcy byłem pod szafotem i nie umarłem z boleści! Zaczynam powątpiewać w samego siebie."

 

Wszelako nawet w mieście ruin, i to w czasach największego upodlenia człowieka, płomień nadziei potrafił zajaśnieć niespotykanym blaskiem. "Zwykli ludzie", ku własnemu zdumieniu, odkrywali przestrzeń wolności niedostępną dla najbardziej zajadłych sług Rewolucji. Podczas Wielkiego Terroru w Paryżu, nieznany z nazwiska więzień, najpewniej "zwykły człowiek", umieścił na ścianie celi napis: "Prawdziwa wolność to wolność duszy."

 

 

Andrzej Solak

 

Tekst ukazał się w kwartalniku "Cywilizacja" nr 23/2007

Zgłoś jeśli naruszono regulamin