Bułyczow Kirył - Nowe opowiadania guslarskie.pdf

(1704 KB) Pobierz
13122548 UNPDF
KIR BUŁYCZOW
Nowe
opowiadania
guslarskie
Wyboru dokonała i przełożyła Ewa Skórska
Spis rzeczy
Rozum zniewolony (Rozum w plienu)
Desant kosmiczny (Kosmiczieskij desant)
Obraza (Obida)
Żegnaj, swobodo (Proszczaj, rybałka)
Pokusa (Sobłazn)
Pieprzyk (Rodimyje piatna)
Technologia opowiadania (Tiechnołogia rasskaza)
Rejonowe zawody w domino
(Rajonnyjne soriewnowania po domino)
Totalna klęska (Titaniczieskoje porażenie)
Wolny tyran (Swobodnyj tiran)
Opowieść o kontakcie (Powiesf o kontaktie)
Sponsora! (Sponsora!)
Szaty rekietiera (Płatie rekietiera)
Ojcowie i dzieci (Otcy i dieti)
Skórka czasu (Szkurka wriemieni)
Odbicie W lustrze (Otrażenie rożi)
Przybysze nie do nas (Priszelcy nie k nam)
Napój zapomnienia (Nastoj zabwienia)
Świat równoległy (Pierpiendikuliarnyj mir)
Wielce szanowny mikrob (Głubokouważajemyj mikrob )
ROZUM ZNIEWOLONY
Jeśli mówić o pechu, to miałem potwornego, tragicznego pecha. Jeśli mówić o szczęściu, to
można mnie nazwać szczęściarzem.
Miałem pecha, bo już na drugiej pętli zrozumiałem, że będę musiał gdzieś wylądować. Silnik,
który niepokoił mnie już od dawna, znowu dał o sobie znać. Nie może być nic gorszego niż nie działa-
jący silnik, gdy między tobą a domem rozpościera się pół Galaktyki.
Moje szczęście, można powiedzieć, niesłychane szczęście, polegało na tym, że na planecie była
atmosfera, która pozwalała mi normalnie oddychać. A to napełniało mnie nadzieją, że jeśli kiedyś uda mi
się naprawić silnik, znowu wzbiję się w kosmos i zobaczę swoich bliskich.
Planeta wyglądała na zniszczoną kataklizmami. Głębokie pęknięcia żłobiły jej pokrywę, nie-
wiarygodnej wysokości szczyty i łańcuchy górskie wznosiły się nad atmosferę. Góry owiewał kosmiczny
chłód.
Nie miałem kiedy przyjrzeć się dokładniej mojemu tymczasowemu, a może nawet stałemu
schronieniu. Na to jeszcze będzie czas. Teraz najważniejsze było znalezienie dogodnego do lądowania i
możliwie bezpiecznego miejsca. Znalazłem je na powierzchni wielkiego płaskowyżu i właśnie podjąłem
decyzję, że tam wyląduję podczas następnej pętli, gdy silnik zamilkł zupełnie.
Byłem zmuszony przelecieć nad ciemną stroną planety, nad niskim łańcuchem górskim, nad ol-
brzymim płaskowyżem, który tak wysoko wznosił się nad powierzchnią planety, że upaść tam oznaczało
skazać siebie na pewną śmierć. Atmosfera, a raczej jej resztki w tej części planety taiła się jeszcze w nie-
zbyt głębokich szczelinach i zapadlinach. Jeśli spudłuję - zginąłem.
W ostatnim momencie przed katastrofą odczytałem z przyborów, że na kursie jest kotlina. Jak
meteor przeleciałem nad opustoszałą górską krainą, statek wbił się w gęstą atmosferę, iluminatory zasnu-
ła mgła. Spadałem coraz wolniej. W końcu znalazłem się na powierzchni planety. Żyłem. Statek był roz-
bity. Jestem tu sam, czy może obserwuje mnie obcy rozum? Chce mi przyjść z pomocą? Szykuje broń,
żeby mnie zabić?
Przywarłem do iluminatora. Włączyłem sondy. Statek najeżył się igłami i szlauchami, otworzyły
się oczy czujników i uszy radio-lokatorów. Nastąpił moment nawiązania pierwszego kontaktu.
Do momentu gdy zamigotał świt - nieśmiały, błękitny - wiedziałem już sporo o tej kotlinie. Ro-
zumnego życia w niej nie było, za to wrzało życie nierozumne, niebezpieczne i krwiożercze. Wszyscy
mieszkańcy tego świata byli ze sobą w stanie wojny: silni zżerali słabych, a słabi czyhali na jeszcze słab-
szych.
Nie mogłem tak siedzieć i nic nie robić. Najwyższy czas porzucić bezpieczne ściany statku, spo-
tkać się twarzą w twarz z nowym światem. Wziąłem blaster i otworzyłem luk. Powietrze było zatęchłe,
nieruchome, ale zdatne do oddychania. Musiałem okrążyć statek, dostać się do dysz i sprawdzić, w jakim
są stanie. Przybory mogły kłamać: zbyt długo wymagano od nich prawdy i tylko prawdy.
Posuwałem się powoli, przez cały czas starając się mieć za plecami pewny korpus statku. Nie
zrobiłem nawet dwóch kroków, gdy musiałem się zatrzymać. Z miękkiej, zdradzieckiej gleby wychynęła
okrągła głowa wielkiego robala. Uniosłem blaster, ale głowa zanurkowała w ziemię. W niemym
zdumieniu patrzyłem, jak z ziemi wyłaziły coraz to nowe segmenty różowego ciała, prężyły się i znowu
znikały w ziemi. Robal nie był duży - mógł mi sięgać do pasa, ale ponieważ widziałem tylko jego frag-
ment, to wydawało mi się, że jest nieskończenie długi i straszny.
Muszę wziąć się w garść, pomyślałem. Jeśli dam się ponieść nerwom, może zdarzyć się nie-
szczęście. W końcu czym mógł mi grozić ten gigantyczny robak? Nawet nie miał ust.
Nade mną przemknął cień. Rzuciłem się do tyłu i przywarłem do chłodnego metalu statku. Wiel-
ka latająca kreatura, złowieszcza i elegancka w lekkości ruchów, wygięła się i rzuciła się na mnie z góry.
Otworzyła się ogromna paszcza wypełniona mnóstwem ostrych zębów, doleciał mnie okropny smród...
Zdążyłem wyszarpnąć blaster i władować kulę w jej gardło. Ciężkie ciało zbiło mnie z nóg, prze-
turlałem się po ziemi. Długie, zielonkawe, plamiste ciało latającego smoka wiło się na ziemi w konwul-
syjnych drgawkach. Nie ośmieliłem się zbliżyć do potwora. Starając się przemóc spóźnione drżenie,
wstałem i zobaczyłem, że mam odciętą drogę na statek. Nie spiesząc się, jakby wiedząc, że nic nie zdoła
mu przeszkodzić, zbliżało się do mnie inne zwierzę. Mnóstwo segmentowych nóg podtrzymywało ciężki,
brudny tułów. Oczy, wysunięte daleko wprzód, lekko huśtały się na wyrostkach, a po obu stronach koły-
sały się wielkie, mordercze kleszcze. Zwierzę uniosło się na łapach i rozwarło kleszcze.
Nie chciałem, aby moje wejście w ten świat znamionowały krwawe jatki - było ich tu wystarcza-
jąco dużo i bez mojego udziału. Cofnąłem się. Zwierzę przewracało oczami, chciało mnie przestraszyć,
ale nie atakowało. Spróbowałem obejść je tak, żeby wrócić pod osłonę statku. Nie opuszczało mnie nie-
przyjemne uczucie niebezpieczeństwa czyhającego z tyłu. Wydawało mi się, że uważne spojrzenia miesz-
kańców kotliny obserwują każdy mój krok.
Nie spuszczając oczu ze zwierzęcia, zrobiłem jeszcze dwa kroki w bok i wtedy coś błysnęło pod
moimi nogami. Na ziemi leżał dziwny przedmiot z białego metalu. Tylko ręce rozumnego stworzenia
mogły nadać metalowi kształt lekko zwężającej się na końcach elipsy. Przedmiot był płaski, jego po-
wierzchnia została poddana starannej obróbce. Tylko istoty znajdujące się na wysokim szczeblu drabiny
ewolucji mogły tak dobrze opanować metalurgię.
Podniosłem ten przedmiot. Był ciężki. Pożałowałem, że nie uda mi się go przenieść na statek - na
drodze do niego zwierzę przez cały czas groźnie kołysało kleszczami. Nie chciałem się niepotrzebnie ob-
ciążać - mogło się okazać, że muszę wykorzystać całą moją zręczność, żeby przedrzeć się na statek.
I w tym momencie coś podługowatego znowu rzuciło na mnie cień. Zdążyłem pomyśleć, że to
pewnie jeszcze jeden smok, i spojrzałem w górę. Ale to nie był smok. Mógłbym przysiąc, że zobaczyłem
latający statek. Był wielki, nie mniejszy od mojego, leciał powoli. Nie mogłem się zorientować, co spra-
wia, że się porusza. Zbyt regularny kształt, zbytnia nieruchomość poszczególnych jego części - to nie
mogła być żywa istota. Możliwe, że to ekspedycja ratunkowa - ktoś mógł zauważyć, jak lądowałem.
Minęło trochę czasu i rozpoczęto poszukiwania. Ale jakie były ich zamiary?
Latający statek zawisł nade mną. Czując, że coś jest nie w porządku, zwierzę z kleszczami za-
częło się powoli wycofywać w zarośla znajdujące się w pobliżu miejsca awarii. Nie wypuszczałem meta-
lowego przedmiotu, który był pierwszym sygnałem, że na planecie są istoty rozumne. Statek powietrzny
leciał w górnej granicy atmosfery. Podniosłem metalowy przedmiot, żeby zwrócić na siebie uwagę -
niech będzie, co ma być. Rozum, mimo że nie spotkany przez nas do tej pory na żadnej z planet, mógł
mieć pokojowe zamiary.
Na statku zauważono mnie. Opuszczono sztormtrap. Kołysze się już obok mnie. Na jego brzegu
pobłyskuje urządzenie do mocowania przedmiotów. Zapraszano mnie na górę. No cóż, zaryzykujmy.
Wziąłem ze sobą metalowy przedmiot. Mógł go zgubić ktoś z mieszkańców planety. Gest dobrej woli
zostanie pozytywnie zrozumiany przez każdą rozumną istotę. Spojrzałem po raz ostatni na mój osieroco-
ny statek, objąłem sztormtrap i ostrożnie pociągnąłem za niego trzykrotnie, dając sygnał, że mogą mnie
już wciągnąć. W odpowiedzi na mój sygnał sztormtrap zaczął się szybko podnosić.
- Ach, więc to on odgryzł moją błystkę - powiedział rozgniewany, ale i ucieszony Korneliusz
Udałow, wyciągając wędkę.
- Patrzysz nie na to, co trzeba, człowieku małej ciekawości -odpowiedział mu Aleksander
Grubin, jego przyjaciel, z którym o świcie pojechali nad jezioro Kopenhaga powędkować. -Widziałeś
kiedyś w naszym jeziorze ośmiornice?
* * *
Ostatnie metry sztormtrap pokonywał w zawrotnym tempie. Zrozumiałem, że za chwilę wylecę
poza atmosferę. A skafander został na pokładzie mojego statku! Mogłem zginąć! Spróbowałem ze-
skoczyć ze sztormtrapu - już lepiej zaryzykować rozbicie się o ziemię, niż się udusić, ale ostry hak na
końcu sztormtrapu wbił mi się w ciało. Jeszcze sekunda i tracąc przytomność, wyleciałem poza atmosfe-
rę. Wielkie potwory - były dwa - wyciągnęły w moją stronę swoje ogromne kończyny.
- Słoik! - krzyknął Grubin do Udałowa, który zupełnie stracił głowę. - Słoik z wodą! Albo
wiadro! Nie masz pojęcia, jakiego dokonaliśmy odkrycia!
- A może ośmiornice jednak tu żyją? - zapytał Udałow z powątpiewaniem. - Może są ostrożne i
rzadko można je spotkać?
- Skąd niby, ośle?! - krzyczał Grubin. - Wiadrem nabierz wody! Ośmiornice żyją tylko w
morzach i oceanach!
- Ciszej - powiedział Udałow. -Wszystkie ryby wypłoszysz. Co teraz zrobimy?
- Nie ma już mowy o żadnych rybach. - Grubin ostrożnie zdjął ośmiornicę z haczyka. - Napiszą o
nas w czasopiśmie naukowym.
- Akurat, o niczym innym nie marzą. A przyszło ci do głowy, że może te ośmiornice są pod
ochroną? Wypuścili je, żeby się rozmnożyły, a my kłusujemy.
- Niemożliwe - sprzeciwił się Grubin. - Powiesiliby jakieś ogłoszenie. A widziałeś na brzegu
jakieś ogłoszenia?
- Widziałem. Nie palić ognisk, chronić las przed pożarami.
- Co tu ma pożar do rzeczy? O ośmiornicach widziałeś?
- O ośmiornicach nie widziałem. Ale jestem przekonany, że ono tu sobie gdzieś wisi. Tylko go
nie zauważyliśmy, bo ciemno.
- Nie - rzekł Grubin, wkładając ośmiornicę do wiadra z wodą, które podstawił pełen wątpliwości
Udałow. - Gdyby w naszym jeziorze mieli zamiar hodować ośmiornice, wiedziałoby o tym całe miasto.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin