146. Evans Jean - Serce nie sługa.pdf

(488 KB) Pobierz
Heart in hiding
JEAN EVANS
Serce
nie sługa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nocna burza w końcu ucichła. Listopadowy poranek powoli
rozjaśniał niebo, deszcz zmienił się w śnieg, lekkie, puszyste
płatki zawirowały w silnym wietrze. Holly Hunter spojrzała na
ołowiane niebo i pochyliła się, by dorzucić kawałek drewna do
gasnącego kominka.
- Chyba nadeszła zima, Mac. - Stojąc przed kominkiem,
zakasłała cicho i pogłaskała ciepłe futerko teriera, który nie
spuszczał z niej oczu. Gdy w odpowiedzi na jej słowa pies
podniósł łeb i cicho zaskowyczał, Holly uśmiechnęła się smut­
no. - Wiem. Też nie mam teraz wielkiej ochoty na spacer, ale
jakoś damy sobie radę, prawda?
Terier usiadł i spojrzał w stronę drzwi. Odgłos wydobywają­
cy się z jego gardła stawał się coraz bardziej przejmujący. Holly
uspokoiła go delikatnym ruchem ręki, wyprostowała się i moc­
niej otuliła wełnianym swetrem.
- Co się stało, Mac? Czy ktoś tam jest?
Właściwie nie musiała pytać. Mały terier był wiernym, do­
mowym psem. Nie zdarzyło się jeszcze, by nie ostrzegł jej, kiedy
ktoś zbliżał się do domu; zawsze kilka sekund później ktoś pukał
do drzwi.
- Zostań, Mac. - Podeszła do drzwi i otworzyła je, z trudem
łapiąc oddech. Uderzenie zimnego powietrza rozwiało jej ka-
6
sztanowe włosy, z kominka buchnęła chmura dymu. - Fergus!
Co ty, do licha, robisz na dworze w taką pogodę?
Fergus Campbell, mężczyzna o smagłej i pomarszczonej
przez sześćdziesiąt szkockich zim twarzy, wręczył jej pudełko.
- Maggie przesyła ci trochę jajek. Powiedziała, że na pewno
się przydadzą.
Hołly uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Powiedz Maggie, że to miło z jej strony. Bardzo jej po­
dziękuj.
- Nie ma o czym mówić. Cóż, będę się zbierał - dodał jakby
z wahaniem.
Holly cofnęła się z uśmiechem.
- Właśnie robiłam herbatę. Napijesz się ze mną?
- Czy to ta pachnąca, ziołowa? - zainteresował się
Fergus.
- Nie, ale mogę ci zrobić.
- Nie, nie warto. - Pochylił się i podrapał Maca za uszami.
- Wystarczy taka zwyczajna.
Holly napełniła dwa kubki, dodała mleko i cukier i podała
kubek Fergusowi. Ujął go delikatnie spuchniętymi palcami.
- Widzę, że nic się nie poprawiło z twoimi rękami. - Holly
zmarszczyła brwi i spojrzała na czerwone, obolałe dłonie swo­
jego gościa. - Fergus, czy ty byłeś u lekarza? Przyrzekłeś mi
miesiąc temu.
- Nie... nie chciałem mu przeszkadzać.
- Przecież on po to jest. - Ujęła jego spuchniętą rękę. -
Masz artretyzm, to bardzo poważna choroba. Nie leczona pro­
wadzi do kalectwa. Wiem, że bardzo cierpisz. Musisz iść do
lekarza. Da ci odpowiednie leki, na pewno pomoże.
Z twarzy Fergusa odczytała, że to przegrana bitwa.
7
- Ten młody lekarz jest w porządku, ale wolałbym zaczekać,
aż wróci Alex Douglas.
- Ależ Fergus, do tego czasu może minąć kilka miesięcy, on
miał zawał serca. Słyszałam, że ten młody jest naprawdę dobry.
- Może tak, może nie. - Spojrzał na nią wymownie. - To,
co wtedy dałaś Maggie, natychmiast wyleczyło ją z kaszlu. Nie
mogłabyś znaleźć czegoś dla mnie?
Holly potrząsnęła głową.
- Po prostu dałam Maggie naturalną mieszankę miodu z cy­
tryną. To nie było żadne cudowne lekarstwo - tłumaczyła cier­
pliwie. - Ten przepis dostałam od mojej babci. Każdy mógł to
przyrządzić i Maggie dobrze o tym wie. - Zmarszczyła brwi.
- Potrzebujesz lekarza. Ja nie jestem cudotwórczynią.
- Chyba nie wszyscy tak uważają. - Fergus odstawił pusty
kubek do zlewu, sięgnął po puchową kurtkę i skierował się
w stronę drzwi. - No to idę. - Przystanął jeszcze na chwilę.
- Artretyzm, mówisz?
Uśmiechnęła się lekko.
- Idź do lekarza, Fergus. Da ci coś przeciwbólowego.
- Zobaczę - westchnął ciężko.
Otworzyła drzwi i znowu zakasłała, gdy powiew zimnego
powietrza poderwał dym z paleniska.
Po odejściu Fergusa usiadła w schludnej małej kuchence i po
chwili namysłu dorzuciła drewna do kominka. Mac leżał z łbem
opartym na łapach. Jego czarne, lśniące oczy obserwowały jej
każdy ruch. Gdy wstała, Mac zastrzygł uszami, mając nadzieję
na dawno zasłużony spacer.
Holły sięgnęła po kurtkę.
- Chodźmy, piesku. Może dzisiaj uda nam się znaleźć coś
ciekawego.
Pięć minut później,z psem przy nodze, szła w kierunku ma-
łej zatoki. Słabe, listopadowe słońce przebiło się wreszcie przez
chmury. Wiatr smagał włosy Holly; odgarniając je z twarzy,
czuła lepkie, spocone czoło. Schowała ręce do kieszeni, ode­
tchnęła głęboko i zakasłała lekko, wchodząc na mokre głazy.
Uśmiechnęła się, patrząc, jak Mac chlapie wodą, próbując do­
trzymać jej kroku.
Uwielbiała ciszę tego miejsca, pogodę zmieniającą się wraz
z porami roku - od łagodnego lata po surową, często wywołu­
jącą sztorm zimę. Przystanęła na chwilę i, mrużąc oczy, wpa­
trzyła się w dziki brzeg z takim samym zachwytem, jaki poczuła
osiemnaście miesięcy temu, gdy po raz pierwszy przyjechała do
Glenloch.
Zwykle po sztormie spacerowała wzdłuż brzegu, zbierając
wyrzucone na brzeg kawałki drewna. Teraz jednak nie było tam
niczego, co mogłoby wzbogacić jej skromne zapasy zimowego
opału.
- Dzisiaj niczego nie zbierzemy, Mac. - Kaszląc z powodu
zimnego wiatru, odwróciła się i ruszyła w drogę powrotną.
Powoli zmierzała w stronę domu, obserwując biegnącego
przed nią teriera. Słońce znów zniknęło za chmurami, zrobiło
się ciemno, a zimny wiatr stał się bardziej dokuczliwy. Ilekroć
szła wzdłuż morza, piękno krajobrazu urzekało ją na nowo.
I pomyśleć, że trafiła tu właściwie przez przypadek.
Z lekkim uśmiechem przypomniała sobie reakcje kolegów
i przyjaciół, gdy nagle oznajmiła im, że rzuca pracę, zostawia
swoje piękne nowoczesne mieszkanie i wyjeżdża do małego
miasteczka na szkockim wybrzeżu, wiele kilometrów od naj­
bliższego miasta.
Zareagowali rozbawieniem. Większość wcale nie ukrywała,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin