Stephenson Neal - Cykl Barokowy 02 - Zamet - Tom 2.txt

(859 KB) Pobierz
Neal Stephenson 
ZAMĘT 
Tom II. 
Cykl Barokowy 
Część Druga 
PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA 
2006 Wydanie oryginalne 
Tytuł oryginału: 
The Confusion 
Data wydania: 
2004 
Wydanie polskie 
Data wydania: 
2006 
Ilustracja na okładce: 
Piotr Wyskok 
Projekt okładki: 
Jarosław Musiał 
Przełożył: 
Wojciech Szypuła 
Wydawca: 
Wydawnictwo MAG 
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa 
tel./fax(0-22)813 47 43 
e-mail: kurz@mag.com.pl 
http://www.mag.com.pl 
ISBN 83-7480-027-5 
Wydanie elektroniczne 
Trident eBooks KSIĘGA CZWARTA 
BONANZA Ahmedabad, cesarstwo mogolskie 
– Przewinienia, które powinny powodować usunięcie z rządu wigów, 
anonim (przypisywane Bernardowi Mandeville), 1714 
Wrzesień 1693 
Kiedy człowiek pierzcha przed niebezpieczeństwem, całkiem naturalnym jest, że 
ucieka dalej niż to konieczne. 
Codziennie rano tłum rozgniewanych Hindusów gromadził się przed szpitalem, czekając 
na przyjście Jacka, żeby się z nim rozmówić – a Jack za każdym razem przychodził nieco 
wcześniej niż poprzednio i zakradał się do środka tylnymi drzwiami, którymi wynoszono gnój 
i wnoszono jedzenie. Zresztą ze względu na drugą z tych funkcji i tak było to dla niego 
wejście najwłaściwsze: po drodze musiał przejść przez podwórze, zakrywając twarz dłonią 
jak zasłoną przyłbicy, by przedrzeć się przez roje żarłocznych gzów. Przynajmniej miał 
nadzieję, że to gzy. 
Cierpiące na bezsenność konie i wielbłądy – stojące chwiejnie na pobandażowanych, 
ujętych w łubki nogach, albo podwieszone w potężnych hamakach – zauważyły i 
skomentowały jego przejście. Leczono tam również tygrysicę ze zropiałym zębem, ale 
mieszkała w klatce w osobnym budynku – gdyby nie to, jej woń i infradźwięki, jakie 
wydawała przy ziewaniu, wprawiałyby konie i wielbłądy w szał. Rozwierzgany koń, stojący 
na dwóch nogach i wymachujący dwiema pozostałymi, sam w sobie był wystarczająco 
groźny; koń zawieszony w powietrzu i wierzgający wszystkimi czterema kopytami był 
niebezpieczny jak wóz pełen Afgańczyków. 
Wejście do środka nie rozwiązywało bynajmniej problemu owadów – między innymi 
dlatego, że w tej części świata nie przykładano wielkiej wagi do rozróżnienia wnętrza od 
zewnętrza. Owszem, przestrzeń była podzielona ścianami i przepierzeniami, ale we 
wszystkich tych przesłonach ziały diabelnie wielkie dziury (kształtne, ozdobne, z mozołem 
wyrzeźbione przez doskonałych rzemieślników – ale jednak dziury), umożliwiające przepływ 
powietrza, zapewniające dostęp światła, oraz (jak przypuszczał Jack w chwilach szczególnej 
irytacji) chroniące budynki przed eksplozją i zawaleniem się, kiedy mieszkańcy zaczynali 
puszczać bąki. Tubylcy pochłaniali bowiem fasolę – a w każdym razie całą masę przeróżnych 
fasolopodobnych roślin – w takich ilościach, jakby wiecznie głodowali. Co na dobrą sprawę 
było zgodne z prawdą. 
W efekcie, w przejściu, w którym się teraz znalazł, w powietrzu wprost kłębiło się od 
insektów, tnących powietrze z wizgiem zapomnianych kartaczy na obrzeżach pola walki. 
Wszystkie próbowały wgryźć się Jackowi w opuchlizny i ogoloną skórę głowy. Zlatywały się do tego miejsca z całych Indii, zwabione wonią najróżniejszych chorych i poranionych 
stworzeń, ich karmy i odchodów. Poprzedzielany kamiennymi ażurami szpital przypominał 
gigantyczną kadzielnicę, rozsiewającą takie właśnie zapachy na cały Ahmedabad. 
Jack przeszedł obok mangusty z ropiejącym okiem, sparszywiałego szakala, na wpół 
sparaliżowanej kobry królewskiej, niewiarygodnie cuchnącej cywety z rakiem kości i 
kanczyla z raną po oszczepie. Znalazł się w pomieszczeniu pełnym klatek z giętego bambusa, 
gdzie rekonwalescencję przechodzili najróżniejsi inwalidzi z połamanymi skrzydłami. Paw z 
szyją przebitą strzałą na wylot błąkał się tam i siam, co rusz wpadając na sprzęty, zahaczając 
o klatki i podnosząc przeraźliwy rwetes. Jack wyminął go szerokim łukiem, żeby 
przypadkiem nie dostać tężca, gdyby pawiowi przyszło do głowy zrobić gwałtowny zwrot w 
okolicy jego kolan i dziabnąć go grotem strzały w nogę. 
Za klekoczącymi drzwiami znajdował się pokój zastawiony od podłogi po sufit jeszcze 
mniejszymi klatkami, zamieszkanymi przez chore myszy i szczury, z których niektóre – 
sądząc po wydawanych przez nie odgłosach – z całą pewnością miały wściekliznę. Z nimi 
kontakt był zgoła niewskazany, toteż Jack czym prędzej przemknął przez pomieszczenie i 
wyszedł na biegnące w dół kamienne schody. Woń unosząca się w tych okolicach nie 
zasługiwała na zwykłe miano „smrodu”. Nie był to odór ssaczy ani nawet gadzi, lecz fetor 
jakiejś zupełnie nowej dziedziny Stworzenia. Zapierał dech w piersi. Jack, od dłuższego już 
czasu oddychający przez nos, teraz wcisnął twarz w zgięcie łokcia i zaczął zasysać powietrze 
przez wtulone w materiał usta. W najdalszej, najgłębszej części szpitala powietrze składało 
się (tak na oko) w pięćdziesięciu procentach z owadów, tworzących ruchomą chmurę mięsa, 
która buczała nieustannie, przez co miał wrażenie, że znalazł się we wnętrzu olbrzymiej 
piszczałki organowej. Gdyby choć jeden z insektów wpadł mu do nozdrzy, a następnie doznał 
obrażeń, usiłując się wyplątać z zarastających je włosów, opiekunowie zaraz by to zauważyli i 
Jack straciłby pracę. Z tego samego powodu zwolnił kroku i szurał bosymi stopami po 
podłodze, brodząc ostrożnie w morzu robactwa i modląc się, by nie podszedł mu pod nogi 
żaden skorpion. 
– Jack Shaftoe melduje się na dyżurze! – zawołał. 
Główny lekarz i całe zastępy jego pomocników spali pod podwieszonymi do sufitu 
moskitierami, przycupniętymi w kątach owadziego oddziału niczym tłumek 
szpiczastogłowych duchów. Siatki zaczęły drżeć i podskakiwać, gdy rozespani Hindusi 
wychodzili z nich jeden po drugim. Jack rozebrał się do przepaski, osłaniającej to, co mu 
zostało z rodzinnych klejnotów, i podał komuś swoje ubranie (nie był pewien komu 
dokładnie, i wcale go to nie interesowało, w Hindustanie żyło mnóstwo ludzi; wystarczyło 
wyciągnąć rękę z czymkolwiek i zrobić wyczekującą minę, żeby po chwili ktoś się tą rzeczą 
zainteresował). 
Jakiś chłopak podał mu tradycyjny wywar w skorupie orzecha kokosowego, inni zaś 
przez ten czas związali mu szmatą ręce za plecami. Odruchowo zsunął nogi, aby mogli mu związać także kostki. Przełknąwszy cały napój (niezwykle ponoć odżywczy i odnawiający 
zasoby krwi), padł przed siebie. Liczne ciepłe dłonie chwyciły go w locie i delikatnie złożyły 
na podłodze, zawczasu uprzątnąwszy z niej wszystkie żyjątka. Jego nogi odgięto w tył i na 
wysokości nagich pośladków związano kostki z nadgarstkami. Ktoś obwiązał mu kawałkiem 
gazy głowę, zasłaniając usta, nos i oczy. 
Usłyszał skrzypienie potężnego drzewca (marynarz nazwałby je „bomem”), które po 
obróceniu wokół pionowej osi zawisło Jackowi nad głową. Z umocowanego na jego 
koniuszku bloczka opuszczono gruby sznur. Najpierw owinięto nim Jacka kilka razy w pasie, 
żeby sznur wziął na siebie główny ciężar ciała, a następnie przywiązano go do pętającej mu 
kostki i nadgarstki pajęczyny więzów. 
Rozległy się kolejne basowe odgłosy: zgrzytnął blok, sznur się napiął, zatrzeszczał bom i 
Jack uniósł się w powietrze, otoczony tłumem rozchichotanych, szurających nogami małych 
Hindusów. Operatorzy dźwigu obrócili drzewce, niosące Jacka dosłownie na szerokość dłoni 
nad ziemią, i dzieciaki nagle zostały w tyle, gdy podłoga się skończyła – dźwig przeniósł go 
nad otwór w posadzce, kamienną studnię mającą cztery metry średnicy i nieco tylko mniejszą 
głębokość. Na chwilę zawisł w miejscu, a obsługa delikatnymi szturchnięciami kijów starała 
się go unieruchomić, aby przestał się obracać na linie, po czym sznur zaczęto wypuszczać i 
Jack zjechał w głąb studni. W kluczowej fazie całej operacji teatr działań oświetlały liczne 
pochodnie. Gaza na głowie Jacka cedziła ich światło i utrudniała dostrzeżenie szczegółów, ale 
wcale mu to nie przeszkadzało. Hindusi bardzo się starali, żeby nie złożyć go na piaszczystym 
dnie dołu, dopóki się nie upewnią, że nie zgniecie żadnego insekta. Ponieważ jednak ich 
przodkowie zajmowali się tą pracą od zarania dziejów, to i oni byli mistrzami w swoim fachu. 
Jack legł na piasku, nie czyniąc krzywdy żadnej żywej istocie. 
A wtedy z dziur i dziurek, rowków i nor, kałuż i bajorek, próchniejących kłód i gnijących 
owoców, gniazd i kopczyków wyroiły się długie na stopę stonogi, watahy pcheł, robactwo 
wszelkich kształtów i rozmiarów, przeróżne latające insekty – krótko mówiąc, wszystko, co 
żywi się krwią. Jack poczuł, jak nietoperz ląduje mu na karku. Rozluźnił mięśnie. 
– Świecący żuk, który wgryza ci się w lewy pośladek, jest całkowicie zdrowy! – usłyszał 
dziwnie znajomy głos, mówiący po angielsku ze śpiewną intonacją. – Chyba kwalifikuje się 
do wypisania. 
– Jakoś mnie to nie dziwi. W całym tym kraju aż się roi od wałkoni i rozbójników. Spójrz 
na tę tłuszczę przed wejściem. 
– Ta tłuszcza, jak ją nazwałeś, to członkowie mahajanu swapak – odparł Surendranath. 
Jack w końcu rozpoznał go po głosie. 
– Tak słyszałem. Co z tego? 
– Trzeba ci wiedzieć, że swapakowie to prastara podkasta śudrów ahir, pasterzy z 
plemienia Vinkhala, jednego z szesnastu odłamów Siódmej Gałęzi Ras Ognia. 
– No i? – Dzielą się na dwie wielkie klasy: szlachetnych i nisko urodzonych. Wśród tych 
pierwszych wyróżnia się trzydzieści siedem podszczepów, wśród drugich – dziewięćdziesiąt 
trzy. Sudrowie ahir należeli do tych trzydziestu siedmiu, do czasów trzeciej inkarnacji pana 
Kalpy, kiedy to przybyli z Anhalwary doliną Dolnego Oondu i wżenili się w podupadłe 
plemię Mulgrassów. 
– Tak? 
– Żeby to wszystko ogarnąć, Jack, musisz zrozumieć, że virdowie, którymi gardzą, 
uważają ich za dhangów z niższej podkasty (niższej, ale i tak znacznie wyższej od dhomów!). 
Dhangowie tak się zdegenerowali, że już w...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin